środa, 29 czerwca 2011

Człowiek najpierw istnieje, a potem chwilami myśli („Dziewczyna, która pływała z delfinami”)


S. Berman „Dziewczyna, która pływała z delfinami”
Wydawnictwo Znak
Kraków 2011








Życie Karen, tytułowej dziewczyny, która pływała z delfinami, mogłoby wyglądać zupełnie inaczej, gdyby do Mazatlan w Sinaloa (stan w zachodnim Meksyku) nie przybyła ciotka Isabelle, spadkobierczyni przetwórni tuńczyka Pociecha. Na miejscu, w odziedziczonym domu, spotkała „stworzenie” – bez wątpienia istotę ludzką płci żeńskiej, „dzikie dziecko”, które mieszkało w piwnicy, nie mówiło, nie używało sztućców, jadło mokry piasek, bało się ludzi i bywało agresywne. Wiele lat później znajdzie się etykieta na określenie tego zbioru osobliwych zachowań – autyzm wysokofunkcjonujący. Dzięki staraniom i wysiłkom ciotki, Karen stopniowo uczyła się funkcjonowania w świecie homo sapiens, chociaż zmagała się cały czas ze swoją innością, której doświadczała zwłaszcza w konfrontacji z innymi (i za ich przyczyną). Sama bowiem, co okazało się dobrodziejstwem tego zaburzenia, akceptowała to kim jest i jaka jest. To raczej otoczenie i jego mieszkańcy wydawali jej się dziwni – niepraktyczni, nieracjonalni, zbyt mało konkretni. Wrażliwość na wszelkie formy istnienia – zarówno te nieożywione, jak i ożywione, oraz wybitna pamięć i myślenie przestrzenne doprowadziły Karen na studia – zootechnikę. Wydaje się, że to właśnie tutaj, dzięki spotkaniu z pewnym człowiekiem – postacią zdecydowanie antypatyczną, choć – paradoksalnie – jednocześnie inspirującą, główna bohaterka obiera właściwy kurs na życie. Po co naginać się bowiem do reguł otaczającego świata, skoro można dostosować świat do własnych potrzeb?

„Tymczasem dla mnie – chyba już to pisałam – Japończycy to najsympatyczniejsi ludzie na całej ziemi (…). Nie podają sobie ręki. Trzymają się zawsze ponad 50 centymetrów od drugiej osoby. Nie patrzą w oczy. Nie zapraszają do domu na kolację i nigdy nie pytają o życie osobiste (s.148)”. Słuszne to przekonanie czy nie, odzwierciedla ono autystyczne potrzeby i możliwości Karen w zakresie budowania relacji. Niechęć wobec kontaktu fizycznego i społecznych rytuałów, dosłowność w odczytywaniu metafor, eufemizmów i żartów, ograniczona do podstawowych umiejętność rozpoznawania emocji („Nie czuję tych tysiąca i jednej rzeczy, które przydarzają się im gdzieś pomiędzy bólem, strachem a radością albo między głodem a sennością” – s. 26), ponadprzeciętna pamięć, wyobraźnia przestrzenna i koncentracja uwagi, skłonność do „znikania”, zapadania się w sobie, zapominania o swoim istnieniu – wszystkie te właściwości, tworzące specyficzną konstelację, odróżniają główną bohaterkę od – jak sama mówi – standardowych ludzi. Dodać do tego zbioru należy jeszcze cechę najistotniejszą – myślenie konkretno-obrazowe. Pierwszeństwo w życiu Karen ma zawsze to, co namacalne, mierzalne, dostępne organoleptycznie („Po licznych słowach i 25 stronach Kartezjusz napisał, że szczęście to kwestia zmysłów. Widzieć, słyszeć, dotykać, czuć, smakować językiem – oto jest szczęście. Potem zapisał jeszcze wiele kartek pełnych słów, a szkoda, bo dotarł do prawdy już na stronie 25” – s. 101). Rzeczy, a raczej to, co można wyrazić za pomocą rzeczowników (w tym sensie rzeczą jest też zwierzę, niebo czy gwiazdy), są zatem ważniejsze niż słowa, myśli, uczucia. Zbyt proste? Autorka pokazuje nam, że nie. Człowiek oddalił się od świata natury i zjawisk zmysłowych, „uciekając” w myślenie. Powieść Sabiny Berman nie jest bynajmniej krucjatą przeciwko rozumowi, ale raczej wołaniem o zrównoważony rozwój i afirmację istnienia. Wiedza staje się niebezpieczna, jeśli daje nam złudne poczucie władzy, z którego chcemy przeciwko komuś lub czemuś korzystać. Czy fakt, że prowadzimy mądre dysputy, rozwiązujemy skomplikowane problemy, wybiegamy myślami w przeszłość i przyszłość czyni nas lepszymi/szczęśliwszymi? Jak by to było: skupić się tylko na tym, „co jest”, ćwiczyć się w doświadczaniu siebie i świata, tu i teraz? Wybaczcie moją dzisiejszą skłonność do cytowania, ale czy można wyrazić to lepiej?:

„Wiele lat później, wiele słów później, wiele książek później, odkryłam na jednej z kart starej książki napisanej przez francuskiego filozofa zdanie, które ubiera w słowa moje oddalenie od ludzi. Myślę, więc jestem. Zdanie to wprawiło mnie w osłupienie, bo jest bez wątpienia niewiarygodne. Wystarczy mieć 2 oczu, żeby zauważyć, że wszystko, co istnieje, najpierw istnieje, a dopiero potem robi inne rzeczy. Jednak najbardziej niewiarygodne jest to, ze ów filozof wcale nie proponuje, by tak było, tylko ujmuje w słowa to, co ludzie uważają na swój temat. Że myślą, więc są. Najgorsze przychodzi potem. Wierząc, że myślą, więc są, ludzie uznają, że wszystko to, co nie myśli, nie istnieje w pełni. Drzewa, morze, ryby morskie, słońce, księżyc, wzgórze albo ogromny łańcuch górski – nie, nie istnieją w pełni, istnieją najniższym poziomie egzystencji, gorszej egzystencji. Dlatego zasługują na to, by być dla ludzi towarem, pożywieniem albo krajobrazem i niczym więcej. A kto utwierdza ludzi w przekonaniu, że myślenie jest działaniem najważniejszym we wszechświecie? Kto utwierdza ich w tym, że myślenie jest działaniem, które dzieli istoty na wyższe i niższe? No tak, myślenie. Ja natomiast nigdy nie zapomniałam o tym, że najpierw istniałam, a potem, z wielkim mozołem, nauczyłam się myśleć” (s. 31-32).

