poniedziałek, 23 stycznia 2012

Wirujący świat

C. McCann „Niech zawiruje świat”
Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA
Warszawa 2011

„Niech zawiruje świat” ma wielu ciekawych i wyrazistych bohaterów, ale najważniejszym z nich jest chyba miasto – Nowy Jork lat 70-tych. Tworzy ono przestrzeń, w której krzyżują się w przedziwny sposób losy jego mieszkańców – lokatorów luksusowych penthouse’ów przy Park Avenue i obskurnych, ciasnych kawalerek na Bronxie. Klamrą spinającą te dwie odmienne rzeczywistości jest wydarzenie, nawet na tak wyjątkową metropolię nietuzinkowe – oto na wysokości stu dziesięciu pięter, na linie rozciągniętej między wieżami World Trade Center, spaceruje mężczyzna z tyczką, balansując na granicy życia i śmierci – tak jak wielu bohaterów tej opowieści, snutej przez irlandzkiego pisarza.

Książka McCanna zaspokoiła (oczywiście tylko chwilowo:)) mój czytelniczy apetyt na dobrą, napisaną z rozmachem powieść. Cieszy mnie to tym bardziej, że nie znałam wcześniej twórczości autora i nie wiedziałam, czego mogę się po nim spodziewać (choć figurowanie na liście laureatów National Book Award oraz IMPAC Dublin Literary Award to już pewna rekomendacja:)). To jest zawsze bardzo przyjemny moment – z satysfakcją odnotować, że dokonało się właściwego wyboru. Tyle lektur zalega jeszcze na półkach (prywatnych i księgarnianych) i czeka na swoją kolej, że czas poświęcony słabej literaturze marnotrawi się jakby podwójnie. „Niech zawiruje świat” to, w moim odczuciu, powieść kompletna. Złożyło się na to kilka elementów. Po pierwsze, autor nakreślił w niej bardzo interesujące i przejmujące historie. Trzy z nich dominują, zajmują najwięcej miejsca, a przede wszystkim – przeplatają się, komponują w jedną całość, zazębiają niczym puzzle. Wspólnym tłem jest dla nich wspominany już Nowy Jork – kolorowy, tętniący życiem, różnorodny. Corrigan, emigrant z Irlandii, zakonnik i opiekun wykluczonych, mieszka na Bronxie. Choć sam żyje na skraju ubóstwa i wyczerpania, stara się pomagać innym, nawet jeśli oznacza to zgodę na to, aby trzy śmiałe, uzależnione od heroiny prostytutki: Tillie, Jazzlyn (matka i córka) oraz Angie, uczyniły sobie „siusialnię” (s. 37) z jego prywatnej toalety. Kiedy on poszukuje Boga, znajduje go miłość, która – niespodziewana – wywraca jego świat do góry nogami. W ślad za nim do Ameryki podąża jego młodszy brat – zagubiony, osamotniony, próbujący uchwycić sens drogi, jaką wybrał Corr, a jednocześnie buntujący się przeciwko takiemu poświęceniu. W innej części miasta, w apartamencie przy Park Avenue, żyje starsze małżeństwo. Wojna w Wietnamie zabrała im jedyne dziecko. Pani Soderberg, pogrążona w rozpaczy po stracie syna, odpowiada pewnego dnia na ogłoszenie: „Porozmawiam z matkami weteranów z Wietnamu, skrytka pocztowa 667” (s. 113). Spotykają się w piątkę: ona, Gloria, Jacqueline, Marcia i Janet. Łączy je wspólne doświadczenie żałoby, ale, jak się okazuje, wiele też różni. Claire czuje się zawstydzona z powodu luksusu, w którym żyje, a pozostałe kobiety dają jej do zrozumienia drobnymi gestami i aluzjami, że jest „inna”. Czy podziały społeczne mogą okazać się silniejsze niż potrzeba wspierania się nawzajem? I tak, i nie. Z kolei mąż Claire, Salomon, sfrustrowany sędzia, ucieka przed cierpieniem w pracę. Pewnego dnia przychodzi mu wydać wyrok w dość nietypowej sprawie – mężczyzny spacerującego po linie, rozwieszonej między wieżami World Trade Center. Poznajemy także parę młodych, ekscentrycznych artystów – Larę i Blaine’a. Zanim wprowadzili się do drewnianego, pozbawionego elektryczności i dostępu do bieżącej wody domku letniskowego, wiedli szaleńcze i destrukcyjne życie, przepełnione narkotykami, alkoholem i przygodnym seksem. Przenosiny w odludne miejsce pozwoliły im oczyścić się, zrezygnować z używek i skupić na tworzeniu sztuki. Wypadek samochodowy, w którym uczestniczą, sprawia jednak, że pojawia się pokusa powrotu do dawnego stylu bycia. Trzy główne wątki, o których pisałam przed chwilą, uzupełnia autor migawkami z życia Nowego Jorku, któremu kolorytu nadają i grupa tajemniczych „hakerów” (to jednak lata 70-te!), i młody chłopak – „łowca” i fotograf graffiti. W powieści McCanna jest jak w życiu – dobro miesza się ze złem, rozpacz z nadzieją, a tragizm z komedią/farsą. O niezwykłości tej książki decydują również jej bohaterowie – ciekawi w sytuacjach, z którymi muszą się zmierzyć, złożeni, pełnokrwiści, niejednoznaczni. Irlandzki pisarz stworzył bogatą galerię postaci, ale wszystkie są ważne, wyraziste, potrzebne. Niektórym z nich oddał głos na dłużej, pozwolił nam, czytelnikom, poznać je głębiej. Trzeci element, na który chciałabym zwrócić uwagę, to sposób, w jaki McCann łączy fikcję literacką z wydarzeniami rzeczywistymi. Historia jest bowiem obecna w tej książce, ale w sposób nienahalny. Zamach terrorystyczny w Irlandii, w wyniku którego brat Corrigana podejmuje decyzję o wyjeździe do Stanów, wojna w Wietnamie, która rozdziela na zawsze rodziców i dzieci, podziały rasowe, wciąż obecne w społeczeństwie amerykańskim – wybór takich realiów może wskazywać na wrażliwość i zaangażowanie społeczne autora.

