niedziela, 19 sierpnia 2012

Dobry Afganistan (+ wyjazd)

 
D. Kozińska „Dobra pustynia”
Wydawnictwo W.A.B.
Warszawa 2012

Dobra pustynia leży w Afganistanie, tym Afganistanie. „Nie rozumiesz. Trzeba się cieszyć i żyć, dopóki jest spokój. Pustynia niewinna. Pustynia jest dobra. Tylko trochę wyschła, ale talibowie odeszli, więc i woda wróci. Wsiąknie w ziemię, wydobędzie z niej maki i tulipany, ożywi sady i pola. Przyjdą antylopy, przypełzną z Turkmenistanu te wielkie jaszczurki, przylecą ptaki. Jak was trochę lepiej poznam, zabiorę cię tu w piątek. Posiedzimy, poszukamy wielbłądzich pająków, może się uda wypatrzyć sokoła” (s. 53) – mówi Uzbek, gospodarz domu, w którym mieszkała Dorota Kozińska, choć tak naprawdę nie wypowiada ani słowa. Kiedy zawodzi komunikacja werbalna, trzeba oprzeć się na tym, co można wyczytać z twarzy i gestów, ze spojrzenia, które z równą mocą potrafi skarcić, jak i wyrazić aprobatę. Komunikacja werbalna zawodzi nie tylko z powodu trudności językowych. Raczej – z przyczyn kulturowych. To przecież Afganistan, tu kobieta nie rozmawia z mężczyzną w taki sposób, jak mężczyzna z mężczyzną. A jednak pomiędzy kobietą z dalekiego świata (Polski) a mężczyzną z pustynnego kraju wytworzy się, niemal intymna, nić porozumienia.

Dorota Kozińska – latynistka, krytyczka muzyczna i teatralna, tłumaczka – wyjechała do Afganistanu jako wolontariuszka w 2006 roku. Miała tam uczyć dziewczyny z postępowych domów języka angielskiego, zaś jej partner z Wrocławia, którego poznała zresztą dopiero w drodze do Andchoj (prowincja Farjab na północnym zachodzie kraju) – obsługi komputerów. Czy do takiego spotkania można się przygotować? Relacja Kozińskiej zdaje się dowodzić, że życie i tak przerośnie nasze najśmielsze wyobrażenia. „Dobra pustynia” nie jest reportażem – to jedna z najbardziej osobistych książek o tym kraju, jaką zdarzyło mi się kiedykolwiek czytać. To o Afganistanie można pisać z czułością i tęsknotą?! – chciałoby się od razu wykrzyczeć. Można, ale pod jednym warunkiem: że zaoferowało mu się uważną, pełną szacunku dla panujących w nim zasad obecność – wtedy odsłania on swoje przyjazne oblicze.

Sytuację wewnętrzną i wizerunek zewnętrzny Afganistanu, jak pisze autorka, silnie zdeterminowało ostatnie trzydziestolecie, zapoczątkowane przez radziecką interwencję. Gęsta sieć stereotypów, szczelnie oplatająca umysły mieszkańców zachodniego świata (w tym, nie ma co ukrywać, także i mój), każe w nim widzieć miejsce przeklęte, miejsce „nie do życia”, zagrażające podstawowym wartościom, takim jak wolność, bezpieczeństwo czy godność (np. kobiety). „Łamanie szablonów wymaga często zastępowania ich innymi, ściągniętymi z przeciwstawnego bieguna” (s. 18) – zauważa Kozińska i, jakby na przekór negatywnemu przesłaniu, ulega przed wyjazdem „jasnej” wizji tego kraju, jaka wyłania się ze wspomnień jej przyjaciółki, spędzającej dzieciństwo w Kabulu, z którego przeprowadziła się potem do brudnej i szarej – w jej mniemaniu – Warszawy.