Historia opowiedziana przez Sabinę Berman jest taka jak życie – słodko-gorzka. Tytuł książki oraz design okładki mogą potencjalnych czytelników troszkę zmylić – ja spodziewałam się na przykład lukrowanej opowiastki o przyjaźni ludzi i delfinów. Tymczasem przeplatają się tu zdarzenia humorystyczne i tragiczne, zabawne i poważne, spotykamy ludzi chciwych, aroganckich i małostkowych, ale także tolerancyjnych, uczciwych i życzliwych. Autorka umiejętnie żongluje konwencją, nie popada w kicz ani tani sentymentalizm, za to okrasza wszystko subtelnym poczuciem humoru. Nie odkrywa także Ameryki, ale udaje jej się zachować świeżość i bezpretensjonalność w tym, co pisze i jak pisze. Słowem – bardzo udany debiut z filozoficzno-psychologicznym zacięciem, który przeczytałam z nieskrywaną przyjemnością!

niedziela, 26 czerwca 2011

Musiała odejść?


J. Sasson, N. Bin Laden, O. Bin Laden „Musiałam odejść”
Wydawnictwo Znak Literanova
Kraków 2011







Nadżwa Ganem – „artystka bez farb i palety, rowerzystka bez roweru, tenisistka bez rakiety tenisowej, piłki i kortu”. Osama Bin Laden – „delikatny, ale nie słaby; poważny, ale przystępny; dumny, ale nie arogancki”. Połączeni węzłem małżeńskim w 1974 roku (ona miała lat piętnaście, on siedemnaście), który podzielił ich, a zwłaszcza jej życie, na „przed” i „po”. Wokół książki „Musiałam odejść” krążyłam od kilku tygodni, odraczając lekturę z powodu chłodnej recenzji, która ukazała się w pewnym opiniotwórczym magazynie. Teraz, z perspektywy ostatniej strony, mogę z całą odpowiedzialnością stwierdzić, że wyprawa w głąb świata muzułmańskiej rodziny o najgorętszym nazwisku świata była przeżyciem tyleż przerażającym, co pouczającym. Czytajmy „Musiałam odejść” – ku pamięci i ku przestrodze!

Wspomnienia pierwszej żony i czwartego syna Osamy Bin Ladena, obszerne i szczegółowe zarazem, prowadzą czytelników drogą od niewinnych początków do tragicznego finału. To przede wszystkim ich historia zasługuje tutaj na szacunek i uwagę, chociaż istnieje pokusa zredukowania treści tej publikacji do sensacyjnego, zwłaszcza z perspektywy niedawnych wydarzeń, wątku działalności najsłynniejszego terrorysty globu. Tymczasem opowieść Nadżwy i Omara pozwala zajrzeć nam pod powłokę rzeczywistości kulturowo obcej, poznać porządek społeczny, zwyczaje i sytuację polityczną krajów takich jak Syria, Arabia Saudyjska, Pakistan, Sudan czy Afganistan. Trudno podejść mi do tych spraw bez emocji, ja w każdym razie czuję się po lekturze tej książki jeszcze mocniej i bardziej dzieckiem „Zachodu”. Nie chcę uciekać tutaj w niebezpieczne dywagacje i wartościowanie, bowiem kwestie różnic wszelakich, zwłaszcza na poziomie kulturowym, są zawsze bardziej skomplikowane niż chcielibyśmy przypuszczać, ale oddycham z ulgą na myśl, że żyję, jako kobieta, w europejskim państwie.

Nadżwa Ganem, pierwsza żona Osamy Bin Ladena, urodziła się i wychowała w Syrii, w konserwatywnej, choć nieortodoksyjnej, rodzinie muzułmańskiej. Dorastała w świecie klarownego i niepodważalnego podziału ról płciowych. Kobiety, strażniczki ogniska domowego, koncentrowały się na działalności w sferze prywatnej – gotowały i sprzątały, jeśli były lepiej sytuowane – nadzorowały służące, wychowywały dzieci. Mężczyznom zaś, tradycyjnie, przeznaczona była przestrzeń publiczna. Chociaż dziewczynkom już od wczesnych lat życia stawiano wysokie wymagania, bowiem ich niestosowne zachowanie mogło splamić honor całej rodziny, Nadżwa wspomina swoje dzieciństwo jako niezwykle szczęśliwe. Spędziła je na chodzeniu do szkoły, realizowaniu swoich pasji – jazdy na rowerze, grze w tenisa czy malowaniu oraz na zabawach z rodzeństwem i kuzynami. Wśród nich pojawiał się regularnie poważny, skryty i dojrzały jak na swój wiek Osama – syn siostry ojca. Pomiędzy młodymi zaiskrzyło, jednak przed ślubem nie mieli wielu okazji, aby poznać się bliżej – zbytnia poufałość między narzeczonymi nie jest w kulturze islamu dobrze widziana. Małżeństwo oznaczało dla piętnastoletniej Nadżwy całkowitą zmianę dotychczasowego stylu życia, a nawet miejsca zamieszkania, bowiem Osama był obywatelem Arabii Saudyjskiej. Przestraszona, ale i szczęśliwa, podążyła za swoim mężem. Nie mogła wiedzieć przecież, co przyniesie jej przyszłość… Zresztą – czy kiedykolwiek zwątpiła w swój związek?

