sobota, 18 maja 2013

Tęsknota za utraconym rajem („Rantis” A. Amer)


A. Amer „Rantis”
Wydawnictwo Amea, 2012
Seria: Proza Spoza

To jedna z tych książek, które pozwalają całkowicie zanurzyć się w innej czasoprzestrzeni. „Rantis” jest barwną, plastyczną i zmysłową opowieścią o małym, palestyńskim miasteczku, położonym niedaleko Ramallah, w którym fikcja miesza się z rzeczywistością, przeszłość z teraźniejszością, stare z nowym, a baśniowość i niezwykłość z codziennością. Aida Amer, po mamie Polka, po tacie Arabka, z wykształcenia – archeolog klasyczny, pięknie wykorzystała tkwiące w niej bogactwo kultur, tworząc świat utkany ze wspomnień i wyobrażeń. Świat, którego słodko-gorzkiemu urokowi poddałam się mimowolnie, choć bez sprzeciwu. Autorka pozwala czytelnikowi zadomowić się w swojej wizji, roztaczając przed nim barwy, dźwięki i zapachy Rantis; kreśli galerię nietuzinkowych postaci; utrzymuje nas w przekonaniu, że możliwe jest osiągnięcie doskonałej harmonii współistnienia w obrębie społeczności, z dala od „wielkiego świata” i jego problemów. Idylla ze szczyptą Orientu, wprost z opowieści Szeherezady.

Kiedy czytelnik nasyci się już cudownością palestyńskiego świata, Amer rozpoczyna jego powolną dekonstrukcję. Drobne, na pierwszy rzut oka, zdarzenia, uruchamiają lawinę klęsk i dramatów, które na zawsze odmienią życie jego mieszkańców. Nieposkromione ludzkie emocje i wdzierająca się do Rantis polityka położą kres znanej i bezpiecznej rzeczywistości. Rozpad starego porządku staje się namacalnie bolesny, wzbudza ogromną tęsknotę za czasem minionym. To właśnie ta tęsknota jest motorem napędowym powieści Amer – tęsknota za rajem utraconym. I zdaje się, że autorka ma tu na myśli nie tyle małe, zagubione gdzieś na wzgórzach miasteczko, co Palestynę w ogóle – terytorium, do którego wieloletni mieszkańcy stracili prawo; którym odebrano ziemię porośniętą mandarynkowymi gajami; których wypędzono z domów i sterroryzowano.

W książce Amer zderzają się ze sobą siły tworzenia i rozpadu, życia i śmierci. Autorka nie poprzestała na snuciu nostalgicznej wizji. Na tym, literacko, wygrała. Powieść stała się dzięki temu pełna, a bohaterowie wiarygodni. Choć od 1967 roku, kiedy to urywa się narracja w „Rantis”, sytuacja na Bliskim Wschodzie nadal pozostaje napięta i dramatyczna, pozostaje nam wierzyć, że jeszcze kiedyś niedaleko Ramallah zakwitną mandarynkowe gaje. Siła ludzkiego ducha bywa ogromna, zwłaszcza jeśli, co też pokazała Amer, może on liczyć na więzi rodzinne czy sąsiedzkie.

„Rantis” uwodzi i burzy spokój. Czego chcieć więcj od dobrej literatury?

piątek, 5 kwietnia 2013

Post scriptum

Ze względu na narastającą liczbę obowiązków (ergo: brak czasu), ograniczyłam ostatnio moją działalność blogową, co zresztą nietrudno było pewnie zauważyć :-) Nie oznacza to bynajmniej, że rezygnuję z prowadzenia bloga – byłoby mi żal zaprzepaścić te dwa lata, które go rozwijałam. Zarządzam po prostu dłuższą przerwę, która skończy się, jak tylko będę mogła wrócić do regularnego pisania. Wszystkich, którzy mieliby ochotę pozostawać w kontakcie ze mną i z tym, co czytam, zapraszam na fejsbookową stronę Book-erki – https://www.facebook.com/pages/Book-erka-czyli-pogotowie-ksi%C4%85%C5%BCkowe/175485715825605 – będę tam zamieszczać bardzo skondensowane, kilkuzdaniowe podsumowania z przeczytanych lektur. Tylko tyle i chociaż tyle. Pozdrawiam serdecznie!

niedziela, 27 stycznia 2013

Cuda i WIELbłąd

K. Thompson Walker „Wiek cudów”
Przełożyła: Anna Gralak
Wydawnictwo Znak Literanova
Kraków 2012

„Wiek cudów” zaliczam do lektur całkiem udanych, choć, przyznać muszę, zaniepokoiłam się nieco, gdy okazało się, że czytam powieść katastroficzną. Co prawda nie rozumiem do końca, z czego wynika ogromne zamieszanie, jakie rzekomo ta książka wywołała (prawa do jej wydania sprzedano za 1 mln dolarów, a jeszcze zanim ujrzała światło dzienne, zakupiono prawa do jej ekranizacji), a opinie typu: „Nie wyobrażam sobie niczego mądrzejszego i bardziej wzruszającego” (Katarzyna Miller na okładce) uważam za lekko histeryczne, ale bez wątpienia mamy tu do czynienia ze sprawnie poprowadzoną fabułą i ciekawymi rozwiązaniami, słowem: atrakcyjną literaturą popularną.

