środa, 26 października 2011

Fascynująco o trudach dorastania (wprost z Norwegii)

T. Renberg „Człowiek, który pokochał Yngvego”
Wydawnictwo Akcent
Warszawa 2011









Dawno już nie czytałam tak błyskotliwej, „gęstej” i satysfakcjonującej, choć czasami dosadnej i mocnej prozy. Tore Renberg, norweski pisarz, stworzył przejmujący portret nastolatka z krwi i kości, dorastającego na początku lat 90-tych, przeżywającego swoje pierwsze uniesienia miłosne, zafascynowanego muzyką i zmagającego się ze światem w tej trudnej walce o własne, niepowtarzalne „ja”. Autorowi przynajmniej trzy rzeczy udały się znakomicie: wyraziście osadził opowiadaną przez siebie historię w realiach „epoki” (na uwagę zasługuje zwłaszcza muzyczne tło opowieści), trafnie nakreślił relacje rodzinne głównego bohatera i z dużą psychologiczną wrażliwością oddał dramatyzm „kryzysu dojrzewania” – tego bolesnego procesu testowania rzeczywistości, stawiania granic i wreszcie konstytuowania się ego.

Jarle Klepp ma siedemnaście lat, rozwiedzionych rodziców, przyjaciela Helge, dziewczynę Katrine i zdecydowane poglądy na wszystko. Mieszka w Stavanger, niewielkim norweskim mieście, które ropą naftową stoi. Silnie zdefiniowana tożsamość pozwala mu odróżniać się od innych, co ma dla niego fundamentalne znaczenie, bowiem nie ma większej zbrodni w tym wieku niż przeciętność. Zresztą – oddajmy głos głównemu bohaterowi: „Mam dziewczynę, jestem dość arogancki, wydaje mi się, że pozjadałem wszystkie rozumy, i uważam, że ponad 80% moich rówieśników to niedorozwinięci, konserwatywni, niedoinformowani debile. Jeżeli czemuś miałbym być przeciwny, to jest to z pewnością EWG, nie lubię też chrześcijan, a zwłaszcza dzieciaków z Ten Sing, nienawidzę komercjalizmu, braków wiedzy o ochronie środowiska, popularnej muzyki i kapitalizmu” (s. 15). Jarle gra w zespole Mathias Rust Band – nazwa to nieprzypadkowa, stanowi wyraz hołdu dla pewnego dziewiętnastolatka, który jeszcze w czasach „zimnej wojny”, w tajemniczych okolicznościach, przedostał się na terytorium Związku Radzieckiego, lądując samolotem Cessna tuż koło Kremla i Placu Czerwonego w Moskwie. Jego świat (głównego bohatera), sposób budowania relacji, najlepiej opisuje dychotomia: my (dobrzy)–oni (źli). Pewnego dnia staje się jednak coś zaskakującego – Jarle zakochuje się od pierwszego wejrzenia w nowym uczniu. W CHŁOPAKU! Jak zachować w tej sytuacji twarz naczelnego buntownika szkoły, skoro Yngve jest tak Inny, jak tylko można to sobie wyobrazić – interesuje się starożytnym Egiptem, gra w tenisa i słucha popu? Główny bohater będzie musiał odpowiedzieć sobie na to pytanie, próbując przy okazji „pociągnąć kilka srok za ogon”. Po co wybierać, skoro można mieć wszystko, czego się pragnie? – tak mu się przynajmniej wydaje.