Osama, mimo swoich siedemnastu (zaledwie) lat, był człowiekiem o dojrzałej i stabilnej osobowości. Wiele jej „składników” nie zmieniło się aż do końca. Jak wspominają jego najbliżsi, zawsze „traktował islam o wiele poważniej niż większość muzułmanów” (s. 70). Konserwatywne i ortodoksyjne przekonania religijne organizowały życie nie tylko jemu, ale także członkom jego rodziny, z czasem przybierając kuriozalne rozmiary. Nadżwa, młoda małżonka, dostosowała się do zasady hidżabu, czyli skromnego prowadzenia się, nosząc na co dzień strój zakrywający całe ciało, włosy i twarz (dobitny przykład na eksternalizację męskiego pożądania!) oraz zasady purdah – funkcjonowania w odosobnieniu. Wydaje się jednak, że naczelną regułą panującą w domu Bin Ladenów było posłuszeństwo wobec „głowy rodziny” – „mąż nie tolerował sprzeciwu ze strony kobiety” (s. 42). Dokąd całkowite podporządkowanie się zaprowadziło główną bohaterkę, możemy przekonać się z lektury dalszych stron książki. Dość wspomnieć, że urodziła jedenaścioro dzieci, godziła się na stopniowe pogarszanie się warunków bytowych, liczne przeprowadzki (w tym w masyw górski Tora Bora, gdzie, będąc w kolejnej ciąży i wychowując malutkie jeszcze potomstwo, żyła w prowizorycznej „chacie”, bez elektryczności i bieżącej wody), kolejne małżeństwa swojego męża (ich celem było oczywiście zwiększenie liczby wyznawców islamu na świecie) czy nocne wyprawy na pustynię, podczas których spała w wykopanym w piasku dole, trenując umiejętność przetrwania w ekstremalnych warunkach. Nadżwa wytrwała przy mężu aż do pierwszych dni września 2001 roku, kiedy to opuściła bazę wojskową w Afganistanie (za jego zgodą!) z trójką dzieci. Los pozostałych nie jest znany.

Nadżwa Ganem nie jest jedyną autorką opowieści o życiu w cieniu Bin Ladena. Nie jest nawet, wbrew tytułowi książki, który właśnie na nią kieruje uwagę, narratorem głównym. „Musiałam odejść” to przede wszystkim wspomnienia czwartego syna swojego nieobecnego, niedostępnego emocjonalnie i surowego ojca, które przeradzają się w litanię rozczarowań i frustracji. Jak się możemy domyślać, Osama nie był szczególnie czułym i dostępnym rodzicem, nawet jeśli weźmiemy poprawkę na różnicę wzorców kulturowych. W arsenale jego „środków wychowawczych” znajdowały się tak „oryginalne” metody jak bicie za odsłanianie zbyt wielu zębów w uśmiechu czy długie wyprawy na pustynię bez kropli wody. Wiem, że w swoim mniemaniu czynił tak dla ich dobra, ale uczył ich przetrwania w przypadku zagrożenia, które sam swoją postawą polityczną stwarzał. Już w Afganistanie z kolei zasugerował swoim synom wpisanie się na listę bojowników-samobójców, gotowych umrzeć za wiarę i (nie)swoje ideały. Omar, narrator opowieści, sprzeciwił się woli ojca i wyjechał z Kandaharu w 2001 roku. A nominowany był na jego następcę…

Nikt nie rodzi się terrorystą. W jaki sposób zatem człowiek staje się nim? Książka „Musiałam odejść” pozwala prześledzić proces dojrzewania Osamy Bin Ladena do roli, w jakiej wystąpił przed całym światem. To jej ogromny atut! Mam poczucie, że zrozumiałam wiele (także w kwestii kontekstu społecznego i politycznego), chociaż trudno tu o proste i jednoznaczne rozstrzygnięcia, przynajmniej jeśli chodzi o te czynniki rozwoju, które znajdują się poza kontrolą jednostki (kraj pochodzenia i jego „klimat” czy śmierć rodzica). Bardzo wyraźnym punktem przełomowym w biografii Saudyjczyka był rok 1979 – inwazja Związku Radzieckiego na Afganistan. Zaangażował się on bardzo czynnie we wspieranie ruchu oporu bratniego narodu, dając się poznać jako hojny finansista, zdolny strateg i odważny żołnierz. W tym okresie nawiązał także szereg znajomości, które nieraz ratowały go z późniejszych opresji. Myślę, że to właśnie wtedy narodził się Osama-bojownik. Trzeba zdawać sobie sprawę z tego, że konflikt radziecko-afgański uczynił z niego bohatera i zapewnił mu dozgonną wierność mudżahedinów, on jeden bowiem nie pozostawił ich na pastwę losu po zakończeniu wojny (w przeciwieństwie do krajów macierzystych). W Afganistanie także, co zakrawa na potężną ironię losu, Bin Laden i Ameryka stali po jednej stronie barykady (zimna wojna!). Co więcej, przyszły wróg publiczny numer jeden korzystał ze szkoleń, sprzętu i baz wojskowych sojuszników! Dobrze (lub chociaż neutralnie) zapowiadająca się przyjaźń legła na dobre w gruzach w 1990 roku. Wtedy to władze Arabii Saudyjskiej, zagrożone ekspansją Iraku, zezwoliły na powstanie międzynarodowej koalicji pod przewodnictwem Stanów Zjednoczonych, odrzucając tym samym propozycję obrony kraju, złożoną przez Osamę Bin Ladena. Ta zniewaga pozostała w nim przez całe życie…

Książka „Musiałam odejść” to udane studium obsesji i cierpienia – obsesji jednego człowieka i, w konsekwencji, cierpienia jego najbliższych.

poniedziałek, 20 czerwca 2011

O sobie

Zostałam wywołana do odpowiedzi przez autorkę bloga „God save the book”  (jednego z moich ulubionych!), więc postaram się sprostać wyzwaniu i napisać kilka słów o sobie. Zadanie to wielce kłopotliwe, niczym rozwiązywanie skomplikowanego równania z matematyki przy tablicy, ale obietnica się rzekła:). Z góry uprzedzam: nie będą to żadne intymne, pikantne szczegóły z życia osobistego:). Jak zwykle w takiej sytuacji mam problemy z oddzieleniem ważnego od nieistotnego, ciekawego od banalnego, znanego od nowego. Wątpliwości mogłabym mnożyć w nieskończoność, więc lepiej przejdę już do rzeczy:):