Trzy kwestie zadecydowały o tym, że nie porzuciłam lektury „Wieku cudów”, mimo że od książek i filmów katastroficznych trzymam się zazwyczaj z daleka. Po pierwsze, autorce udało się stworzyć oryginalną i ciekawą wizję końca świata. Sam temat wywołał u mnie skojarzenia z filmem „Droga”, nakręconym na podstawie prozy McCarthy'ego (książki niestety nie czytałam), ale dość szybko okazało się ono nieprzystające. Walker pokazuje zagładę rozłożoną w czasie, postępującą powoli, lecz nieubłaganie, proces, a nie jednorazowy akt – wybuch czy uderzenie. Nie wiemy dokładnie, kiedy się ona spełni, ani jaka będzie jej ostateczna forma. Pewne jest tylko to, że nie ma już nadziei. Takie ujęcie problemu pozwala czytelnikowi śledzić rozwój wydarzeń i stopniowo się w niego angażować. Zagłada u Walker ma podłoże „naturalne” i związana jest ze spowolnieniem ruchu obrotowego Ziemi. Konsekwencje wywołuje ono nieodwracalne – wydłużenie doby (pod koniec powieści trwa ponad siedemdziesiąt godzin), osłabienie siły grawitacji i pola magnetycznego, śmierć zwierząt, chorobę grawitacyjną, burze słoneczne, pożary, trzęsienia ziemi, zabójcze promieniowanie. Nigdzie w książce nie wyartykułowano wprost, co stało się przyczyną spowolnienia, ale sądzić można, że autorka, tworząc taką wizję końca świata, zabrała w pewnym sensie głos w kwestii niszczycielskiego stosunku człowieka do Matki Natury.

Po drugie, nadciągająca katastrofa to ważny, ale nie najważniejszy motyw tej książki. Dramatyczne okoliczności zewnętrzne są przede wszystkim kontekstem, w którym wybrzmiewają pytania o kondycję człowieka, jego mentalność i moralność. Skoro świat się rozpada, a dotychczasowe strategie działania tracą rację bytu, jakie wartości nas obowiązują? Może warto „pójść na całość”, spróbować rzeczy, których by się w innych warunkach nie spróbowało? Różna jest też gotowość ludzi do adaptowania się do nowego porządku, ich szybkość reagowania na zmiany. Matka głównej bohaterki popada np. w stany totalnej beznadziei, ojciec zachowuje się tak, jakby nic się nie stało, mieszkająca naprzeciwko nauczycielka muzyki przyjmuje zaś spowolnienie z akceptacją. „Myślę, że tej planecie od dawna brakuje równowagi i że to wszystko jest jej sposobem na naprawę sytuacji (…). Wszystko, co możemy zrobić, to poddać się temu. Musimy pozwolić, żeby Ziemia nas poprowadziła” (s. 87) – mówi. Z jednej strony sytuacje ekstremalne to sprawdzian dla ludzkich charakterów, z drugiej strony zadziwia to, jak trwałe i niezmienne okazują się pewne mechanizmy społecznych zachowań. Kiedy wydłuża się doba (dnia i nocy przybywa proporcjonalnie), problemem staje się mierzenie czasu. Rząd podejmuje decyzję o trwaniu przy czasie zegarowym, lecz spora grupa osób postanawia kierować się tzw. czasem prawdziwym. Rzecz z pozoru błaha (w Ameryce każdy funkcjonuje przecież jak chce, póki nie szkodzi innym), a staje się źródłem sąsiedzkich konfliktów i dramatów. Jest więc styl życia mniej i bardziej właściwy, prawda mniej i bardziej „oczywista”?

Nie odłożyłam wreszcie książki Walker z powodu głównej bohaterki i narratorki, jedenastoletniej Julii. Dopiero tu dochodzimy właściwie do sedna, bowiem „Wiek cudów” to dla mnie przede wszystkich powieść o trudach dojrzewania. Choć naokoło szaleją groźne i destrukcyjne siły, które burzą porządek świata, Julia najmocniej przeżywa utratę przyjaźni z Hanną, nieśmiałe uczucie do Setha, chłopca jeżdżącego na deskorolce, a nawet zakup pierwszego stanika. Dziewczynka zmaga się z „nowym”, które pojawiło się w jej życiu i zaowocowało poczuciem samotności, wyobcowania, niedopasowania. „Może to się zaczęło jeszcze przed spowolnieniem, ale dopiero wtedy coś zrozumiałam: moje przyjaźnie się rozpadały. Wszystko się rozpadało. Przejście z dzieciństwa do następnego życia było trudne. I podobnie jak podczas każdej ciężkiej przeprawy nie wszyscy mogli przetrwać” (s. 104). Jest coś krzepiącego w tym, że cokolwiek dzieje się w świecie zewnętrznym, problemy okresu dojrzewania wydają się realniejsze, dotkliwsze, ważniejsze. „(...) nie baliśmy się tak bardzo, jak powinniśmy. Byliśmy za młodzi na strach, zbyt zanurzeni we własnych miniaturowych światach, zbyt przekonani o własnej wieczności” (s. 55).