Niezależnie od tego, z jakimi przekonaniami autorka dotarła to Afganistanu, jej relacja, choć emocjonalnie zaangażowana, nie jest jednostronna. Kozińska dostrzega cienie i blaski, zyski i straty, doświadcza bezradności i lęku, ale też spokoju i poczucia zakotwiczenia. Bardzo pouczające i inspirujące jest obserwowanie, w jaki sposób przebiega jej adaptacja kulturowa. Najpierw tego, jak trudno uwolnić się od pewnych nawyków i zachowań, obowiązujących w rzeczywistości, z której się wyrasta. Automatyczne przenoszenie ich na nowy grunt kończy się czasem śmiesznie, a czasem groźnie. Kiedy gospodarz zakazuje jej samotnego poruszania się po mieście, wie co mówi. Ona jednak pewnego dnia, po zakończeniu lekcji, zamiast czekać na samochód, który odwiezie ją do domu, udaje się na plac miejski. Kobiety w burkach wodzą za nią przestraszonym wzrokiem, mężczyźni – z wyrazem zdumienia, a później oburzenia na twarzach. Narasta wokół niej wrzawa, ktoś podnosi okrzyki – gdyby nie atak paniki źrebaka, który odwraca uwagę mieszkańców, różnie mogłoby się to skończyć. To doświadczenie jest swoistym przełomem, po którym autorka stwierdza: „Już nie chcę być sama. Zasypia we mnie instynkt podróżnika, który chce wszędzie dotrzeć na własną rękę. Poddaję się. Wprowadźcie mnie w swój świat” (s. 69). Wprowadzą.

Co można stracić w Afganistanie? Na pewno, tymczasowo, po europejsku rozumianą wolność, zwłaszcza jeśli jest się kobietą. Swobodę poruszania się i ubioru, rozmawiania i bywania. Parda, czyli tradycja oddzielenia mężczyzn od kobiet, sfery prywatnej od publicznej, domu od tego, co poza nim, silnie wytycza tej wolności granice. Co w Afganistanie można zyskać? Bliskość i poczucie zakorzenienia we wspólnocie. W końcu to kraj, gdzie, jak pisze Kozińska, „(...) idea społeczeństwa otwartego wciąż przegrywała z zamkniętą, magiczną strukturą plemienną” (s. 198). Autorce udało się do niej wniknąć, a może lepiej byłoby napisać, że została do niej przyjęta. „Dobra pustynia” jest dla tej wspólnoty i jej gospodarza hołdem.

Za książkę dziękuję portalowi:

P. S. Wybieram się w końcu na upragnione wakacje, więc znikam z blogosfery na całe dwa tygodnie. Miło mi będzie trochę od pisania odpocząć, ale i miło będzie tu wrócić, mam nadzieję, że z nową energią. A baterie będę ładować w Wiedniu, Wenecji i Chorwacji :) Jak zwykle pełen spontan – spakowany samochód, namioty i wyznaczony, choć nie sprecyzowany, cel podróży. Bardzo się na ten wyjazd cieszę! :) Do zobaczenia!

czwartek, 16 sierpnia 2012

Nieobecne („Brygantka” M. R. Cutrufelli)

M. R. Cutrufelli „Brygantka”
Wydawnictwo DodoEditor
Kraków 2010

Zanim napiszę cokolwiek o „Brygantce”, słów parę należy się serii, w ramach której została wydana. Na okładce książki czytamy: „W serii Swoimi ścieżkami zaprezentujemy wybrane powieści o losach niezwykłych postaci kobiecych, wprowadzające polskiego czytelnika w nieznany mu do tej pory kontekst historyczny i społeczny. Romans, kryminał, powieść przygodowa – wspólnym tematem jest kobieta. Bohaterki znajdują się w trudnych sytuacjach życiowych w wyniku przedziwnych splotów okoliczności lub w konsekwencji swoich własnych wyborów. By przybliżyć kontekst kulturowy, każdej powieści towarzyszy wywiad z autorem lub wybranym tłumaczem kultury”. Tzw. literatura kobieca, jak się okazuje, może mieć różne oblicza (nie tylko to grocholowo-michalakowe), czego przykład stanowi właśnie seria „Swoimi ścieżkami” czy „Z miotłą” (W.A.B.). Każda z nich posiada oczywiście jakiś szczególny rys – w omawianym przypadku wskazałbym przede wszystkim na silne zakorzenienie fabuły w Historii.

