niedziela, 27 stycznia 2013

Cuda i WIELbłąd

K. Thompson Walker „Wiek cudów”
Przełożyła: Anna Gralak
Wydawnictwo Znak Literanova
Kraków 2012

„Wiek cudów” zaliczam do lektur całkiem udanych, choć, przyznać muszę, zaniepokoiłam się nieco, gdy okazało się, że czytam powieść katastroficzną. Co prawda nie rozumiem do końca, z czego wynika ogromne zamieszanie, jakie rzekomo ta książka wywołała (prawa do jej wydania sprzedano za 1 mln dolarów, a jeszcze zanim ujrzała światło dzienne, zakupiono prawa do jej ekranizacji), a opinie typu: „Nie wyobrażam sobie niczego mądrzejszego i bardziej wzruszającego” (Katarzyna Miller na okładce) uważam za lekko histeryczne, ale bez wątpienia mamy tu do czynienia ze sprawnie poprowadzoną fabułą i ciekawymi rozwiązaniami, słowem: atrakcyjną literaturą popularną.

Trzy kwestie zadecydowały o tym, że nie porzuciłam lektury „Wieku cudów”, mimo że od książek i filmów katastroficznych trzymam się zazwyczaj z daleka. Po pierwsze, autorce udało się stworzyć oryginalną i ciekawą wizję końca świata. Sam temat wywołał u mnie skojarzenia z filmem „Droga”, nakręconym na podstawie prozy McCarthy'ego (książki niestety nie czytałam), ale dość szybko okazało się ono nieprzystające. Walker pokazuje zagładę rozłożoną w czasie, postępującą powoli, lecz nieubłaganie, proces, a nie jednorazowy akt – wybuch czy uderzenie. Nie wiemy dokładnie, kiedy się ona spełni, ani jaka będzie jej ostateczna forma. Pewne jest tylko to, że nie ma już nadziei. Takie ujęcie problemu pozwala czytelnikowi śledzić rozwój wydarzeń i stopniowo się w niego angażować. Zagłada u Walker ma podłoże „naturalne” i związana jest ze spowolnieniem ruchu obrotowego Ziemi. Konsekwencje wywołuje ono nieodwracalne – wydłużenie doby (pod koniec powieści trwa ponad siedemdziesiąt godzin), osłabienie siły grawitacji i pola magnetycznego, śmierć zwierząt, chorobę grawitacyjną, burze słoneczne, pożary, trzęsienia ziemi, zabójcze promieniowanie. Nigdzie w książce nie wyartykułowano wprost, co stało się przyczyną spowolnienia, ale sądzić można, że autorka, tworząc taką wizję końca świata, zabrała w pewnym sensie głos w kwestii niszczycielskiego stosunku człowieka do Matki Natury.

Po drugie, nadciągająca katastrofa to ważny, ale nie najważniejszy motyw tej książki. Dramatyczne okoliczności zewnętrzne są przede wszystkim kontekstem, w którym wybrzmiewają pytania o kondycję człowieka, jego mentalność i moralność. Skoro świat się rozpada, a dotychczasowe strategie działania tracą rację bytu, jakie wartości nas obowiązują? Może warto „pójść na całość”, spróbować rzeczy, których by się w innych warunkach nie spróbowało? Różna jest też gotowość ludzi do adaptowania się do nowego porządku, ich szybkość reagowania na zmiany. Matka głównej bohaterki popada np. w stany totalnej beznadziei, ojciec zachowuje się tak, jakby nic się nie stało, mieszkająca naprzeciwko nauczycielka muzyki przyjmuje zaś spowolnienie z akceptacją. „Myślę, że tej planecie od dawna brakuje równowagi i że to wszystko jest jej sposobem na naprawę sytuacji (…). Wszystko, co możemy zrobić, to poddać się temu. Musimy pozwolić, żeby Ziemia nas poprowadziła” (s. 87) – mówi. Z jednej strony sytuacje ekstremalne to sprawdzian dla ludzkich charakterów, z drugiej strony zadziwia to, jak trwałe i niezmienne okazują się pewne mechanizmy społecznych zachowań. Kiedy wydłuża się doba (dnia i nocy przybywa proporcjonalnie), problemem staje się mierzenie czasu. Rząd podejmuje decyzję o trwaniu przy czasie zegarowym, lecz spora grupa osób postanawia kierować się tzw. czasem prawdziwym. Rzecz z pozoru błaha (w Ameryce każdy funkcjonuje przecież jak chce, póki nie szkodzi innym), a staje się źródłem sąsiedzkich konfliktów i dramatów. Jest więc styl życia mniej i bardziej właściwy, prawda mniej i bardziej „oczywista”?

