Wydawnictwo
Esprit SC
Kraków
2011
Charakterystyczna okładka „Córki kata” zapadła mi w pamięć w
okresie, kiedy książka odbywała triumfalny rajd po blogach.
Odkrywając ją przypadkiem w bibliotece, wypożyczyłam w nadziei na
spotkanie z wakacyjną, rozrywkową opowieścią. Teraz jestem już
po lekturze. I co? Mam ochotę strasznie ją objechać, a ochota ta
jest tym silniejsza, im większa moja frustracja z powodu
zmarnowanego potencjału. Jest w niej bowiem kilka elementów, które mi się podobają, i wiele innych, na które wolałabym
spuścić zasłonę milczenia.
Akcja „Córki kata” dzieje się w bawarskim miasteczki Schongau,
parę lat po zakończeniu wojny trzydziestoletniej (1618-1648).
Nieczęsto mam okazję czytać książki, których fabułę osadzono
w tamtych czasach, dlatego zareagowałam na ten pomysł z entuzjazmem
– tym bardziej, że Pötzsch wykorzystał w niej dwa niezwykle
nośne motywy: polowań na czarownice oraz publicznych egzekucji.
Pikanterii sprawie dodaje fakt, że sam autor jest potomkiem Kuislów,
którzy przez trzy wieki byli najsłynniejszą dynastią katów w
Bawarii. Sposób, w jaki odmalował on realia epoki, co zresztą
poprzedził studiami nad historią rodziny, naprawdę zasługuje na
uwagę. Wątek kryminalny z kolei posłużył mu do odtworzenia
procesu społecznego konstruowania kozła ofiarnego.
Kiedy w Schongau odnajdywane są ciała dzieci, na których widnieją
tajemnicze znaki, mieszkańcy szybko orientują się, że to
symbole Szatana, a swoje palce musiała w tym maczać czarownica.
Wybór błyskawicznie pada na Martę – akuszerkę. Jest to na rękę
władzom miasta, które pragną dla niego przede wszystkim spokoju
(na pewno?) – długa wojna sprawiła, że bardzo podupadło, a
dodatkowo zmagać się jeszcze musi z dwoma problemami – proboszcz
lokalnego kościoła chce w jego pobliżu stawiać przytułek dla
chorych na trąd, a augsburscy kupcy planują budowę nowego traktu
handlowego, który pozwoliłby im omijać bawarską osadę. Wszystko
to może zagrozić jej pozycji ekonomicznej. Nikomu nie jest tu
potrzebny dodatkowy kłopot, dlatego pisarz sądowy dąży do
skazania Marty i uspokojenia nastrojów – niektórzy mają jeszcze
w pamięci procesy czarownic sprzed 70-ciu laty, kiedy to żywcem
spalono ponad sześćdziesiąt osób. Autor zarysowuje tu pewnego
rodzaju konflikt, w którym ścierają się, z jednej strony, interes
miasta, z drugiej zaś interes jednostki – być może
niewinnej kobiety. Kat Jakub Kuisl, jego córka Magdalena oraz
zakochany w niej medyk Simon nie wierzą w zbrodnicze skłonności
akureszki i na własną rękę próbują rozwiązać zagadkę
brutalnych morderstw. Pötzsch, relacjonując ich działania i
reakcje na nie, stara się jakby przy okazji odpowiedzieć na
pytanie: kto i dlaczego zostawał czarownicą? Czemuś bowiem proces
ich naznaczania musiał służyć. Podatność na myślenie magiczne,
charakteryzująca ludzi tamtych czasów, wyjaśnia tylko częściowo
ten fenomen. Mieć na uwadze należy również, że akuszerka
posiadała pewną władzę wynikającą ze znajomości ciała
ludzkiego, świata roślinnego (zioła), ale też tajemnic
zdrowotnych swoich pacjentów. Mogło to budzić lęk – i przed
tym, co nieznane, i przed demaskacją, zwłaszcza jeśli choroba
miała wstydliwe podłoże. Czarownice rozładowywały społeczne
napięcia, pozwalały „wyeksportować” problemy na zewnątrz i w
ten sposób się z nimi uporać – stały na przykład,
paradoksalnie, na straży jedności rodziny – trudno posądzić
męża o zdradę, skoro uwiodła go „ta zła, występna kobieta”.
Natomiast wyobrażenia mieszkańców na temat tego, jak wyglądają
sabaty czarownic i ich spotkania z Diabłem pozwalają sądzić, że
w ten sposób zachodziła jakaś projekcja fantazji seksualnych.
Podobnie dwuznaczną funkcję pełnił kat. Z
jednej strony – użyteczny, stanowiący nieodłączny element
systemu sprawiedliwości, z drugiej zaś – wzbudzający lęk i
niepokój, mieszkający po drugiej stronie miasta, w brudnej i
cuchnącej dzielnicy garbarzy, symbolicznie oddzielony od
„porządnych” obywateli.