Książka Renberga mogłaby uchodzić za literacki odpowiednik podręcznika psychologii rozwojowej okresu dorastania. Podkreślam – literacki! – bowiem mamy tu do czynienia przede wszystkim ze świetnym kawałkiem prozy, stroniącym od hermetycznego (nieraz) żargonu naukowego. Jest to literatura żywa, gęsta, bliska życiu. Autor uczynił proces formowania się tożsamości młodego człowieka głównym tematem swojej opowieści. I niech nie zwiedzie czytelników fakt, że Jarle wydaje się być, ze swoimi klarownymi poglądami na świat i ludzi, osobowością „skończoną”. Nawet jeśli sam tak myśli, złudzenie to pryska, kiedy poznaje „nowego” i zakochuje się w nim. Fascynacja i organiczna potrzeba bycia jak najbliżej obiektu uczuć to mieszanka wybuchowa, która odmienia głównego bohatera. Odmienia – dodajmy – chwilowo, na czas przebywania z Yngvem. Jarle zrzuca wówczas swój pancerz niedostępności, wstępuje, można by rzec, do „krainy łagodności”, próbując pokazać siebie od jak najlepszej strony. „Moje życie regulował w tamtym okresie rytm zmian między starym a nowym mną, nagłe wahania osobowości” (s. 75) – wspomina dorosły już bohater. Kim naprawdę jestem? Która wersja mnie jest bardziej autentyczna? – w tych pytaniach wyrażają się kluczowe dla okresu adolescencji dylematy.

Stan zakochania i związane z nim perturbacje towarzyskie, a także trudna sytuacja rodzinna przyczyniają się do tego, że Jarle odbywa przyspieszony kurs dorastania. Renberg świetnie pokazuje w swojej książce moment, w którym piętrzące się wymagania wobec młodego człowieka, „naciski” płynące z różnych stron, doprowadzają do zaostrzenia się kryzysu. Każdy z członków sieci społecznej głównego bohatera ma wobec niego jakieś oczekiwania: Helge, najbliższy kumpel, liczy na kontynuację znajomości w dotychczasowym kształcie i zaangażowanie w działalność zespołu; Katrine, dziewczyna, chciałaby spędzać z nim więcej czasu; matka, która traci pracę, widzi w dorastającym synu źródło wsparcia w trudnym momencie życia, ojciec zaś, trawiony chorobą alkoholową, „wykorzystuje” go do potwierdzania przed samym sobą, że wszystko jest pod kontrolą. Jarle zaczyna gubić się w gąszczu tych wszystkich wymagań, tymczasem serce dyktuje mu jedno: być jak najbliżej ukochanego. Wywołuje to, z jednej strony, wyrzuty sumienia, z drugiej strony skutkuje zaś rozpaczliwymi próbami (z góry skazanymi na porażkę) zadowolenia wszystkich.

Umiejętność oddzielania tego, co ważne, od tego, co nieważne, powinności od potrzeb, konieczności od możliwości, jest jedną z oznak dorosłości – zdaje się mówić Renberg. I dorzuca do tego jeszcze jedną cechę – wyzbycie się egoizmu. Czy sami przeszlibyśmy taki test na dojrzałość? Gorąco polecam lekturę!

czwartek, 20 października 2011

Camilla Lackberg - odsłona szósta

C. Lackberg „Syrenka”
Wydawnictwo Czarna Owca
Warszawa 2011









„Syrenka” to moje szóste, jeśli dobrze liczę, spotkanie z twórczością Camilli Lackberg. Już od mniej więcej czwartego tomu obiecuję sobie, że to ostatnia część sagi o policjantach z Fjallbacki, jaką czytam, ale za każdym razem podczas lektury przychodzi taki moment, kiedy akcja przyspiesza, a poszczególne elementy układanki zaczynają do siebie pasować. Brakuje już tylko tej przysłowiowej kropki nad i, więc zatapiam się w narracji, żeby poznać szczegóły zbrodni i śledztwa. Ani się obejrzę, a kolejna książka już za mną. Na dodatek zawsze pozostaje we mnie pewien niedosyt, bowiem autorka sprytnie rozbudza ciekawość czytelnika, sugerując na końcu, co niezwykłego przydarzy się bohaterom w kolejnej historii.