W „Brygantce” obecne są wszystkie elementy charakterystyczne dla serii, której jest reprezentantką – główna bohaterka to kobieta, akcja rozgrywa się w latach 60-tych XIX wieku na południu Włoch, w okresie walk o zjednoczenie, a wstęp do książki stanowi wywiad z jej autorką – pisarką, redaktorką czasopism literackich i antologii opowiadań, realizatorką teatru telewizji. Wszystko to zapowiadało bardzo inspirującą lekturę, zwłaszcza że rozmowa Karoliny Golemo z M. R. Cutrufelli, odsłaniająca kulisy wielkiego brygantyzmu pozjednoczeniowego – mało znanego epizodu z włoskiej historii, sugerowała nośny temat. Mam jednak z „Brygantką” pewien kłopot, bowiem wywarła na mnie wrażenie nieco dydaktycznej, niezbyt szlachetnej lektury z tezą. Na początku był pomysł – oryginalny, oparty na wydarzeniach z przeszłości, z wartością dodaną w postaci wątku kobiecego („herstoria”). Autorka pokusiła się także o zastosowanie archaizacji, co na pewno jest zabiegiem ciekawym, choć w efekcie otrzymujemy dość trudny do konsumpcji język barokowy – kwiecisty i natchniony. Gdzieś w tym wszystkim brakuje mi jednak iskry, a może po prostu biegłości w realizacji.

Na temat tego, czym był brygantyzm, nie ma sensu się tutaj rozwijać – dość powiedzieć, że w ten sposób określa się masowe ruchy chłopskie na południu Włoch, po ich zjednoczeniu, wywołane ciężkimi warunkami życia na wsi. Choć uczestniczyły w nich kobiety, fakt ten nie znalazł odzwierciedlenia w książkach historycznych, nie stał się pretekstem do badań naukowych. Cutrufelli postanowiła zatem przy pomocy literatury wypełnić tę lukę. Swoją bohaterką uczyniła Margheritę – młodą arystokratkę, która pod wpływem dramatycznych wydarzeń postanawia zerwać ze swoim dotychczasowym życiem i ucieka w góry, gdzie przyłącza się do grupy brygantów. Od tej chwili rozpoczyna się proces jej przemiany, choć mam wrażenie – nie do końca spełnionej. Z jednej strony zyskuje ona wolność i „niepamięć”. Włoska pisarka trafnie zauważa na przykład, jakie znaczenie ma tak błaha z pozoru rzecz, jak zmiana stroju: „Uciekłam z domu w nocnej koszuli i płaszczu i nocna koszula i płaszcz stanowiły teraz całą moją garderobę. To nawet lepiej. Zbrzydły mi już do cna krępujące ruchy spódnice i narzutki. Myśląc o przyszłości, widziałam siebie z wolnymi rękoma, idącą swobodnym krokiem” (s. 49). Z drugiej strony, świat kobiet-brygantek nie różnił się chyba zanadto od świata, z którego przybyły – pełniły w nim nadal tradycyjne role, a takie postaci jak Maria Orsola Cardona, zwana La Bizarrą – ubierająca się po męsku, pełnoprawna członkini bandy, były raczej wyjątkiem potwierdzającym regułę. Margherita nie czuła się ponadto wśród tych prostych ludzi właściwą osobą na właściwym miejscu. Już w więzieniu wspomina: „Dziwne to życie, które mnie, urodzonej w zbytkach i posiadajacej błękitną krew matczyną, kazało dzielić losy szeregu biedaków!” (s. 25). Miota się główna bohaterka też z tego powodu, że autorce zabrakło chyba trochę pomysłu na to, jak tę postać spójnie poprowadzić. Czy warto zatem czytać „Brygantkę”? Podstawowy jej atut to, w moim odczuciu, oryginalny temat. Jako że trochę niżej oceniam jego realizację, najbardziej inspirujący pozostaje dla mnie... wywiad z autorką ze wstępu do książki.

wtorek, 14 sierpnia 2012

„Orły i anioły” J. Zeh

J. Zeh „Orły i anioły”
Wydawnictwo W.A.B.
Warszawa 2004

„Orły i anioły” to debiutancka powieść Juli Zeh, autorki wydanej w zeszłym roku w Polsce antyutopii „Corpus delicti”, entuzjastycznie zresztą przyjętej przez krytyków. Mając świadomość, że jej najnowsza publikacja wędruje do mnie w paczuszce z Merlina, sięgnęłam po pierwszą książkę niemieckiej pisarki, wygrzebaną z bibliotecznej półki. Muszę przyznać, że rzadko zdarza mi się mieć wobec literatury tak mieszane uczucia, że ostatecznie nie wiem, co o niej sądzić. Nie da się „Orłów i aniołów” zlekceważyć, rzucić w kąt w połowie lektury (choć czasami miałam na to ochotę), bo w jakiś hipnotyczny sposób wrzyna się ona w mózg, ale też trudno mi ją polubić. Jest z nią troszkę tak, jak z zachowaniami kompulsywnymi – trzeba je wykonywać i powtarzać (przymus wewnętrzny), ale w gruncie rzeczy męczą nas one.