Odkąd skończyłam czytać „Niech zawiruje świat”, lubię myśleć o irlandzkim pisarzu jako o utalentowanym kucharzu, który do „kotła” powieści wrzucił liczne składniki i harmonijnie je skomponował. Albo jako o Wielkim Koordynatorze, który świetnie  „zarządza” swoim zespołem i mieniem:) Zdecydowanie polecam!

czwartek, 12 stycznia 2012

Ucieczka z wnętrza rekina

M. Agus „Póki rekin śpi”
Wydawnictwo W.A.B.
Warszawa 2009

Nie mogę przejść obok tej książki obojętnie, ale nie umiem też zachwycić się nią. Piszę więc, będąc w emocjonalnym rozkroku. „Póki rekin śpi” to debiut literacki Mileny Agus, włoskiej nauczycielki, i może stąd wynika moja rozterka. Czasami tak bywa z pierwszą powieścią, że sygnalizuje talent autora, ale jeszcze nie do końca wiadomo, w jakim kierunku on zmierza. Inna rzecz, że podświadomie oczekiwałam chyba odkrycia na miarę „Przypomnij sobie” E. Hirvonen (obydwie powieści zostały wydane w serii Z Miotłą), która była dla mnie czytelniczą ucztą. Ta lektura nie ma tej siły rażenia, choć bez wątpienia intryguje. 

Motyw niełatwych relacji rodzinnych pojawia się często w książkach, które ostatnio czytam. Nie inaczej jest w tym przypadku. Ród Sevilla Mendoza, zbiorowego bohatera tej historii, poznajemy z perspektywy osiemnastoletniej narratorki. Tym, co uderza w sposobie opowiadania przez nią o świecie, w którym żyje, jest daleko posunięty dystans emocjonalny, pewna beznamiętność, a może pogodzenie się z losem? Jest to bowiem rzeczywistość, w której dorośli zajmują się głównie sobą, pielęgnują wewnętrzne lęki, urazy, obsesje, porażki. Każdy jest tu na swój sposób nieszczęśliwy, tkwi w paszczy tytułowego rekina, z której trudno się wydostać. Matka, pogrążona w nieszkodliwych dziwactwach malarka, sprawia wrażenie, jakby chciała zniknąć. Ojciec nieustannie podróżuje do Ameryki Południowej i „zbawia świat”, a na miejscu „czaruje” kobiety, które odwiedzają jego warsztat. Chętnie rozprawia także o Bogu. W domu bardziej go nie ma, niż jest, w końcu „(…) stałość to stałość ruchu” (s. 80). Ciotka, siostra matki, beznadziejnie kocha się w pewnym żeglarzu, który nie chce związać się z nią na stałe. Ona rekompensuje to sobie licznymi romansami. „Czasami myślę, że jej przeznaczeniem jest być matką dla wszystkich i żoną dla wszystkich i dlatego nie ma nic własnego” (s. 26). Brat, ofiara szkolnych walk „o hierarchię”, najchętniej całymi dniami grałby na fortepianie. I wreszcie ona – narratorka – związana ze starszym, żonatym mężczyzną, który traktuje ją jak „maszynkę” do uprawiania perwersyjnego seksu. Jej bezradność wobec tej relacji, nieumiejętność zadbania o własne potrzeby, poczucie braku perspektyw na lepszą przyszłość są porażające. Na szczęście w powieści pojawiają się również osoby, które wnoszą do tego świata powiew „normalności”, choć zazwyczaj pochodzą one spoza rodziny (wyjątkiem jest tutaj babcia). Dzięki nim „przychodzi mi do głowy, że może w życiu istnieją inne możliwości, niż topić się w gównie, albo topić w nim innych, albo umrzeć” (s. 98). Po prostu: wyrwać się z paszczy rekina, póki rekin śpi.