Nie odłożyłam wreszcie książki Walker z powodu głównej bohaterki i narratorki, jedenastoletniej Julii. Dopiero tu dochodzimy właściwie do sedna, bowiem „Wiek cudów” to dla mnie przede wszystkich powieść o trudach dojrzewania. Choć naokoło szaleją groźne i destrukcyjne siły, które burzą porządek świata, Julia najmocniej przeżywa utratę przyjaźni z Hanną, nieśmiałe uczucie do Setha, chłopca jeżdżącego na deskorolce, a nawet zakup pierwszego stanika. Dziewczynka zmaga się z „nowym”, które pojawiło się w jej życiu i zaowocowało poczuciem samotności, wyobcowania, niedopasowania. „Może to się zaczęło jeszcze przed spowolnieniem, ale dopiero wtedy coś zrozumiałam: moje przyjaźnie się rozpadały. Wszystko się rozpadało. Przejście z dzieciństwa do następnego życia było trudne. I podobnie jak podczas każdej ciężkiej przeprawy nie wszyscy mogli przetrwać” (s. 104). Jest coś krzepiącego w tym, że cokolwiek dzieje się w świecie zewnętrznym, problemy okresu dojrzewania wydają się realniejsze, dotkliwsze, ważniejsze. „(...) nie baliśmy się tak bardzo, jak powinniśmy. Byliśmy za młodzi na strach, zbyt zanurzeni we własnych miniaturowych światach, zbyt przekonani o własnej wieczności” (s. 55).

W kontekście tego, co napisałam wyżej, tytuł książki rozumieć można dwojako. Wiek cudów to czas przyrodniczej katastrofy, prowadzącej do zagłady Ziemi, ale także: „To było gimnazjum, wiek cudów, czas, w którym dzieci wystrzelają w górę o osiem centymetrów w ciągu wakacji, kiedy piersi wykwitają z niczego, kiedy głosy obniżają się i grubną. Pojawiały się nasze pierwsze wady, ale je korygowano. Słaby wzrok można było naprawić niewidocznymi czarodziejskimi soczewkami kontaktowymi. Krzywe zęby prostowano aparatami. Pryszczatą skórę oczyściło się chemicznie. Niektóre dziewczyny piękniały, kilku chłopaków rosło” (s. 53). Po prostu. I który cud należałoby uznać za większy?

Na koniec dodam jeszcze tylko, że w „Wieku cudów” miałam „przyjemność” natknąć się na najbardziej spektakularny błąd ortograficzny, jaki kiedykolwiek w jakiejkolwiek książce widziałam. Na stronie 83 widnieje takie oto zdanie: „Może wyrzucało na plaże zwłoki mew”!!!   I po ptakach... :-)

środa, 23 stycznia 2013

Wyzwanie „Płynna nowoczesność” - S. Lem

Dzisiaj zapraszam serdecznie do lektury tekstu „…Lem poszerza moje horyzonty myślowe”! Agnieszka (http://agnieszkaczyta.blogspot.com) przeczytała „Okamgnienie” Stanisława Lema w ramach wyzwania „Płynna nowoczesność”, a swoje wrażenia spisała na blogu. Bardzo dziękuję autorce za link, a zainteresowanych recenzją odsyłam do zakładki „Płynna nowoczesność”. A oto fragmencik-przynęta: 