Fabuła książki Zeh wyłania się stoniowo z chaosu, jakim jest znarkotyzowany umysł głównego bohatera i narratora – młodego prawnika z wiedeńskiej kancelarii, specjalisty do spraw międzynarodowych. Pierwszych kilkadziesiąt stron to dla mnie obraz rozpadającego się świata, określiłabym je mianem „prozy fizjologicznej” – tyle tu mowy o wciąganiu koki, wypróżnianiu, rzygowinach i innych aspektach funkcjonowania chorego, zmęczonego ciała. Ten motyw, poprowadzony dość naturalistycznie, będzie zresztą obecny aż do ostatniej strony. Najwięcej uwagi w powieści koncentruje na sobie Jessie, dziewczyna prawnika. Jej postać spina podstawowe wątki, choć Jessie... nie żyje – zastrzeliła się podczas rozmowy telefonicznej z Maksem. To z tego powodu rzuca on pracę w kancelarii i za namową Clary, prezenterki nocnej audycji radiowej, odtwarza historię swojego życia i związku, co w gruncie rzeczy popycha go coraz bardziej w stronę samozagłady. Główny bohater jest wiecznie na haju, w związku z czym jego relacja i zachowania są dziwaczne, pokręcone, niezrozumiałe. Im głębiej zanurza się w przeszłość, tym bardziej zdaje sobie sprawę z gry, w której uczestniczył, a której nie był do końca świadomy. W ten sposób wątek miłosny splata się z politycznym, bowiem tłem wydarzeń opisanych w książce jest wojna na Bałkanach, na której różne grupy próbują cynicznie zbić kapitał. Z biografii autorki wynika, że studiowała ona prawo europejskie i międzynarodowe, a druga jej publikacja jest relacją z podróży do Bośni, co pozwala sądzić, że ten temat upodobała sobie szczególnie. Mam wrażenie jednak, że w powieści jest on zarysowany zbyt enigmatycznie, choć migawki z wojny, które się w niej pojawiają, mają ogromy „potencjał” dramatyczny. Inna rzecz - myślę sobie jednak - że zmiana proporcji mogłaby przekształcić literaturę piękną w reportaż.

„Orły i anioły” Juli Zeh wywołały we mnie podobne emocje jak proza Elfriede Jelinek. Bardzo sobie cenię austriacką noblistkę, uważam, że słowem i piórem posługuje się w sposób mistrzowski, ale świat, który kreuje w swoich powieściach, jest tak brzydki, okrutny i zepsuty, a bohaterowie tak osaczeni, bezradni, cyniczni lub brutalni, że istnieje wyraźny limit jej literatury, jaki mogę w danej jednostce czasu przyjąć. Pamiętam, że po pierwszym zetknięciu z pisarstwem Jelinek („Pianistka”) miałam ochotę na więcej. Sięgnęłam po „Amatorki”, które głęboko wryły mi się w pamięć. Kiedy zabrałam się za lekturę „Wykluczonych”, zrodził się we mnie bunt – to nieprawda, że tylko tak można pisać o rzeczywistości, że tylko tak wszystko jest urządzone – i książkę porzuciłam. Juli Zeh zagrała na moich uczuciach w podobny sposób. W świecie, w którym wojna i cierpienie, które ona niesie, służą rozwijaniu intratnego biznesu, w którym rodzice wykorzystują swoje dzieci do handlu dragami, wreszcie w świecie, w którym miłość i współczucie sprawiają, że przegrywasz, nie można czuć się dobrze. Z takiego świata chce się po prostu uciec, dlatego z ulgą skończyłam lekturę. Na okładce „Orłów i aniołów”, tak jak na paczkach papierosów, powinno znaleźć się ostrzeżenie: „Uwaga, ta rzeczywistość cię pochłonie, ale robisz to na własną odpowiedzialność”.

piątek, 10 sierpnia 2012

ETHNO PORT 2012 – ŚWIĘTO MUZYKI – DZIEŃ 1


Ethnoportowy rollercoaster emocji czas zacząć! Ethno Port to dla mnie festiwal szczególny, na który zawsze znajdę czas i pieniądze. Spotkanie z muzyką, a co za tym idzie – z kulturami z różnych stron globu, w wydaniu ethnoportowym jest zawsze niezwykle inspirujące, ożywcze i piękne. Na trzy dni Stare Koryto rzeki Warty staje się centrum wszechświata, w którym dominują pozytywna energia i Muzyka. Szkoda tylko, że jeszcze stosunkowo niewiele osób go odwiedza, co każdorazowo wywołuje mój niepokój o losy kolejnej edycji. Ale o nieobecnych podobno się nie dyskutuje...:)