Wbrew temu, czego można by oczekiwać, losy rodziny Sevilla Mendoza nie zmierzają w stronę tragicznego finału. Pomalutku, niepostrzeżenie, wkradają się do tej historii optymistyczne akcenty. Znamienna wydaje się w tym kontekście symbolika – jakkolwiek dziwnie by to nie zabrzmiało – wnętrza ryby, która pojawia się w tekście parokrotnie. Figurą rekina posługuje się ojciec bohaterki, próbując tchnąć w nią wiarę w nowy początek, w siłę reinterpretacji swojego życia. Nie bez przyczyny także jeden z rozdziałów nosi tytuł „jak Jonasz i Hiob”. Postać zbuntowanego proroka, który spędził trzy dni i trzy noce w brzuchu wieloryba, przenosi czytelnika w sferę interpretacji biblijnych. Jonasz występuje w nich jako metafora Chrystusa przebywającego w grobie, który przezwyciężył niebezpieczeństwo śmierci i zmartwychwstał. Najbardziej sugestywne wydaje mi się jednak motto, którym Agus opatrzyła swoją książkę. Wyłania się z niego obraz zrezygnowanego, przestraszonego Gepetta, który podaje rękę ufnemu w ocalenie Pinokiu i daje mu się poprowadzić…  

„Póki rekin śpi” to całkiem udany debiut. Autorka ma bez wątpienia dryg językowy i zdolność pogłębionej obserwacji. I dobrze wykorzystuje, jak wynika z informacji zamieszczonych na okładce, swój talent – wydany w 2006 roku we Włoszech „Mal di pietre” (polskie tłumaczenie: „Ból kamieni”, W.A.B. 2008) został obsypany deszczem nagród.

wtorek, 10 stycznia 2012

Demaskatorka w Bośni

K. Bolkovac, C. Lynn „Demaskatorka” 
Wydawnictwo Muza SA
Warszawa 2011

„Demaskatorka” to książka pozbawiona „literackości”. Słowa spełniają tu swoją pierwotną, podstawową funkcję – służą opisowi, przekazywaniu informacji, a ściślej – doświadczenia, które stało się udziałem autorki. Nie spodziewajcie się zatem, że lektura dostarczy Wam artystycznych uniesień, oryginalnych rozwiązań fabularnych czy wysublimowanego języka. Tę historię, chciałoby się powiedzieć – niestety, napisało życie. Odzwierciedlono ją w sposób prosty, konkretny, rzeczowy, przejrzysty. Nie jest to z pewnością, tak ukochany przeze mnie, reportaż literacki. Mimo tego warto „Demaskatorkę” czytać. Jej mocną stroną jest bowiem temat, który narratorka poznała od podszewki – handel ludźmi w objętej auspicjami ONZ Bośni.

Kathryn Bolkovac trafiła do Bośni wprost z komisariatu policji w Lincoln w Nebrasce. To właśnie tam natknęła się na ogłoszenie, że Departament Stanu, za pośrednictwem firmy DynCorp, poszukuje doświadczonych funkcjonariuszy, gotowych podjąć się służby w Międzynarodowych Policyjnych Siłach Zadaniowych. Proponowane wynagrodzenie – 85000 dolarów rocznie – wywarło na niej ogromne wrażenie. Pomysł wydawał się dość brawurowy, ale też niósł ze sobą obietnicę zmiany, której Kathryn potrzebowała. Decyzja zapadła. Na miejscu szybko przydzielono ją do sekcji zajmującej się obroną praw człowieka i to właśnie tej kwestii poświęciła się bez reszty, awansując stopniowo na kolejne stanowiska w różnych strukturach władzy.