Camilla Lackberg często określana jest mianem następczyni Stiega Larssona (zabieg marketingowy wydawnictwa?). Otóż zdecydowanie uważam, że to pochwała na wyrost! Fenomen trylogii „Millenium” polega między innymi na tym, że autorowi udało się stworzyć spójną całość: każdy tom zbudowany jest wokół innego motywu wiodącego, a jednocześnie dokłada cegiełkę wiedzy do tego zasobu informacji, którym już dysponujemy. Szwedzka pisarka rozwija natomiast w kolejnych częściach sagi wątek obyczajowy (rodzenie się uczucia pomiędzy parą głównych bohaterów), za każdym razem snując jednak nową intrygę kryminalną. Niestety, sposób w jaki te dwa składniki przeplatają się ze sobą, jest do bólu schematyczny i przewidywalny. To chyba do pióra C. Lackberg zniechęca mnie najbardziej. Bilans wad i zalet jej pisarstwa musi jednak wypadać na plus, skoro sięgam po każdą kolejną książkę. Nie inaczej będzie pewnie z „Latarnikiem”, którego premierę zaplanowano na listopad. Niektóre recenzje sugerują, że to najlepsza powieść w dorobku szwedzkiej autorki. A może ja po prostu przyzwyczaiłam się do głównych bohaterów, ba, nawet zżyłam się z nimi?

Christian Thydell jest zarówno bohaterem, jak i autorem „Syrenki” (to nie pomyłka!:)), czekającym z niecierpliwością, ale i pewną dozą niechęci, na premierę swojej książki. Kibicuje mu Erica Falck, dobrze znana czytelnikom prozy C. Lackberg. W tym samym czasie lokalna policja, z Patrikiem Hedstromem na czele, bezskutecznie poszukuje zaginionego Magnusa Kjellnera. Jego żona raz w tygodniu pojawia się na komisariacie, wyczekując wieści o mężu. Niedługo potem mężczyzna zostaje odnaleziony martwy w skutym lodem jeziorze. Christian, znajomy zmarłego, jak się okazuje, już od dłuższego czasu otrzymuje listy z pogróżkami. Śledztwo zatacza coraz szersze kręgi, pojawiają się nowi poszkodowani i podejrzani, a wszystkich łączy dramatyczna historia z przeszłości. Czy funkcjonariuszom, wspomaganym potajemnie przez Erikę, po raz kolejny uda się odkryć prawdę?

Autorka „Syrenki” lubi „psychologizować” i, trzeba przyznać, całkiem nieźle jej to wychodzi. Historia chłopca wychowującego się w rodzinie adopcyjnej, starającego się cały czas udowodnić swoim zachowaniem, że zasługuje na miłość nowych rodziców, jest naprawdę wstrząsająca. Lackberg stawia swoich bohaterów w ekstremalnie trudnych, czasami aż niewyobrażalnych, sytuacjach emocjonalnych, ale tak naprawdę nie możemy wykluczyć, że zdarzają się one w realnym życiu. Pisarka w bardzo interesujący sposób skonstruowała także postać mordercy, chociaż ja niestety domyśliłam się trochę za wcześnie, kto jest kim. Mam z kolei pewne problemy z polubieniem wątku obyczajowego w książkach Szwedki. Z jednej strony doceniam to, że nie ulega ona pewnym stereotypom – w związku Patrika i Eriki nie zawsze jest różowo, a bohaterom zdarza się rozpętać spiralę nieporozumień i wzajemnych pretensji. Znajdziemy tu także wiarygodny obraz macierzyństwa, na który składają się zarówno jego cienie, jak i blaski. A jednak gdzieś tam w środki wyczuwam nieśmiało sporą dawkę emocjonalnego kiczu. Nie wiem, może przesadzam…:)?