Dzisiaj, 9 sierpnia (spisuję wrażenia na gorąco, od razu „po”), w dniu rozpoczęcia festiwalu, zostałam „na dzień dobry” rzucona na kolana. Wysłuchałam co prawda tylko dwóch koncertów, bowiem występ Celso Piña z Meksyku zaczął się dość późno, jak na czwartkową porę, ale uniesień przeżyłam tyle, że trudno mi o nich pisać bez egzaltacji. Jako pierwszy na scenie pojawił się zespół Dikanda ze Szczecina. Było żywiołowo, dynamicznie, do śpiewu i do tańca. Moją uwagę zwróciły przede wszystkim pięknie współbrzmiące głosy trzech wokalistek. Oto próbka możliwości tej kapeli:




Gwiazdą wieczoru (i pewnie festiwalu, choć trudno to pierwszego dnia rozstrzygnąć) pozostanie dla mnie jednak Thierry Titi Robin, występujący z 5-osobowym zespołem i promujący trzypłytowy album „Riverbanks”. Ten koncert był po prostu G-E-N-I-A-L-N-Y!!! Francuski muzyk-samouk zaprosił do współpracy artystów z Francji, Brazylii, Maroka, Turcji i Indii, co zaowocowało niesamowitą i, co ważne, bardzo spójną mieszanką. Między kapelą a publicznością wytworzyła się namacalna wręcz chemia, a w trakcie jednego z utorów my, widzowie, kompletnie oszaleliśmy. Oklaskom nie było końca, myślę że sami artyści byli troszkę zaskoczeni tak entuzjastyczną reakcją. Czuć było cały czas ze sceny, że toczy się między nimi muzyczny dialog, że granie sprawia im ogromną przyjemność. Dodam jeszcze, że muzycy z Indii i Maroka zaprezentowali się w tradycyjnych strojach, co jeszcze dodało ich występowi kolorytu. Tak to brzmi na płycie, co jednak zdecydowanie (podkreślam!) nie oddaje klimatu koncertowego:






środa, 8 sierpnia 2012

Nabytki książkowe, część 2

Nowy, ostatni - mam nadzieję - w tym roku stosik. Zakupiłam na wyprzedażach ok. 30-tu książek, które w połączeniu z lekturami z biblioteki (a zapisałam się ostatnio do drugiej, świetnie wyposażonej!) powinny wystarczyć na dłuuugo...:)


A w stosiku, od góry patrząc, dumnie prężą się (przepraszam za jakość zdjęcia!):

1. Tadeusz Słobodzianek „ Nasza klasa”
2. Uzodinma Iweala „Bestie znikąd”
3. Salwa an-Nu'ajmi „Smak miodu”
4. Rawi Hage „W co grał De Niro”
5. Luca Doninelli „Wracaliśmy znad morza”
6. Milena Agus „Ból kamieni”
7. Marcin Wroński „Morderstwo pod cenzurą”
8. Stefán Máni „Statek”
9. Jón Kalman Stefánsson „Niebo i piekło”
10. Jussi Adler-Olsen „Kobieta w klatce”
11. Juli Zeh „Corpus delicti”
12. Petra Hůlová „Czas Czerwonych Gór”
13. Heloneida Studart „Osiem zeszytów” 

piątek, 3 sierpnia 2012

Kat i czarownica

O. Pötzsch „Córka kata”
Wydawnictwo Esprit SC
Kraków 2011

Charakterystyczna okładka „Córki kata” zapadła mi w pamięć w okresie, kiedy książka odbywała triumfalny rajd po blogach. Odkrywając ją przypadkiem w bibliotece, wypożyczyłam w nadziei na spotkanie z wakacyjną, rozrywkową opowieścią. Teraz jestem już po lekturze. I co? Mam ochotę strasznie ją objechać, a ochota ta jest tym silniejsza, im większa moja frustracja z powodu zmarnowanego potencjału. Jest w niej bowiem kilka elementów, które mi się podobają, i wiele innych, na które wolałabym spuścić zasłonę milczenia.