„Był to kraj, który wydychał rozpacz, ale wdychał wytrwałość” – pisze o Bośni Bolkovac w swoich wspomnieniach. Kraj, który podnosił się z upadku po długiej i niezwykle krwawej wojnie. Kraj narażony na wszelkie konsekwencje, wynikające ze statusu „państwa-w-budowie”. Idealne miejsce do tego, aby rozwijał się w nim handel ludźmi, oparty na specyficznych układach pomiędzy lokalną władzą i miejscowymi watażkami a wysłannikami międzynarodowych organizacji. Pierwszym sygnałem tych nieformalnych powiązań była sprawa właściciela restauracji, do której wtargnęli policjanci ze Specjalnej Jednostki Wsparcia i pobili jego oraz wielu gości. Miał to być odwet za ujawnienie informacji, że sarajewski minister spraw wewnętrznych uczestniczył w procederze przemytu papierosów. W trakcie śledztwa wyszło na jaw, że ślady tej akcji próbowano zatuszować, a na czele oskarżonego o nadużycia oddziału Policiji stoi bratanek owego polityka. Prowadzącym postępowanie funkcjonariuszom co rusz rzucano kłody pod nogi, a ostatecznie odsunięto ich od działań. Była to „kara” za nadmierną dociekliwość. Kathryn Bolkovac „uciekła” przed degradacją do Biura Wysokiego Komisarza ONZ ds. Praw Człowieka, w którym została kierownikiem projektu przeciwdziałania przemocy wobec kobiet. Wielu miało powody, aby nie darzyć jej sympatią, z niesłabnącą konsekwencją ujawniała bowiem przypadki handlu ludźmi, głównie młodymi dziewczynami z zagranicy, w które zamieszani byli zarówno bośniaccy notable, jak i wysocy rangą urzędnicy ONZ czy DynCorp.

Książka „Demaskatorka” jest w gruncie rzeczy pełnym rozgoryczenia oskarżeniem – Departamentu Stanu USA, ale przede wszystkim firmy DynCorp – realizującej kontrakty rządowe, odpowiedzialnej za rekrutację pracowników na misje i gotowej posunąć się do kłamstw, oszczerstw i manipulacji po to, by ukryć popełniane przez nią nadużycia. Już sam system weryfikacji ochotników na wyjazdy zagraniczne musiał budzić sporo wątpliwości. „W taki czy inny sposób każdy z nas od czegoś uciekał” (s. 26) – pisze Bolkovac o motywach tych, którzy decydowali się na roczny pobyt w zupełnie obcym kraju. Problem w tym, że niektórzy uciekali przed odpowiedzialnością (karną lub moralną) za konkretne czyny, których się dopuścili, czasem nawet podczas poprzednich misji! Choć formalnie stawiano kandydatom wysokie wymagania (np. minimum 8 lat służby na pełen etat w policji cywilnej pod przysięgą czy nienaganny przebieg służby), w rzeczywistości bardzo pobieżne oceniano ich kompetencje. Nie pokwapiono się nawet, aby zorganizować rozmowę kwalifikacyjną! Przez tak rzadkie sito mogli przecisnąć się wręcz… przestępcy. Nawet jeśli założymy, że każdy system rekrutacji niesie ze sobą ryzyko błędu, trudno usprawiedliwiać podejmowane przez firmę, dalekie od subtelności próby ukrycia pewnych wstydliwych spraw, wcale nierzadkich, i zdyskredytowania tych, którzy mieli odwagę o nich głośno mówić. „Demaskatorka” to także trochę romantyczna (i bardzo amerykańska) opowieść o walce człowieka z niesprawiedliwym Systemem, Dawida z Goliatem, która w tym przypadku miała swój finał w sądzie. Choć zakończyła się ona pomyślnie dla autorki, poczyniona przez nią konkluzja nie napawa optymizmem: „To sumienie kazało mi zdemaskować Dyn Corp. Byłam pierwszym amerykańskim funkcjonariuszem, który publicznie wysunął tego typu zarzuty i nie przyszło mi do głowy, żeby rozmyślać nad faktem, że występowałam przeciwko jednej z największych i najpotężniejszych korporacji na całym świecie i że rezultat będzie dokładnie taki, jakiego należało się spodziewać, kiedy firma warta miliardy dolarów walczy z jednostką, a mianowicie, że firma przetrwa i będzie w dalszym ciągu prosperować” (s. 264).