K.
Thompson Walker „Wiek cudów”
Przełożyła:
Anna Gralak
Wydawnictwo
Znak Literanova
Kraków
2012
„Wiek
cudów” zaliczam do lektur całkiem udanych, choć, przyznać
muszę, zaniepokoiłam się nieco, gdy okazało się, że czytam
powieść katastroficzną. Co prawda nie rozumiem do końca, z czego
wynika ogromne zamieszanie, jakie rzekomo ta książka wywołała
(prawa do jej wydania sprzedano za 1 mln dolarów, a jeszcze zanim
ujrzała światło dzienne, zakupiono prawa do jej ekranizacji), a
opinie typu: „Nie wyobrażam sobie niczego mądrzejszego i bardziej
wzruszającego” (Katarzyna Miller na okładce) uważam za lekko
histeryczne, ale bez wątpienia mamy tu do czynienia ze sprawnie
poprowadzoną fabułą i ciekawymi rozwiązaniami, słowem:
atrakcyjną literaturą popularną.
Trzy
kwestie zadecydowały o tym, że nie porzuciłam lektury „Wieku
cudów”, mimo że od książek i filmów katastroficznych trzymam
się zazwyczaj z daleka. Po pierwsze, autorce udało się stworzyć
oryginalną i ciekawą wizję końca świata. Sam temat wywołał u
mnie skojarzenia z filmem „Droga”, nakręconym na podstawie prozy
McCarthy'ego (książki niestety nie czytałam), ale dość szybko
okazało się ono nieprzystające. Walker pokazuje zagładę
rozłożoną w czasie, postępującą powoli, lecz nieubłaganie,
proces, a nie jednorazowy akt – wybuch czy uderzenie. Nie wiemy
dokładnie, kiedy się ona spełni, ani jaka będzie jej ostateczna
forma. Pewne jest tylko to, że nie ma już nadziei. Takie ujęcie
problemu pozwala czytelnikowi śledzić rozwój wydarzeń i stopniowo
się w niego angażować. Zagłada u Walker ma podłoże „naturalne”
i związana jest ze spowolnieniem ruchu obrotowego Ziemi.
Konsekwencje wywołuje ono nieodwracalne – wydłużenie
doby (pod koniec powieści trwa ponad siedemdziesiąt godzin),
osłabienie siły grawitacji i pola magnetycznego, śmierć zwierząt,
chorobę grawitacyjną, burze słoneczne, pożary, trzęsienia ziemi,
zabójcze promieniowanie. Nigdzie w książce nie wyartykułowano
wprost, co stało się przyczyną spowolnienia, ale sądzić można,
że autorka, tworząc taką wizję końca świata, zabrała w pewnym
sensie głos w kwestii niszczycielskiego stosunku człowieka do Matki
Natury.
Po
drugie, nadciągająca katastrofa to ważny, ale nie najważniejszy
motyw tej książki. Dramatyczne okoliczności zewnętrzne są przede
wszystkim kontekstem, w którym wybrzmiewają pytania o kondycję
człowieka, jego mentalność i moralność. Skoro świat się
rozpada, a dotychczasowe strategie działania tracą rację bytu,
jakie wartości nas obowiązują? Może warto „pójść na całość”,
spróbować rzeczy, których by się w innych warunkach nie
spróbowało? Różna jest też gotowość ludzi do adaptowania się
do nowego porządku, ich szybkość reagowania na zmiany. Matka
głównej bohaterki popada np. w stany totalnej beznadziei, ojciec
zachowuje się tak, jakby nic się nie stało, mieszkająca
naprzeciwko nauczycielka muzyki przyjmuje zaś spowolnienie z
akceptacją. „Myślę, że tej planecie od dawna brakuje równowagi
i że to wszystko jest jej sposobem na naprawę sytuacji (…).
Wszystko, co możemy zrobić, to poddać się temu. Musimy pozwolić,
żeby Ziemia nas poprowadziła” (s. 87) – mówi. Z jednej strony
sytuacje ekstremalne to sprawdzian dla ludzkich charakterów, z
drugiej strony zadziwia to, jak trwałe i niezmienne okazują się
pewne mechanizmy społecznych zachowań. Kiedy wydłuża się doba
(dnia i nocy przybywa proporcjonalnie), problemem staje się
mierzenie czasu. Rząd podejmuje decyzję o trwaniu przy czasie
zegarowym, lecz spora grupa osób postanawia kierować się tzw.
czasem prawdziwym. Rzecz z pozoru błaha (w Ameryce każdy
funkcjonuje przecież jak chce, póki nie szkodzi innym), a staje się
źródłem sąsiedzkich konfliktów i dramatów. Jest więc styl
życia mniej i bardziej właściwy, prawda mniej i bardziej
„oczywista”?
Nie
odłożyłam wreszcie książki Walker z powodu głównej bohaterki i
narratorki, jedenastoletniej Julii. Dopiero tu dochodzimy właściwie
do sedna, bowiem „Wiek cudów” to dla mnie przede wszystkich
powieść o trudach dojrzewania. Choć naokoło szaleją groźne i
destrukcyjne siły, które burzą porządek świata, Julia najmocniej
przeżywa utratę przyjaźni z Hanną, nieśmiałe uczucie do Setha,
chłopca jeżdżącego na deskorolce, a nawet zakup pierwszego
stanika. Dziewczynka zmaga się z „nowym”, które pojawiło się
w jej życiu i zaowocowało poczuciem samotności, wyobcowania,
niedopasowania. „Może to się zaczęło jeszcze przed
spowolnieniem, ale dopiero wtedy coś zrozumiałam: moje przyjaźnie
się rozpadały. Wszystko się rozpadało. Przejście z
dzieciństwa do następnego życia było trudne. I podobnie jak
podczas każdej ciężkiej przeprawy nie wszyscy mogli przetrwać”
(s. 104). Jest coś krzepiącego w tym, że cokolwiek dzieje się w
świecie zewnętrznym, problemy okresu dojrzewania wydają się
realniejsze, dotkliwsze, ważniejsze. „(...) nie baliśmy się tak
bardzo, jak powinniśmy. Byliśmy za młodzi na strach, zbyt
zanurzeni we własnych miniaturowych światach, zbyt przekonani o
własnej wieczności” (s. 55).
W
kontekście tego, co napisałam wyżej, tytuł książki rozumieć
można dwojako. Wiek cudów to czas przyrodniczej katastrofy,
prowadzącej do zagłady Ziemi, ale także: „To było gimnazjum,
wiek cudów, czas, w którym dzieci wystrzelają w górę o osiem
centymetrów w ciągu wakacji, kiedy piersi wykwitają z niczego,
kiedy głosy obniżają się i grubną. Pojawiały się nasze
pierwsze wady, ale je korygowano. Słaby wzrok można było naprawić
niewidocznymi czarodziejskimi soczewkami kontaktowymi. Krzywe zęby
prostowano aparatami. Pryszczatą skórę oczyściło się
chemicznie. Niektóre dziewczyny piękniały, kilku chłopaków
rosło” (s. 53). Po prostu. I który cud należałoby uznać za
większy?
Na
koniec dodam jeszcze tylko, że w „Wieku cudów” miałam
„przyjemność” natknąć się na najbardziej spektakularny błąd
ortograficzny, jaki kiedykolwiek w jakiejkolwiek książce widziałam.
Na stronie 83 widnieje takie oto zdanie: „Może wyrzucało na plaże
zwłoki mew”!!! I po ptakach... :-)