Książki. Obecne są w moim życiu od „zawsze”, najpierw za sprawą mamy, która wprowadziła je do mojego świata, a później za sprawą własnych wyborów. Pierwsza ulubiona bajka, której mogłam słuchać w nieskończoność, traktowała o gęsi, która się „szarogęsiła”. Z lat późniejszych zapadły mi w pamięć zwłaszcza powiastki Alfreda Hitchcocka o przygodach Trzech Detektywów – jakżeż one rozpalały moją wyobraźnię! No i oczywiście Pan Samochodzik:). Długo by pisać o tym, co daje mi czytanie. Teraz to już (pozytywny) nawyk, nieodłączna część rozkładu dnia. Druga w kolejności jest muzyka, która też porusza we mnie jakieś ukryte struny – ostatnio najczęściej rock i world music, cokolwiek te etykiety znaczą. Coraz częściej przyznaję uczciwie przed sobą za to, że film… bez filmów mogłabym żyć. Nie oznacza to, że ani trochę, w ogóle, wcale, ale jednak...

W górach jest wszystko, co kocham. Czas na refleksję, piękno, które wymaga wysiłku. Kiedy chodzę po górach, czuję, jak moje myśli odzyskują swój rytm, układają się, a problemy „same się rozwiązują”. Najbliższy cel: rumuńskie Karpaty:)

Psy. Kocham, kocham, kocham!:) Nie wykluczam, że kiedyś skończę jak Violetta Villas, bo najchętniej przygarnęłabym wszystkie:). Na razie musi mi wystarczyć jeden – oto Moya:

Podróże. Widzę w tym cel i sens życia, bo pozwalają poznać nie tylko „inne”, ale także siebie, swoje możliwości i ograniczenia. Otwierają umysł.

Kawa – nie znoszę i nie piję, nic a nic! A już kawa z fusami… brrr.

Słodycze. Mój nałóg. Wiecznie staram się go kontrolować i wiecznie przegrywam. Jeśli myślicie, że jesteście „mocni”, bo potraficie zjeść naraz całą tabliczkę czekolady, powiem tak: na mnie nie robi to żadnego wrażenia:)

Przyroda. Lubię, poznaję, szanuję.

Pracuję w szkole, jak liczna, mam wrażenie, rzesza blogerów książkowych. Już za chwilę zaczynamy wakacje!!!:)

Nigdy w życiu nie pofarbowałam jeszcze włosów!:)

Za Chiny nie potrafię przekonać się do biegania, choć to najprostszy i najtańszy sport. W efekcie uprawiam go raczej interwencyjnie, od czasu do czasu.

Taniec. Jest we mnie, choć nigdy go nie uprawiałam profesjonalnie. Najchętniej tańczę sama, pod nieobecność domowników.

Języki obce. Jak można uczyć się angielskiego 20 lat i nadal go nie umieć?:)
    Myślę, że limit cierpliwości czytelników wyczerpałam. A do zabawy zapraszam Anię z bloga „Damskim okiem na polską kulturę, książkę i prasę”. Aniu, przyłączysz się?:)

    czwartek, 16 czerwca 2011

    Były wampiry, dziś są zmory, a będą...?


    B. Belitz „Pożeracz snów”
    Wydawnictwo Znak Emotikon
    Kraków 2011 








    „Pożeracz snów” to druga powieść dla młodzieży w moim dorosłym zazwyczaj repertuarze i zarazem kolejne spotkanie z gatunkiem paranormal romance. Tym razem w roli głównej występują, oprócz ludzi, zmory, demony, mieszańce i kambiony. Bardziej niż same książki zaczyna interesować mnie zjawisko popularności tego typu literatury i poszukiwanie odpowiedzi na pytanie o jej źródło, kontekst kulturowy. Obiecałam sobie już, że jak tylko wygospodaruję trochę więcej wolnego czasu, przestudiuję temat i skrobnę jakiś tekst poświęcony tym zagadnieniom. A może sami czytelnicy udzielą mi satysfakcjonujących wyjaśnień? Zapraszam do dzielenia się prywatnymi teoriami :). Tymczasem…

    Ellie, główną bohaterkę powieści B. Belitz, poznajemy w dość trudnym dla niej momencie. Rodzice nastolatki, na rok przed jej maturą, podjęli decyzję o przeprowadzce z dużego miasta na wieś, przewracając tym samym jej życie do góry nogami. Nowa szkoła, otoczenie, rówieśnicy to dla dziewczyny duże wyzwanie, bowiem nawiązywanie kontaktów sprawia jej dużo trudności. Ellie czuje się inna, zagubiona, osamotniona (nawet będąc wśród ludzi), a w nowym miejscu szybko zyskuje etykietę zarozumiałej „panienki z miasta”. Mało kto przypuszcza, że ta agresywna, zdystansowana poza i pozorna pewność siebie maskują tylko lęk, zakłopotanie i niepewność. Jeśli dodać do tej charakterystyki informację, że główna bohaterka jest dość apatyczna, bierna i łatwo zapada w sen, otrzymamy stereotypowy obraz neurotycznej nastolatki. W zasadzie nie wiadomo, skąd u Ellie takie skłonności. Rodzice sprawiają wrażenie ciepłych, aktywnych, kochających się ludzi, którzy troszczą się o swoją córkę. Pewien zgrzyt, jakże istotny z perspektywy dalszych wydarzeń, stanowi fakt, że brat dziewczyny uciekł z domu jako młody chłopak. Co go do tego skłoniło, skoro funkcjonowanie tej rodziny wydaje się takie sielankowe? Tajemnica, która kładzie się cieniem na całym ich życiu. Ellie pewnie nigdy by jej nie odkryła, gdyby w jej życiu nie pojawił się Colin – groźnie wyglądający, tajemniczy młodzieniec na pięknym koniu, mieszkaniec leśniczówki, cieszący się lokalną, zasłużoną sławą dziwaka. To jedyna osoba, przy której czuje się ona bezpiecznie, chociaż nie jest to relacja łatwa i przyjemna. Zarówno kontakt z rodzicami jak i znajomość z Colinem stają się dla Ellie źródłem rozdarcia – dorośli wyraźnie nie zapałali sympatią do nowego kolegi córki (przyczyn nie zdradzę!), on z kolei na przemian przyciąga ją i odpycha. Kto w tym gronie ma szczere i czyste intencje, a kto prowadzi wyrachowaną grę? Gdzie przebiega granica między prawdą a kłamstwem, jawą a snem? Komu można naprawdę zaufać? Najlepiej – samej sobie.