Jak można wywnioskować z powyższego opisu, „Córka kata”
zawiera kilka udanych wątków – barwne realia historyczne, ciekawe
oberwacje socjologiczne, umiejętnie zarysowane (podkreślam:
zarysowane!, bo poprowadzono je już raczej słabo) konflikty
wartości (nie tylko konflikt „interes miasta vs jednostki”, ale
także „nauka vs ludowa mądrość” czy „nowoczesność
vs staroświeckość”), ale... wszystko to jest podane jakoś tak
łopatologicznie, schematycznie, topornie, bez finezji (także
językowej) i polotu. Kat Jakub Kuisl został wyposażony w cechy nadczłowieka, w gruncie
rzeczy przypomina mi komiksowego/filmowego superbohatera, takie połączenie Sherlocka Holmesa
z Supermanem
– pojawia się znikąd, bez problemu, jak Chuck Norris, kładzie
kilku przeciwników naraz, a biega tak szybko, jakby nosił
siedmiomilowe buty. Przez te jego „cudowne” właściwości do
książki wkrada się sporo niedokładności i nieprawdopodobieństw,
które sprawiają, że czułam się, jakbym czytała jakąś tanią
bajeczkę dla dorosłych. Jeśli dołożymy do tego przewidywalny do
bólu romans, w którym „on” popełnia mezalians, ojciec jest
zaborczy, a kochanek musi udowodnić, jak to nadaje się na męża,
zasadne staje się pytanie: czytać czy nie czytać?
Moja filozofia opiera się na powiedzeniu Salomona: „Nic nowego na tym świecie”, więc jeśli wolno mi się z czymś nie zgodzić lub sprostować, to chciałem powiedzieć, że nasze „starszeństwo” w historii nie czyni nas mniej podatnymi na myślenie magiczne. W „dzisiejszych czasach” jest to równie żywe jak kiedyś. Jako przykład podam pewną znaną , dla ułatwienia dodam, podstarzałą pop-gwiazdę na M., która podobno zafascynowana jest, czy była, pewną praktyką na k. Ograniczam się do skrótów, ponieważ takie tabloidowo-popularne tematy budzą we mnie wstręt, zwłaszcza kiedy dotyczą tego typu bezeceństw. Poza tym horoskopy, magazyny, programy, a nawet kanały telewizyjne traktujące o magii są w naszym DZISIEJSZYM :) społeczeństwie na porządku dziennym.
OdpowiedzUsuńTak więc pomimo ładnej okładki czuję się skutecznie zniechęcony(chociaż tematyka czarownic i tak nie specjalnie mnie pociąga). Widząc jednak, że z recenzji wydziera popsuty nieudaną lekturą humor autorki, mam nadzieję, że go poprawię stwierdzając, że sama recenzja jest jak zwykle napisana finezyjnie i z polotem i zakładając, że poetą jest ten, kto widzi wyraźniej, owe recenzje można nazwać poezją.
Sebastian
Po pierwsze: dziękuję za tak rozbudowany i wnikliwy komentarz, zawsze cieszy mnie możliwość podyskutowania o książkach!:)
UsuńPo drugie: rzeczywiście, myślenie magiczne obecne jest również w dziesiejszych czasach, w zasadzie obecne jest zawsze, zmienia się tylko jego treść. W zdaniu, z którym się nie zgadzasz, faktycznie posłużyłam się pewnym uproszczeniem, z drugiej strony myślę sobie jednak, że do pewnego stopnia jest ono uprawnione, podkreślić bowiem chciałam skalę podatności na myślenie magiczne, wtedy jednak inną niż teraz. Skąd taki wniosek? Po pierwsze, zadałam sobie pytanie, na ile dostępne były wówczas alternatywne sposoby myślenia? Wydaje się, że obecnie w o wiele większym stopniu współistnieją ze sobą różne „prawdy”, z których możemy wybierać i uznawać je za własne, do czego wybitnie przyczyniła się globalizacja. Po drugie zaś, pamiętajmy, że w epoce opisywanej przez autora płonęły stosy, co z pewnością nie mieści się we współczesnej, europejskiej koncepcji praw człowieka. Choć możemy mówić o zjawisku nietolerancji w pewnych sytuacjach, stosy są (chyba) dzisiaj niemożliwe.
Po trzecie: ostatnie zdanie mile łechce moje ego, ale chyba na nie nie zasługuję!:) Mimo wszystko – dziękuję!!!:) Pozdrwiam serdecznie!
Pötzsch wdarł się, widzę, do polskich księgarń, bogosfery i częściowo też do serc czytelników, osiągając tym samym popularność, której w Niemczech nie widzę. I dobrze, niech tam. Sama nie gustuję. Po recenzji widzę, że słusznie omijam, bo autor zdaje się stosować tanie chwyty i żongluje utartymi schematami, a przecież temat fajny, intrygujący.
OdpowiedzUsuńTo ciekawe, co piszesz o jego popularności w Niemczech, na okładce reklamowany jest bowiem jako międzynarodowy bestseller!:) No tak, ale w sumie międzynarodowy, a nie krajowy...:) Możesz sobie spokojnie, bez wyrzutów sumienia tę ksiażkę darować:)
Usuń