Tak już nikt od dawna nie mówi i nie pisze. W porównaniu ze stylem Lema, każdy inny współczesny tekst wydaje się być napisany w „basic Polish”. Poza tym Lem pisze w sposób pozbawiony patosu, a nawet sarkastyczny. Dlatego o nieśmiertelności, w której koncepcję nie wierzy, pisze tak: ‘[...] nieśmiertelność przemieszczała myśl człowiecza w obręb utwierdzanych religiami zaświatów [...]’”.

niedziela, 20 stycznia 2013

Krótko i na temat („Excentrycy” W. Kowalewskiego)

W. Kowalewski „Excentrycy”
Wydawnictwo W.A.B.
Warszawa 2007

Nietrafiony blurb potrafi naprawdę zirytować, zwłaszcza jeśli przyczynił się do wyboru rozczarowującej lektury. Bywa, że rekomendacja tak rozmija się z treścią i jakością tekstu, że na usta ciśnie się tylko jedno pytanie: kto to, do cholery, wymyślił? Zdarza się i tak, że blurb trafia po prostu w sedno, a czytelniczka taka jak ja, próbująca spisywać wrażenia z lektury na blogu, może nie mieć do dodania już nic ponad to, co zawarł w krótkiej notce autor rekomendacji, bo zawarł w niej, w jej odczuciu, wszystko. Książka „Excentrycy” Włodzimierza Kowalewskiego jest dokładnie taka, jaką zobaczyła ją cytowana na okładce Marta Mizuro: „Choć w Excentrykach autor pieczołowicie zrekonstruował realia Polski czasów odwilży, całość ujęta jest w baśniowy cudzysłów. To z pewnością cudzysłów ironiczny. Bez ironii jednak przedstawia się tu dramatyczne polskie drogi, prezentuje siłę ludzkiego ducha, a przede wszystkim – ozdrowieńczą moc sztuki”. Chyląc czoła przed jej umiejętnością pisania skondensowanych mikro-recenzji, w których zamknięty jest sens całego utworu (to nie pierwsza tak udana, z jaką się spotykam), zapraszam gorąco do lektury „Excentryków” wszystkich, którzy mają ochotę przekonać się, że istnieje dobra, polska literatura. Znajomość z panem Włodzimierzem Kowalewskim rozpoczęła się wybornie i z pewnością będę ją kontynuować!

środa, 16 stycznia 2013

„Córka Agamemnona” I. Kadare - pierwsza lektura z Albanii

I. Kadare „Córka Agamemnona”
Przełożyła: Dorota Horodyska
Wydawnictwo Świat Książki
Warszawa 2011

Rządzona przez Partię Albania, lata 80-te. On kocha ją. Ona kocha jego, ale nie może z nim być – związek z mężczyzną, zaręczonym już oficjalnie z inną kobietą, z pewnością zaszkodziłby wizerunkowi jej ojca – dygnitarza komunistycznego, mozolnie pnącego się po szczeblach kariery. Właśnie czeka go upragniony awans. W tle odbywa się parada pierwszomajowa. Główny bohater, miotający się z rozpaczy po domu, trafia w biblioteczce na „Mity greckie” Roberta Gravesa, a w nich na historię Agamemnona. Opowieść o wodzu greckiej wyprawy pod Troję, który złożył w ofierze bogini Artemidzie własną córkę, Ifigenię, staje się metaforą miłości niemożliwej w totalitarnym kraju. A raczej szerzej: życia w takim państwie w ogóle. Owa wizja problematyki „Córki Agamemnona” zarysowała mi się po kilkunastu stronach lektury, wątki te eksponuje również okładkowa rekomendacja wydawcy. Ostatecznie jednak stwierdzić muszę, że w książce Kadare miłość to zaledwie wątek poboczny; jest on co najwyżej pretekstem do podjęcia tematu, który zdaje się być idée fixe albańskiego autora: opresyjnego, zakłamanego i okrutnego reżimu.

