K.
Surmiak-Domańska „Mokradełko”
Wydawnictwo
Czarne
Wołowiec
2012
Oto
recepta na piśmienniczy kryzys – przeczytać coś naprawdę
wstrząsającego! Coś, co sprawi, że natłok myśli i emocji
zacznie powoli przeciekać, przelewać się, aż w końcu znajdzie
sobie ujście szerokim strumieniem. Tym „czymś” był w moim
przypadku reportaż Katarzyny Surmiak-Domańskiej pt. „Mokradełko”.
Mokradełko
– ależ trafiona nazwa! Oddaje nie tylko fakt, że realna
miejscowość, która się pod nią kryje, jest podmokła, a nawet
grząska, ale przede wszystkim symbolizuje polskie bagienko, w którym
na co dzień często się taplamy. Bagienko, które powstaje ze
stereotypów i uprzedzeń, z rozpaczliwych prób podtrzymania wizji
świata, w którym wszystko istnieje w zgodzie z ustalonym
porządkiem, w którym każda rodzina, z racji tego, że jest
Rodziną, znajduje się pod szczególną ochroną. Biada temu, kto
podniesie na nią rękę!
Nie
byłoby „Mokradełka”, gdyby kilka lat temu Halszka Opfer nie
wydała wstrząsającej książki „Kato-tata. Niepamiętnik”.
Opisała w niej, jak przez kilkanaście lat swojego życia, za cichym
przyzwoleniem matki, była wykorzystywana seksualnie przez ojca.
Niedługo potem ukazało się „Monidło” – opowieść o życiu
dorosłej już kobiety, zmagającej się z piętnem koszmarnego
dzieciństwa. Reportaż Katarzyny Surmiak-Domańskiej koncentruje się
nie tyle na samej Halszce, ile na reakcjach społecznych, jakie
wywołała jej autobiografia. Choć bowiem autorka ukryła się pod
pseudonimem, została szybko „zdemaskowana”, a jej wspomnienia
zyskały miano
„przeboju” lokalnej biblioteki. Tym, co wyraźnie interesuje
jednak reporterkę najbardziej, jest pogmatwana więź, łącząca po
latach matkę i córkę.
Surmiak-Domańska
oddała w swojej książce głos otoczeniu Halszki: teściowej,
sąsiadce, koleżance, mężom, bratowej, lekarce pierwszego
kontaktu. Nieprawdą byłoby stwierdzenie, że doszczętnie brakuje w
ich relacjach życzliwości, empatii, współczucia. Znalzały się w
środowisku Halszki osoby, które stanęły na wysokości zadania –
przyjęły jej historię i zaakceptowały jej bohaterkę. Choć –
mówią o tym otwarcie – trudno Halszkę lubić. Jej lepkość,
skłonność do wyolbrzymiania, emocjonalną niestabilność. Jej
„zaplątaną w sto supełków osobowość” (s. 107). Przypomina
mi się w tym kontekście niezwykle popularne kiedyś hasło pewnej
kampanii społecznej: „Zły dotyk boli przez całe życie”.
Symptomatyczne, że prawdę o tym, co działo się w domu Halszki,
skłonne były zaakceptować zwłaszcza te osoby, które same kiedyś
doświadczyły przemocy. Inne kręciły głowami i wytaczały swoje
argumenty (to one wywoływały u mnie gęsią skórkę!), przyjmując
jedną z dwóch strategii:
Strategia
I: „To niemożliwe”! Wykorzystywanie seksualne dziecka nie mieści
się w głowie, przekracza granice naszego pojmowania, napawa lękiem
i strachem. Bezpieczniej jest zatem uznać, że taka patologia po
prostu nie mogła mieć miejsca, zwłaszcza w najbliższym, dobrze
znanym otoczeniu. Bo gdyby Halszka rzeczywiście została przez ojca
skrzywdzona, czy uwielbiałaby seks? („Są dwa rodzaje kobiet
takich jak my. Jedne mają uraz i stronią od seksu, ale są również
kobiety, które po tym uwielbiają seks. Może dlatego, że zostały
bardzo wcześnie nadmiernie rozbudzone. Ja najwidoczniej należę
właśnie do tej drugiej kategorii” (s. 74) – powie w którymś
momencie sama bohaterka). Czy zachowywałaby się tak ostentacyjnie,
w sposób niegodny dla wizerunku „prawdziwej” ofiary? („Prawdziwa
ofiara nie zachowuje się tak jak Halszka. Ofiara powinna zachowywać
się jak ofiara. Najlepiej, gdyby to była taka biedna myszka. Która
mało mówi o swojej krzywdzie. A właściwie w ogóle nie mówi.