Akcja „Córki kata” dzieje się w bawarskim miasteczki Schongau, parę lat po zakończeniu wojny trzydziestoletniej (1618-1648). Nieczęsto mam okazję czytać książki, których fabułę osadzono w tamtych czasach, dlatego zareagowałam na ten pomysł z entuzjazmem – tym bardziej, że Pötzsch wykorzystał w niej dwa niezwykle nośne motywy: polowań na czarownice oraz publicznych egzekucji. Pikanterii sprawie dodaje fakt, że sam autor jest potomkiem Kuislów, którzy przez trzy wieki byli najsłynniejszą dynastią katów w Bawarii. Sposób, w jaki odmalował on realia epoki, co zresztą poprzedził studiami nad historią rodziny, naprawdę zasługuje na uwagę. Wątek kryminalny z kolei posłużył mu do odtworzenia procesu społecznego konstruowania kozła ofiarnego.

Kiedy w Schongau odnajdywane są ciała dzieci, na których widnieją tajemnicze znaki, mieszkańcy szybko orientują się, że to symbole Szatana, a swoje palce musiała w tym maczać czarownica. Wybór błyskawicznie pada na Martę – akuszerkę. Jest to na rękę władzom miasta, które pragną dla niego przede wszystkim spokoju (na pewno?) – długa wojna sprawiła, że bardzo podupadło, a dodatkowo zmagać się jeszcze musi z dwoma problemami – proboszcz lokalnego kościoła chce w jego pobliżu stawiać przytułek dla chorych na trąd, a augsburscy kupcy planują budowę nowego traktu handlowego, który pozwoliłby im omijać bawarską osadę. Wszystko to może zagrozić jej pozycji ekonomicznej. Nikomu nie jest tu potrzebny dodatkowy kłopot, dlatego pisarz sądowy dąży do skazania Marty i uspokojenia nastrojów – niektórzy mają jeszcze w pamięci procesy czarownic sprzed 70-ciu laty, kiedy to żywcem spalono ponad sześćdziesiąt osób. Autor zarysowuje tu pewnego rodzaju konflikt, w którym ścierają się, z jednej strony, interes miasta, z drugiej zaś interes jednostki – być może niewinnej kobiety. Kat Jakub Kuisl, jego córka Magdalena oraz zakochany w niej medyk Simon nie wierzą w zbrodnicze skłonności akureszki i na własną rękę próbują rozwiązać zagadkę brutalnych morderstw. Pötzsch, relacjonując ich działania i reakcje na nie, stara się jakby przy okazji odpowiedzieć na pytanie: kto i dlaczego zostawał czarownicą? Czemuś bowiem proces ich naznaczania musiał służyć. Podatność na myślenie magiczne, charakteryzująca ludzi tamtych czasów, wyjaśnia tylko częściowo ten fenomen. Mieć na uwadze należy również, że akuszerka posiadała pewną władzę wynikającą ze znajomości ciała ludzkiego, świata roślinnego (zioła), ale też tajemnic zdrowotnych swoich pacjentów. Mogło to budzić lęk – i przed tym, co nieznane, i przed demaskacją, zwłaszcza jeśli choroba miała wstydliwe podłoże. Czarownice rozładowywały społeczne napięcia, pozwalały „wyeksportować” problemy na zewnątrz i w ten sposób się z nimi uporać – stały na przykład, paradoksalnie, na straży jedności rodziny – trudno posądzić męża o zdradę, skoro uwiodła go „ta zła, występna kobieta”. Natomiast wyobrażenia mieszkańców na temat tego, jak wyglądają sabaty czarownic i ich spotkania z Diabłem pozwalają sądzić, że w ten sposób zachodziła jakaś projekcja fantazji seksualnych. Podobnie dwuznaczną funkcję pełnił kat. Z jednej strony – użyteczny, stanowiący nieodłączny element systemu sprawiedliwości, z drugiej zaś – wzbudzający lęk i niepokój, mieszkający po drugiej stronie miasta, w brudnej i cuchnącej dzielnicy garbarzy, symbolicznie oddzielony od „porządnych” obywateli.  