Narrator „Córki Agamemnona”, młody dziennikarz telewizyjny, ku zaskoczeniu swojemu, a także przełożonych, otrzymuje, z okazji pochodu pierwszomajowego, zaproszenie na trybunę honorową. Ten niespodziewany „prezent”, zarezerwowany dla prominentnych i aktywnych działaczy partyjnych, wyzwala w nim falę myśli, wspomnień i rozterek moralnych. Główny bohater jest „w drodze” – pokonując liczne stanowiska kontrolne, które systematycznie oddzielają zwykłych przechodniów od uprzywilejowanych posiadaczy zaproszeń, dostrzega dawnych lub obecnych znajomych. Z każdym z nich wiąże się jakaś dramatyczna historia. Połączone w jeden zbiór, tworzą one panoramę życia i ludzkich losów w komunistycznym kraju. Jest w tej wędrówce narratora coś symbolicznego – każde spotkanie to kolejny stopień wtajemniczenia, pigułka gorzko smakującej wiedzy. Nic dziwnego zatem, że droga na trybunę, jak mówi, zamieniła się dla niego w drogę krzyżową (s. 64).

Powiastka (nazywam ją tak ze względu na skromną objętość) Kadare ma również charakter rozliczeniowy. W rzeczywistości totalitarnej za wszystko trzeba zapłacić odpowiednią cenę. Główny bohater zadaje więc sobie pytanie: „czy mam czyste sumienie?”, ale też przygląda się sumieniom cudzym. W utworze pojawiają się historie osób, które gotowe były popełnić wiele świństw, aby wkraść się ponownie w łaski Systemu. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że mimo swojego (pozornego) sukcesu, i tak przegrały. W tym kontekście wspomnieć należy kolejne literackie odniesienie, którym posłużył się autor – nie wiem nawet, czy nie ważniejsze dla tej książki, niż tytułowy mit o Agamemnonie. Mam tu na myśli starą, albańską baśń o upadku Łysogłowego. Pewnej nocy Łysogłowy wpadł do podziemnego świata. Długo szukał sposobu na wydostanie się stamtąd, aż w końcu pewien starzec podpowiedział mu, że jest orzeł, który może unieść go na swoich skrzydłach do góry. Pod jednym warunkiem – przez całą drogę musi jeść mięso. Łysogłowy zgromadził więc zapasy i wyruszyli. Podróż okazała się jednak niezwykle długa, a groźba strącenia w przepaść tak realna, że Łysogłowy zaczął odcinać kawałki swojego ciała, aby nakarmić ptaka. Kiedy w końcu dotarli na ziemię, mieszkańcy zobaczyli ludzki szkielet, niesiony na skrzydłach orła... A teraz proponuję jeszcze raz przyjrzeć się tej baśni, zmieniając imię jej protagonisty...

W „Córce Agamemnona” baśń o upadku Łysogłowego pojawia się w odniesieniu do konkretnej osoby, spotkanej przez narratora w drodze na trybunę. Jej znaczenie jest jednak na tyle uniwersalne, że służy również głównemu bohaterowi do określenia swojej relacji z Systemem. „Straciłem R.Z. z oczu i chciałem o nim zapomnieć. To inni kroili po kawałku swoje ciało, żeby los nie pozwolił im stoczyć się bezpowrotnie w przepaść. Ja chyba byłem jednym z nich. Rozpoczęliśmy podróż, nie wiedząc, dokąd dotrzemy, nie wiedząc, jak długo potrwa, a potem w jej trakcie, kiedy zobaczyliśmy, żeśmy się pomylili, że jest już za późno, że odwrót stał się niemożliwy, zaczęliśmy oddawać kawałki siebie, aby nie pochłonęła nas ciemność” (s. 49). Alternatywą było bowiem oddawanie kawałków „czyjegoś mięsa”, a na to nie każdy chciał się zgodzić, płacąc za uratowanie swojego człowieczeństwa wysoką cenę.