W kontekście tego, co napisałam wyżej, tytuł książki rozumieć można dwojako. Wiek cudów to czas przyrodniczej katastrofy, prowadzącej do zagłady Ziemi, ale także: „To było gimnazjum, wiek cudów, czas, w którym dzieci wystrzelają w górę o osiem centymetrów w ciągu wakacji, kiedy piersi wykwitają z niczego, kiedy głosy obniżają się i grubną. Pojawiały się nasze pierwsze wady, ale je korygowano. Słaby wzrok można było naprawić niewidocznymi czarodziejskimi soczewkami kontaktowymi. Krzywe zęby prostowano aparatami. Pryszczatą skórę oczyściło się chemicznie. Niektóre dziewczyny piękniały, kilku chłopaków rosło” (s. 53). Po prostu. I który cud należałoby uznać za większy?

Na koniec dodam jeszcze tylko, że w „Wieku cudów” miałam „przyjemność” natknąć się na najbardziej spektakularny błąd ortograficzny, jaki kiedykolwiek w jakiejkolwiek książce widziałam. Na stronie 83 widnieje takie oto zdanie: „Może wyrzucało na plaże zwłoki mew”!!!   I po ptakach... :-)

środa, 23 stycznia 2013

Wyzwanie „Płynna nowoczesność” - S. Lem

Dzisiaj zapraszam serdecznie do lektury tekstu „…Lem poszerza moje horyzonty myślowe”! Agnieszka (http://agnieszkaczyta.blogspot.com) przeczytała „Okamgnienie” Stanisława Lema w ramach wyzwania „Płynna nowoczesność”, a swoje wrażenia spisała na blogu. Bardzo dziękuję autorce za link, a zainteresowanych recenzją odsyłam do zakładki „Płynna nowoczesność”. A oto fragmencik-przynęta: 

Tak już nikt od dawna nie mówi i nie pisze. W porównaniu ze stylem Lema, każdy inny współczesny tekst wydaje się być napisany w „basic Polish”. Poza tym Lem pisze w sposób pozbawiony patosu, a nawet sarkastyczny. Dlatego o nieśmiertelności, w której koncepcję nie wierzy, pisze tak: ‘[...] nieśmiertelność przemieszczała myśl człowiecza w obręb utwierdzanych religiami zaświatów [...]’”.

niedziela, 20 stycznia 2013

Krótko i na temat („Excentrycy” W. Kowalewskiego)

W. Kowalewski „Excentrycy”
Wydawnictwo W.A.B.
Warszawa 2007

Nietrafiony blurb potrafi naprawdę zirytować, zwłaszcza jeśli przyczynił się do wyboru rozczarowującej lektury. Bywa, że rekomendacja tak rozmija się z treścią i jakością tekstu, że na usta ciśnie się tylko jedno pytanie: kto to, do cholery, wymyślił? Zdarza się i tak, że blurb trafia po prostu w sedno, a czytelniczka taka jak ja, próbująca spisywać wrażenia z lektury na blogu, może nie mieć do dodania już nic ponad to, co zawarł w krótkiej notce autor rekomendacji, bo zawarł w niej, w jej odczuciu, wszystko. Książka „Excentrycy” Włodzimierza Kowalewskiego jest dokładnie taka, jaką zobaczyła ją cytowana na okładce Marta Mizuro: „Choć w Excentrykach autor pieczołowicie zrekonstruował realia Polski czasów odwilży, całość ujęta jest w baśniowy cudzysłów. To z pewnością cudzysłów ironiczny. Bez ironii jednak przedstawia się tu dramatyczne polskie drogi, prezentuje siłę ludzkiego ducha, a przede wszystkim – ozdrowieńczą moc sztuki”. Chyląc czoła przed jej umiejętnością pisania skondensowanych mikro-recenzji, w których zamknięty jest sens całego utworu (to nie pierwsza tak udana, z jaką się spotykam), zapraszam gorąco do lektury „Excentryków” wszystkich, którzy mają ochotę przekonać się, że istnieje dobra, polska literatura. Znajomość z panem Włodzimierzem Kowalewskim rozpoczęła się wybornie i z pewnością będę ją kontynuować!