Jak można wywnioskować z powyższego opisu, „Córka kata” zawiera kilka udanych wątków – barwne realia historyczne, ciekawe oberwacje socjologiczne, umiejętnie zarysowane (podkreślam: zarysowane!, bo poprowadzono je już raczej słabo) konflikty wartości (nie tylko konflikt „interes miasta vs jednostki”, ale także „nauka vs ludowa mądrość” czy „nowoczesność vs staroświeckość”), ale... wszystko to jest podane jakoś tak łopatologicznie, schematycznie, topornie, bez finezji (także językowej) i polotu. Kat Jakub Kuisl został wyposażony w cechy nadczłowieka, w gruncie rzeczy przypomina mi komiksowego/filmowego superbohatera, takie połączenie Sherlocka Holmesa z Supermanem – pojawia się znikąd, bez problemu, jak Chuck Norris, kładzie kilku przeciwników naraz, a biega tak szybko, jakby nosił siedmiomilowe buty. Przez te jego „cudowne” właściwości do książki wkrada się sporo niedokładności i nieprawdopodobieństw, które sprawiają, że czułam się, jakbym czytała jakąś tanią bajeczkę dla dorosłych. Jeśli dołożymy do tego przewidywalny do bólu romans, w którym „on” popełnia mezalians, ojciec jest zaborczy, a kochanek musi udowodnić, jak to nadaje się na męża, zasadne staje się pytanie: czytać czy nie czytać?

środa, 1 sierpnia 2012

Pomiędzy („Brzemię rzeczy utraconych” K. Desai)

K. Desai „Brzemię rzeczy utraconych”
Wydawnictwo Znak
Kraków 2007

26 lipca ogłoszono nominacje do Nagrody Bookera za rok 2012, tymczasem ja właśnie tego dnia skończyłam lekturę książki „Brzemię rzeczy utraconych” Kiran Desai, laureatki tego wyróżnienia z 2006 roku, zresztą najmłodszej w historii. Trudno mi ocenić, czy akurat ta pozycja zasługiwała najbardziej na wygraną, bo nie czytałam pozostałych pięciu publikacji, które znalazły się w ścisłym finale, ale z całą odpowiedzialnością mogę stwierdzić, że „Brzemię rzeczy utraconych” w pełni zaspokoiło mój apetyt na wyśmienitą powieść – wielowątkową, wielopłaszczyznową, a jednocześnie wartką i przyjazną w odbiorze. Po kilku moich ostatnich lekturach, w których dominował język przezroczysty, nieskupiający na sobie uwagi, spotkała mnie też miła odmiana, bowiem Desai pisze barwnie, poetycko, metaforycznie, z dużą wrażliwością na obrazy, dźwięki i zapachy, nie stroniąc jednocześnie od subtelnej ironii i humoru.

Zasadnicza część fabuły jej drugiej w dorobku książki dzieje się w Kalimpangu, indyjskim mieście, położonym w północno-wschodnich Himalajach, nad którym wznosi się w oddali majestatyczna, skuta lodem Kanczendzonga. Mieszkają tutaj: antypatyczny, emerytowany sędzia Patel z wnuczką Sai, kucharzem i ukochaną suczką Mutt, Gjan – korepetytor Sai, wujek Potty, ojciec Booty, siostry Noni i Lola z kotem Mustafą, pani Sen. Tak naprawdę jednak „Brzemię rzeczy utraconych” rozpięte jest pomiędzy tymi, którzy zostali, a tymi, którzy wyjechali. Wyjechał na przykład syn kucharza, Bidźu, wyjechały córki Loli i pani Sen. Kiedyś wyjechał także sędzia Patel – w czasach, gdy funkcjonowały jeszcze na peronach osobne miejsca dla białych i Hindusów, aranżowane małżeństwa były standardem, a udekorowany kokos, rzucony w fale jako dar dla bogów, miał zapewnić pomyślność podróżnym.