Powinno być tak, że my dowiadujemy się o wszystkim, ale nie od
niej. Tak to sobie wyobrażam. Żyje we wsi skromna, cicha, niczym
niewyróżniająca się kobieta – dobra matka, dobra żona,
przykładna gopodyni. I nagle ktoś przychodzi i mówi: „Spójrzcie
na nią. Czy wy wiecie, co ona przezyła?”” (s. 38) – mówi
sąsiadka).
Strategia
II: „Sama sobie winna”! Jeśli już ktoś z adwersarzy Halszki
skłonny był uznać, że w jej słowach kryje się choć cień
prawdy, towarzyszyło temu zwykle przekonanie, że wina leży po jej
stronie. Tak interpretuje to np. teściowa bohaterki: „Każda
kobieta była w swoim życiu nagabywana przez mężczyzn. Mnie
również to się zdarzało za młodu. Ale jeżeli nie chciałam, to
zawsze mogłam powiedzieć „nie”. Ja w tej książce nie widzę
tego „nie”. Halszka nie zajęła stanowiska szanującej się
kobiety, ona się poddawała. Po ludzku nie mogę uwierzyć, że
istnieje kobieta, która pozwala się tak zeszmacić i jeszcze ma
potrzebę o tym pisać (…). Kobiecie, która się szanuje, która
wytworzy wokół siebie odpowiednią atmosferę, tak że nie można
jej bezkarnie klepnąć, nie można gdzieś tam pogłaskać, rzadko
przytrafiają się podobne przygody” (s. 19). Dla uzupełnienia
dodam tylko, że Halszka jako czteroletnie dziecko była przez matkę
po kąpieli zawijana w ręcznik i zanoszona do „tatusia” – o
takiej skali wykorzystywania tu mówimy. Wypowiedzi takie jak ta,
zacytowana przez chwilą, sprawiają, że w pewnym sensie
„Mokradełko” jest lekturą dla ludzi o mocnych nerwach.
Gdzie
w ramach tych strategii można by umiejscowić matkę Halszki,
wiekową już kobietę, żonę bez męża? Ta kwestia zdaje się
szczególnie intrygować reportażystkę. I nie udaje się jej do
końca rozwikłać. Starsza pani wije się jak piskorz, nie daje się
podejść, sprytnie ucina rozmowę w odpowiednim dla siebie momencie.
Kiedy czuje się zbyt zagrożona – obraża się, wycofuje z
kontaktu na jakiś czas. A Halszka? Mimo tego, że matka również
„zgotowała jej ten los”, ciągnie do niej jak pszczoła do
miodu, stara się jej przypodobać, zadowolić ją. Jak silna i
pierwotna jest ta więź między matką a dzieckiem, jak bardzo
pragniemy ze strony rodziców miłości i akceptacji! Nawet jeśli
nas skrzywdzili.
Katarzyna
Surmiak-Domańska podjęła temat trudny, bolesny, temat-tabu.
Wywiązała się ze swojej roli znakomicie – uniknęła raf taniej
sensacji, tonu histerycznej ekspresji, pułapki nadmiernego
epatowania intymnością swojej bohaterki. „Mokradełko” napisane
jest z klasą i taktem. A to dla takiej lektury świetna rekomendacja!