    Chociaż świat istot nadprzyrodzonych wydaje się być clou takich jak ta historii, ja zawsze staram się skupić podczas lektury na „czynniku ludzkim” :). Najciekawsza w tej książce jest bowiem obserwacja procesu dojrzewania głównej bohaterki. „Pożeracz snów” to opowieść o odnajdywaniu siebie, o trudnej sztuce bycia sobą – sztuce, której uczymy się przez całe życie. Wraz z przeprowadzką na wieś Ellie traci kontakt z przewidywalną rzeczywistością, w której dotychczas funkcjonowała i wypracowała sobie pozycję towarzyską, zapewniającą ochronę przed piętnem bycia „inną”. Z dala od tego świata dopada ją jednak refleksja, że szczebioczące przyjaciółki, imprezy, alkohol i ciuchy nigdy nie robiły na niej wrażenia. Uczestniczyła w tym targu próżności, bo dzięki temu była mniej sama. Jeśli nie miasto, to może wieś okaże się dla Ellie miejscem przeznaczenia? Nie jest to dla niej jasne od początku. Brak zasięgu, nieoswojona przestrzeń domu, szalejąca przyroda, szkolne w(y)padki – pobyt tutaj nie zaczyna się dobrze. Kiedy główna bohaterka poznaje Colina i odkrywa rodzinną tajemnicę, okazuje się, że po raz kolejny los spłatał jej figla. Jak bowiem żyć w zawieszeniu pomiędzy światem ludzi i demonów? Określić siebie w całym tym galimatiasie to nie lada wyzwanie, które, chcą nie chcąc, Ellie musi podjąć, w myśl zasady „weź sprawy w swoje ręce albo giń”. Główna bohaterka przechodzi więc przyspieszony kurs dorosłości, a przy okazji staje się wewnątrzsterowna. 

    W „Pożeraczu snów”, jak sam tytuł wskazuje, ważną rolę odgrywają marzenia senne. Zjawisko to fascynuje badaczy maści wszelakiej od dawna (a na pewno od czasów Freuda), ale także, na szczęście, zajmuje pisarzy (niech sobie naukowcy nie myślą, że mają monopol na „produkowanie” wiedzy :)). W książce B. Belitz sny pojawiają się niczym sygnał z innego, podświadomego świata. Co więcej, stanowią one esencję każdej istoty, jej konstytutywny element. Człowiek bądź zwierzę snów pozbawione, egzystuje jakby połowę mniej. Ciekawym okazał się pomysł, aby zmory, bohaterki ze świata nadprzyrodzonego, wyposażyć w zdolność polowania na cudze sny. Belitz podnosi ich rangę, skłania do tego, aby traktować je poważnie, przekazuje także garść ciekawych refleksji „na temat” („Ludzie dzisiaj posiadają o wiele za dużo, cierpią na nadmiar bodźców, przesyt, po brzegi są wyładowani obrazami, informacjami, wrażeniami. Prawie się nie ruszają, zaniedbują swoje ciała. Już nie śnią tak dużo. Wasze światy marzeń sennych są bliskie zagłady” s. 392). Doprawdy, trudne jest życie zmory :).

    Książka niemieckiej pisarki ma jedną istotną wadę - jest przegadana! Przez pierwsze 200 stron (sic!) akcja rozwija się w żółwim tempie, co nie raz wywoływało we mnie odruch buntu – „nie będę już tego czytać”. Potem jest już zdecydowanie lepiej, choć fabuła rozwija się w przewidywalny sposób. Na plus trzeba autorce zaliczyć wyrafinowany język i sposób obrazowania, nie tak znowu częsty w powieściach tego typu. Spisało się także polskie wydawnictwo – okładka jest bardzo intrygująca. Bilans potencjalnych zysków i strat, wynikających z lektury, każdy Czytelnik musi sporządzić sobie sam. Życzę miłych snów, bo kończę pisać w porze nocnej :).

    wtorek, 14 czerwca 2011

    Drwiący uśmiech Pol Pota


    P. F. Idling „Uśmiech Pol Pota”
    Wydawnictwo Czarne
    Wołowiec 2010








    Są takie sytuacje, wobec których język wydaje się być bezradny, a jednak znajdują się ludzie, którzy potrafią go właściwie użyć. Śmierć, cierpienie, prześladowania, tortury, wojna potrzebują dobrego tłumacza – cierpliwego, wrażliwego i dociekliwego. Przedstawiam dzisiaj jednego z nich – Petera F. Idlinga, autora książki pt. „Uśmiech Pol Pota”.

    Jak opowiedzieć godnie o tragedii ludobójstwa, która pochłonęła niemal trzy miliony istnień ludzkich? Jak wiarygodnie objaśnić fakt, że aparat państwa zwraca się przeciwko swoim obywatelom w tak brutalny sposób? Jak spójnie przedstawić wizerunek oprawców – bezwzględnych, okrutnych, a jednocześnie inteligentnych, wykształconych (często na Zachodzie), czasem nawet sympatycznych w bezpośrednim kontakcie? I wreszcie: jak wytłumaczyć milczenie/bezsilność/niewiedzę/ciche przyzwolenie świata na zbrodnicze praktyki? Przed takimi dylematami stanął zapewne szwedzki reporter, który postanowił zgłębić problem reżimu Czerwonych Khmerów w Kambodży. Czy wyszedł z tej próby zwycięsko?