Wyjazd u Desai to nie przygoda, turystyka krajoznawcza czy wagabunda, lecz okupiona często morderczymi staraniami i traumatycznymi przeżyciami walka o godną przyszłość, swoją i bliskich, którzy pokładają w rodzinnym wysłanniku do lepszego świata ogromne nadzieje. Hinduska pisarka, na przykładzie Bidźu i sędziego Patela, niezwykle sugestywnie pokazała dramat emigranta. Zagubienie, upokorzenia, praca ponad siły za minimalne wynagrodzenie, z której można na dodatek z dnia na dzień wylecieć, to zazwyczaj jego chleb powszedni. Kontrast pomiędzy oczekiwaniami a realiami sprawia, że przyjezdni mają do Ameryki/Wielkiej Brytanii stosunek dość schizofreniczny – z jednej strony budzą one zachwyt, pozwalają zachłysnąć się możliwościami, z drugiej strony zaś podcinają skrzydła, sprzyjając powstawaniu skrywanej lub jawnej agresji, nienawiści, wrogości, bezsilności. Tysiące kilometrów od domu odżywają stare konflikty, przenoszone z ojczystego kraju na „neutralny” grunt. Towarzyszy temu zazwyczaj nerwowa obsesja ustalania narodowości drugiej osoby (współpracownika/współmieszkańca), immanentna wręcz skłonność do postrzegania jej przez pryzmat stereotypów. Wszystko to służy utrzymaniu jakiegoś porządku wewnętrznego w tym skomplikowanym i nieprzewidywalnym tyglu, jakim jest ich „miejsce zesłania”. Jak trudno odnaleźć się w gąszczu nowych relacji i znaczeń, przekonuje się Bidźu, kiedy poznaje Sajida: „Sajid jest dobroduszny i nie jest Pakistańczykiem. A zatem jest w porządku? Krowa nie jest indyjską krową, a zatem nie jest święta? A zatem lubi muzułmanów, a nienawidzi tylko Pakistańczyków? A zatem lubi Sajida, lecz nie znosi muzułmanów w ogóle? A zatem lubi muzułmanów i Pakistańczyków i Indie powinny się zreflektować i oddać Kaszmir? Nie, nie, jak to możliwe i... To była tylko drobna cząstka jego dylematów” (s. 119). Rzeczywiście, łatwo stracić w tym wszystkim orientację.

Bidźu zmuszony jest w odmiennym kulturowo kraju zadać sobie pytanie o to, jakich zasad i wartości może się wyrzec, aby funkcjonować w nim w zgodzie z innymi, a jakie z nich są niezbywalne. „Święta krowa nieświęta krowa. Praca brak pracy. Nie należy rezygnować z religii, zasad wyznawanych przez rodziców i ich rodziców. Nie, choćby nie wiem co. Trzeba żyć w zgodzie z czymś. Trzeba odnaleźć swoją godność. Mięso przypiekało się na grillu, krew wypływała na jego powierzchnię, a potem zaczynało bulgotać i wrzeć. Wygrają ci, którzy dostrzegają różnicę między świętą krową i nieświętą krową. Przegrają ci, którzy tego nie widzą” (s. 204) – stwierdza nasz bohater po tym, jak postanawia rzucić pracę, w której kazano mu przygotowywać wołowinę. W ten sposób docieramy do najistotniejszego, moim zdaniem, tematu książki – kwestii tożsamości. Desai pisze w gruncie rzeczy o różnych „strategiach tożsamościowych”, które przyjęli jej bohaterowie. Sędzia Patel, studiujący kiedyś w Anglii, a potem piastujący wysoką funkcję w Indyjskiej Służbie Cywilnej, doświadczył w swoim życiu podwójnego wyobcowania – wśród Brytyjczyjków czuł się jak przedstawiciel „gorszej rasy”, po powrocie do Indii zaś nie umiał się na nowo odnaleźć we własnym kraju. Bidźu, również tymczasowy emigrant, po okresie zamieszania i chaosu, odkrywa na obczyźnie swoją „pestkę”, swoje Ja. Gjan, korepetytor Sai, młody student, kiedy nadarza się taka okazja, ukrywa niepewność pod maską rewolucjonisty, która staje się dla niego źródłem (ślepej) siły. Pani Sen, której córka przebywa w Ameryce, ślepo zafascynowana jest nową ojczyzną swojej latorośli. I wreszcie Sai – „kulturowa mozaika”, bardziej europejska niż hinduska, choć przez całe życie mieszkająca w Indiach. Czy któraś z tych strategii jest „lepsza”, doskonalsza, bardziej satysfakcjonująca? Nie w tych kategoriach zdaje się je rozważać Desai. Chodzi jej raczej o zbadanie tego „pęknięcia tożsamościowego”, które powstaje na styku kultur oraz pokazanie jego konsekwencji. I to jest w niej właśnie najciekawsze.

Skupiłam się w tym poście na kwestii tożsamości jako głównym temacie książki, ale w „Brzemieniu rzeczy utraconych” kryje się wiele różnych opowieści. Znajdziemy tu Indie rozrywane dążeniami separatystycznymi i rewolucję, która ma przynieść ludności poprawę warunków życia, a kończy się jak zwykle; historię o dojrzewaniu i pierwszej miłości oraz historię pewnego zgorzknienia; słów parę o kastowej organizacji struktury społecznej i utracie. Słowem – bogata lektura, którą z całego serca polecam!