Kadare jest podobno od wielu lat wymieniany wśród kandydatów do Nagrody Nobla. „Córka Agamemnona” zrobiła na mnie wrażenie, ale nie spostrzegam jej jako literatury takiego kalibru. Dla mnie jest ona zbyt „polityczna”. Lubię książki pełniejsze, które wykraczają poza wątek relacji jednostka – system. Zawsze w takich sytuacjach przypomina mi się rozpaczliwe zawołanie Lechonia: „A wiosną – niechaj wiosnę, nie Polskę zobaczę”. Zamierzam natomiast przeczytać drugą część dyptyku – „Następcę”, aby dopełnić obrazu całości.

wtorek, 1 stycznia 2013

Literacki Top 10 2012

Witajcie w Nowym Roku! Mam nadzieję, że wkroczyliście w niego w dobrej formie! :-) Choć od dzisiaj mamy w dacie trójkę zamiast dwójki, chciałabym powspominać nieco rok miniony. Powspominać literacko, rzecz jasna. Od kilku już lat spisuję na pożółkłych kartkach moje listy lektur (zaczęłam w czasach, kiedy nie marzyłam nawet jeszcze o blogowaniu, a serwisy internetowe dla miłośników książek, z wygodnymi wirtualnymi półkami, po prostu nie istniały), które okazują się być niezwykle pomocne w takich chwilach jak ta. Jaki był zatem rok 2012? Z przykrością muszę stwierdzić, że pod kilkoma względami niezadowalający. Przeczytałam tylko 51 książek, spośród których wiele, nawet jeśli wywarło na mnie dobre wrażenie w trakcie lektury, zniknęło chwilę potem w odmętach pamięci. Kilkunastu z nich nie udało mi się również zrecenzować na blogu – w tej dziedzinie obiecuję sobie zdecydowaną poprawę! Chciałabym moje pisanie uczynić bardziej regularnym i zdyscyplinowanym, dostrzegam bowiem, że blog, na którym wpisy pojawiają się rzadziej niż raz na tydzień, „stygnie” (czy macie podobne doświadczenia?). Co zastanawiające, często im większe wrażenie wywarła na mnie książka, tym trudniej było mi ubrać w słowa wrażenia z lektury. W efekcie na blogu nie pojawiły się recenzje kilku książek, które uznałam w 2012 roku za najlepsze. Z jednego powodu na pewno nie mogę się smucić – ten rok był rekordowy, jeśli chodzi o ilość zakupionych książek! Impuls dały mi wakacyjne wyprzedaże, a potem poszło już z górki. Cieszę się na wszystkie te lektury z własnej półki, które jeszcze przede mną! W roku 2012 zapisałam się też w końcu do dwóch bibliotek – ciągle wielbię siebie za ten niespotykany akt mądrości ;-).

W rok 2013 wchodzę z nadzieją na poprawę swoich błędów i wypaczeń, a jednocześnie pełna dobrych myśli i przekonania, że będzie lepiej! A oto lista 10 książek, które w roku 2012 wywarły na mnie największe wrażenie* (kolejność alfabetyczna):

1. Majgull Axelsson„Kwietniowa czarownica” 


2. Kiran Desai „Brzemię rzeczy utraconych” 


3. „Wolne”. Rozmawia Remigiusz Grzela


4. Anna Janko „Pasja wg św. Hanki” 


5. „Córki gór”


6. Robert Robb Maciąg „Tysiąc szklanek herbaty”


7. Colum McCann „Niech zawiruje świat”


8. Katarzyna Surmiak-Domańska „Mokradełko”


9. Magdalena Tulli „Włoskie szpilki”   


10. Juli Zeh „Orły i anioły” 



 Do siego roku!

* chodzi o książki w 2012 roku przeczytane, ale niekoniecznie wydane