    Zacznijmy od formy, bowiem mówi ona wiele na temat stosunku autora do tematu. Idling zdecydował się na wybór poetyki fragmentów. Na spotkaniu z czytelnikami w poznańskiej księgarni Bookarest mówił, że taka konwencja sprzyjała radzeniu sobie z ogromem materiałów, które przestudiował, ale także z emocjami, których nie sposób było uniknąć. Warto dodać, że szwedzki reporter, z wykształcenia prawnik, mieszkał przez kilka lat w Kambodży, doradzając tamtejszej organizacji humanitarnej. Wiedza, którą zdobył, znalazła więc poparcie w praktycznej znajomości kontekstu kulturowego, o którym pisze. Fragmentów w książce Idlinga jest 262, przy czym część z nich stanowią polityczne hasła Czerwonych Khmerów. Układają się one w swoisty kodeks „Nowego Człowieka”. Jeśli niezgoda na System, jak pisał Herbert w wierszu „Potęga smaku”, może wynikać z pobudek estetycznych, to głęboko wierzę, że można odrzucić go także z przyczyn językowych. „Żyjmy jak jedna wielka nowa rodzina, podporządkowując się potrzebom kolektywu”, „Wyrzecz się całego swego mienia i odżegnaj się od ojca, matki, całej twojej rodziny”, „Kolektyw decyduje, jednostka ponosi odpowiedzialność” – to tylko próbka odrażającej nowomowy, która za cel miała kreowanie nowej rzeczywistości. 262 kawałki, na które została rozbita narracja w „Uśmiechu Pol Pota”, tworzą pewien porządek, w ramach którego można wyodrębnić kilka ogólnych kategorii, obszarów tematycznych poruszanych przez autora. Znajdziemy więc tutaj migawki z życia Pol Pota, obraz funkcjonowania kambodżańskich studentów podczas pobytu na stypendium w Paryżu, charakterystykę sytuacji międzynarodowej w latach 60-tych i 70-tych XX wieku czy relację z pobytu szwedzkiej delegacji w Demokratycznej Kampuczy – ale o tym za chwilę.

    Cel: komunizm, równość i sprawiedliwość. Metoda: walka klas, rewolucja. Wróg: imperializm. Kiedy Czerwoni Khmerzy doszli do władzy w 1975 roku, rozpoczęli operację wcielania w życie swoich ideałów. I tak jak „(…) każda nieszczęśliwa rodzina jest nieszczęśliwa na swój sposób”, tak każda bezwzględna, okrutna i fanatyczna dyktatura produkuje własną odmianę terroru i zniewolenia. Arsenał środków, który zastosowali dawni partyzanci, nie zaskoczy nikogo, kto otarł się o historię europejskich totalitaryzmów. Punkt pierwszy: zamknąć granice państwa dla obserwatorów zewnętrznych, zerwać łączność ze światem. Punkt drugi: „przekonać” ludność (wszelkimi dostępnymi metodami), że oto my jesteśmy jedynymi depozytariuszami prawdy i wiemy, co dla niej dobre. Punkt trzeci: zaangażować obywateli do pracy, wytępić „próżniactwo” – w tym celu przeprowadzić masową akcję ewakuacji miast. Wszak miejska dekadencja musi ustąpić miejsca wiejskiej prostolinijności i przyzwoitości. Punkt czwarty: napiętnować indywidualność, znieść własność prywatną  w sferze materialnej i niematerialnej. „Gdy tylko się zezwoli na prywatną własność, to natychmiast ktoś ma trochę więcej, ktoś inny trochę mniej, a wtedy nie są już równi. Ale gdy nie masz nic – zero dla niego i zero dla ciebie – to jest prawdziwa równość” (s. 141). Punkt piąty: zerwać więzy rodzinne, przyjacielskie, koleżeńskie – liczy się tylko Kolektyw i Organizacja. Reedukować dzieci, oddzielać je od rodziców – „małe, niezapisane tabliczki” (s. 136). Punkt szósty: pozostać czujnym – wróg może być wszędzie. Sprawny system donosicielstwa pozwala trzymać rękę na pulsie. Na opornych i zdrajców czeka S-21. Miejsce kaźni. Można by tak mnożyć w nieskończoność. Idling pieczołowicie odtwarza strategie, taktyki i sposoby budowania nowego Ładu, które w efekcie uczyniły z Kambodży wielki, komunistyczny obóz pracy.

    Wyobraźmy sobie, że do kraju opisanego powyżej – kraju, w którym ludzie giną z głodu i wyczerpania, przyjeżdża czteroosobowa, szwedzka delegacja. Świadectwem dwutygodniowej wizyty jest entuzjastyczny raport końcowy – hymn pochwalny na cześć Demokratycznej Kampuczy (Idling określił tę podróż w następujący sposób: „Setki mil idylli, prosto przez piekło na ziemi” – s. 94). Jak to możliwe, że jej członkowie nie dostrzegli panującego wokół terroru i zniewolenia? Nie widzieli czy nie chcieli widzieć? A może uznali, że każda rewolucja pociąga za sobą jakieś koszty? To w gruncie rzeczy lektura wspomnianego raportu stała się dla Idlinga inspiracją do napisania „Uśmiechu Pol Pota”. Wątek szwedzkiej delegacji (dawniej i dziś) wprowadza do książki bardzo ważny temat – odpowiedzialności Zachodu za eskalację przemocy w innych częściach świata. I chociaż z lektury tego reportażu dowiedziałam się wiele na temat historii Kambodży, zwłaszcza za czasów okrutnych rządów Czerwonych Khmerów, problem „ukąszenia heglowskiego” poruszył mnie najbardziej. Nie tylko bowiem Szwedzi, motywowani wiarą w to, że oto spełnił się komunistyczny ideał, wspierali „czerwoną dyktaturę” w tym rejonie globu. Idling przywołuje także postaci amerykańskich intelektualistów, choćby N. Chomskiego, którzy z pełnym zaangażowaniem podważali wiarygodność uciekinierów z kambodżańskiego piekła. Reportaż Idlinga zaliczam do tych publikacji, które odkrywają wstydliwe aspekty historii zachodnich społeczeństw. Ile z nich zostało jeszcze do odkrycia?

    Jedynym moim zarzutem pod adresem książki Szweda jest nieład chronologiczny – zamierzony bądź nie. W początkowej fazie lektury miałam znaczne trudności w ustaleniu następstwa zdarzeń – autor miesza ze sobą relacje z różnych okresów historii Kambodży, przeplatając je fragmentami rozważań na temat zimnej wojny, zaangażowania USA w Wietnamie czy reakcji, jakie wywołało ono wśród obywateli państw zachodnich. Powstaje z tego społeczno-obyczajowy miszmasz, z którego dopiero później wyłania się jakiś porządek. Myślę, że zamieszczenie krótkiej historii współczesnej Kambodży w pigułce (daty!) na końcu książki rozwiązałoby problem.

    „Uśmiech Pol Pota” to pierwsza z pięciu książek-finalistek tegorocznej edycji Nagrody im. R. Kapuścińskiego, którą przeczytałam. Po lekturze wszystkich będę mogła wydać swój własny werdykt.

    poniedziałek, 13 czerwca 2011

    Uprzejmie donoszę...:)

    Przebieram już z niecierpliwością nogami, bowiem jutro będzie miał swoją premierę nowy kwartalnik „KSIĄŻKI. MAGAZYN DO CZYTANIA”. Pojawienie się tego czasopisma na rynku ma związek z akcją „Czytajmy w Polsce”, organizowaną przez Gazetę Wyborczą. Więcej szczegółów na ten temat tutaj: http://wyborcza.pl/0,75517.html.




    A „Książki” mają już na pewno jednego, zdeklarowanego czytelnika, czyli mnie :). Pozdrawiam!

    niedziela, 12 czerwca 2011

    Śmierć i matematyka...


    M. Krajewski „Liczby Charona”
    Wydawnictwo Znak
    Kraków 2011








    Zawsze chętnie sięgam po nowy kryminał Marka Krajewskiego, nie zważając na to, że autorowi zdarzało się popełniać w swojej karierze pisarskiej zarówno książki bardzo dobre, jak i takie, które mnie rozczarowały. Do tej drugiej kategorii zaliczam na przykład „Erynie”, choć decyduje o tym być może pewna przewidywalność i wtórność. Mimo tego, że jakiś czas temu Krajewski zastąpił dotychczasowego bohatera – Eberharda Mocka, nową postacią – Edwardem Popielskim, a miejsce akcji przeniósł z Wrocławia do Lwowa, charakterystyczne atrybuty jego stylu nie uległy zmianie. Tak to już jest ze sprawdzonymi patentami artystycznymi – z jednej strony publiczności „podobają się te melodie, które już raz słyszała”, z drugiej strony zaś, literackie deja vu może trochę nudzić. I jak wśród tych sprzeczności odnaleźć złoty środek?

    „Śmierć w Breslau”, pierwszy kryminał Marka Krajewskiego, ukazał się na rynku w 1999 roku. Przygoda czytelników z jej autorem trwa więc już 12 lat!!! Pamiętam, jak wieści o nowej „lekturze obowiązkowej” rozprzestrzeniały się błyskawicznie metodą marketingu szeptanego. Wśród moich znajomych czytali ją nawet ci, którzy na co dzień stronią od takiej literatury. Kilka względów zadecydowało o tym, że powieść cieszyła się takim powodzeniem. Autor, wykładowca akademicki i filolog klasyczny z wykształcenia, z iście naukowym zacięciem podszedł do konstruowania fabuły i budowania jej kontekstu. Centralną postacią całego cyklu uczynił Eberharda Mocka – skutecznego, wykształconego, aczkolwiek „swobodnego” obyczajowo i krnąbrnego policjanta kryminalnego. Mock ma skłonność do nadużywania alkoholu, jedzenia i płatnej miłości. Nie przeszkadza mu to jednak, a czasem nawet pomaga, w ściganiu przestępców. Wyrazistym bohaterem książek Krajewskiego, oprócz komisarza Mocka, stało się również miasto Breslau. Autor poznał szczegółowo jego historię i topografię, co znalazło odzwierciedlenie w plastycznych i barwnych opisach. Wszystkie te elementy nie miałyby jednak takiej siły oddziaływania, gdyby nie sugestywnie oddana atmosfera przedwojennego Wrocławia – mroczna, niepokojąca, intrygująca (w stylu noir). Dzięki profesji i zainteresowaniom głównego bohatera poznajemy świat mniej lub bardziej obskurnych knajp, prostytutek i ich stręczycieli, podejrzanych stowarzyszeń i nietuzinkowych przestępców. Świat, który wzbudza dreszcz emocji – fascynacji wymieszanej z lękiem.

    Rozpoznawalny styl, który wypracował Marek Krajewski, obecny jest również w najnowszej jego powieści pt. „Liczby Charona”. Tym razem miastem Lwów wstrząsają brutalne morderstwa kobiet, w pobliżu których odnajdywane są tajemnicze, pisane po hebrajsku listy. Komisarz Edward Popielski nie pracuje już w policji, z której został wyrzucony za niesubordynację wobec przełożonego. Zmuszony do udzielania korepetycji, z trudem wiążący koniec z końcem, czas wolny spędza w podrzędnych szynkach, ubolewając nad swoim marnym położeniem i lichym strojem. Przełomem w jego życiu, choć nie finansowym, wydaje się być spotkanie z dawną uczennicą, teraz już dorosłą i piękną kobietą, które składa mu pewną propozycję. Komisarz angażuje wszystkie swoje siły, umiejętności i… emocje. Obietnica miłości wyczuwalnie unosi się w powietrzu. Tymczasem pojawia się szansa powrotu na bezpieczne, państwowe stanowisko, bowiem Popielski, jako znawca języków klasycznych i pasjonat matematyki, może pomóc policji w ujęciu mordercy, do czego mobilizuje organy ścigania wizja medialnej nagonki. Dodatkowo syn jednej z ofiar gotowy jest zapłacić „prywatnie” sporą sumę pieniędzy za odkrycie sprawcy. Czy można upiec kilka pieczeni na jednym ogniu? – zachęcam do lektury „Liczb Charona”, aby przekonać się, jak wybrnął z tej rozterki Edward Popielski.

    Choć najnowszą książkę Marka Krajewskiego należy bez wątpienia zaliczyć do powieści kryminalnych, to właśnie akcja zbudowana wokół zbrodni wydaje mi się być jej najsłabszym punktem. Niby mamy tutaj do czynienia z ciekawym pomysłem, łączącym śmierć i matematykę, niby odbywają się czynności śledcze, które krok po kroku prowadzą do mordercy, niby występuje stopniowalność napięcia, ale jednak nie uruchomiło to we mnie prawdziwych emocji, które kazałyby mi zarwać noc czy nie zjeść rano śniadania :). Wbrew pozorom ma to swoje plusy, bowiem kosztem intrygi kryminalnej zyskał na znaczeniu wątek życia prywatnego Popielskiego i zarys tła obyczajowego. Strony poświęcone tym tematom czytało mi się super! Chciałabym wspomnieć jeszcze o dwóch atutach tej publikacji. Po pierwsze, autor zdecydował się w niektórych fragmentach na użycie języka stylizowanego na język mieszkańców przedwojennego Lwowa, co, w moim odczuciu, uatrakcyjniło lekturę. Po drugie, Krajewski, chciałoby się rzec – jak zwykle, stawia ciekawe pytania i dylematy etyczne. Chociaż jego bohaterowie – zarówno Mock jak i Popielski, działają w słusznej społecznie sprawie, daleko im do krystalicznej uczciwości, co więcej – często używają metod, których nie powstydziliby się łapani przez nich przestępcy. Cel uświęca środki?

    poniedziałek, 6 czerwca 2011

    O czym mówią „niewidzialni”?


    M. Szarejko „Nie ma o czym mówić”
    Wydawnictwo Amea
    Rok wydania: 2010








    Kilka dużych miast na terenie Polski, głównie Warszawa. W każdym z nich mieszkają wykluczeni, którym Marta Szarejko oddaje głos w książce pt. „Nie ma o czym mówić”. Choć na co dzień niewidzialni, stanowią niezbywalny element krajobrazu przestrzeni miejskiej. Mówią tak, jak żyją – niedbale, chaotycznie. Opowiadają o sprawach, które ich dotyczą i interesują, choć z naszego punktu widzenia, z perspektywy tych, którzy mieszczą się w granicach „normy społecznej”, mogą wydawać się nieistotne, błahe, szalone.

    Książka Marty Szarejko nie posiada klasycznej, zwartej fabuły, stanowi raczej zapis luźnego strumienia świadomości tych, których nazywam tu „niewidzialnymi” – bezdomnych, alkoholików, bywalców i mieszkańców noclegowni, hoteli, domów opieki. Wybór takiej konwencji nasuwa dwie wątpliwości. Po pierwsze, nie jest dla mnie jasne, czy pisarka rzeczywiście rozmawiała z bohaterami swojej publikacji, wysłuchiwała ich zwierzeń i przemyśleń, czy też jest to raczej fantazja literacka. Po drugie: w jakiej roli występuje tutaj autorka: reportażystki, kreatorki pewnej rzeczywistości czy może tylko (aż?) słuchaczki? Jakkolwiek rozstrzygniemy te dylematy, zasługą Marty Szarejko pozostaje fakt, że dopuściła do głosu wykluczonych, uczyniła ich słyszalnymi. Okazuje się bowiem, że mówić, to znaczy żyć.

    Jak zachowują się „niewidzialni”, którym udzielono głosu? Jedni opowiadają o tym, co im bliskie, inni narzekają. Najczęściej jednak prezentują swoje przemyślenia na temat świata, porządku społecznego, innych ludzi. W ich wypowiedziach wszystko się miesza: sprawy ważne i błahe, globalne i lokalne, realne i zmyślone. Don Ivo twierdzi na przykład, że jest człowiekiem mafii, Cyganka zdradza swoje piękne sny, pan Jan, niczym mitologiczny Syzyf, prowadzi obsesyjną, z góry skazaną na porażkę walkę z brudem i bałaganem, a mąż chorej na zaburzenia depresyjno-maniakalne kobiety pisze w jej sprawie wzruszające listy. Opowieści wykluczonych sporo mówią nie tylko o nich samych, ale także o współczesnej Polsce, Polsce dwóch prędkości i pogłębiających się różnic. Funkcjonują oni na marginesie społeczeństwa, tworzą świat, którego syty i zapracowany mieszkaniec dużego miasta nie chce często zauważać. Nie uczestniczą w budowaniu społeczeństwa obywatelskiego, nie mają swojej reprezentacji politycznej, nie stanowią obiektu zainteresowania mediów. Stąd każdy, kto gotowy jest wysłuchać ich historii, a nawet je upublicznić, spełnia bardzo ważną funkcję – przywraca ich do społecznego obiegu.

    Prawdziwym bohaterem książki pt. „Nie ma o czym mówić” jest „język ulicy” – żywy, dynamiczny, prawdziwy, bez cenzury. W myśl powiedzenia: „granice mojego języka wyznaczają granice mojego świata” ujawnia on stan umysłu, potrzeby, marzenia i przekonania jego użytkowników, przybliżając nas tym samym do nich. Jednak język to nie tylko narzędzie do wyrażania siebie, swojej indywidualności, ale także nośnik społecznych podziałów i hierarchii. Kiedy głos pewnych grup, społeczności, narodów jest niesłyszalny, kiedy nie posiadają one swojej reprezentacji – w polityce, mediach, kulturze i innych sferach życia, język może wykluczać, marginalizować, spychać w niebyt. I to jest wielka przestroga tej książki – pamiętajmy o istnieniu tych, którzy tak jak „ryby i dzieci głosu nie mają”.

    Wszystko to, o czym wspomniałam do tej pory sprawia, że na książkę „Nie ma o czym mówić” patrzę raczej jak na specyficzną formę publicystyki. Nie czyni ona, moim zdaniem, z autorki – pisarki. Martę Szarejko i Izabelę Szolc, przywoływaną przeze mnie przy okazji recenzowania zbioru opowiadań pt. „Naga”, łączą przynajmniej dwie rzeczy – publikują w czasopiśmie „Bluszcz” i Wydawnictwie Amea. Trudno więc oprzeć się pokusie porównań: Izabela Szolc – Marta Szarejko – 1:0.