„Syrenkę” polecałabym przede wszystkim tym osobom, które zdążyły już zaznajomić się z prozą C. Lackberg. Czytelnikom, którzy chcieliby ją czytać jako odrębną, osobną powieść, może umknąć wiele ważnych szczegółów i niuansów.

poniedziałek, 17 października 2011

Jak (nie) pomagać, czyli słów kilka o pomocy humanitarnej

L. Polman „Karawana kryzysu. Za kulisami przemysłu pomocy humanitarnej”
Wydawnictwo Czarne
Wołowiec 2011









Jak mądrze i skutecznie zabezpieczać zdrowie i życie ofiar konfliktów plemiennych, wojen i katastrof? – to trudne zadanie, obciążone wieloma dylematami i wątpliwościami. Zwykliśmy sądzić, że wsparcie udzielane drugiemu człowiekowi jest szlachetnym odruchem serca i jako takie nie podlega żadnym ścisłym regułom. Nic bardziej mylnego. Pomoc humanitarna i rozwojowa, prowadzona, zwłaszcza w sytuacji kryzysu, przez rozmaite organizacje na szeroką skalę, oparta tylko i wyłącznie na empatii (choć jest ona jednocześnie warunkiem sine qua non), może przynieść więcej szkody niż pożytku. Rządzą nią bowiem pewne zasady, których należy przestrzegać, aby faktycznie trafiała ona do poszkodowanych, przyczyniając się do poprawy ich dobrostanu. Naiwność w tej dziedzinie to „grzech” ciężki. Książka Lindy Polman pt. „Karawana kryzysu. Za kulisami przemysłu pomocy humanitarnej” odkrywa ciemną stronę funkcjonowania społeczności humanitarnej, wskazując te obszary, w których łatwo o nadużycia i nieudolność – świadome bądź nie.

Z danych, które przytacza holenderska dziennikarka wynika, że gdyby wszystkie organizacje niosące pomoc, począwszy od tych małych, lokalnych, a skończywszy na tych dużych, cieszących się międzynarodową sławą, połączyć w jedno państwo, byłoby ono piątą siłą ekonomiczną na świecie! Skala zjawiska, o jakim mowa, jest więc ogromna. Nic zatem dziwnego, że autorka zdecydowała się określić ten prężny „ruch ludzi dobrej woli” mianem „przemysłu”. Obraca się tu bowiem co roku miliardami dolarów – gra toczy się o wysoką stawkę i wielu chce w niej wziąć udział.

„Wszystkie działające obecnie zachodnie organizacje pomocy humanitarnej wywodzą się od MKCK (Międzynarodowego Komitetu Czerwonego Krzyża)” – twierdzi Polman (s. 20). A jeśli o nim mowa, należałoby cofnąć się w czasie o ponad 150 lat. To właśnie wtedy żył i działał Henri Dunant – szwajcarski bankier i ówczesny businessman, świadek bitwy pod Solferino, gdzie po raz pierwszy zetknął się ze śmiercią i cierpieniem na masową skalę. Wrażliwy na cudzą krzywdę, zgromadził wokół siebie grupę ochotników, opiekujących się rannymi. Myśl o tym, aby po powrocie do ojczyzny stworzyć instytucję, która skupiałaby doświadczonych i przeszkolonych wolontariuszy, gotowych nieść profesjonalną pomoc w razie potrzeby, stała się jego idee fixe. Dunant był przekonany, że takie rozwiązanie odciąży także budżet rządu, zobowiązanego do wypłacania żołnierzom-inwalidom emerytur. W tym samym mniej więcej czasie Florence Nightingale, angielska pielęgniarka, doszła do zgoła odmiennych wniosków. Podczas służby w brytyjskich koszarach Scutari w azjatyckiej części Stambułu walczyła ona o poprawę higieny w szpitalach polowych. Niestety, okazało się, że żołnierze, których ratowała, często wracali na front i tam ginęli. Działaczka uświadomiła sobie, że bez jej starań wojna prawdopodobnie trwałaby krócej – ze względu na brak sił bojowych. Dylemat Dunant/Nightingale – interweniować zawsze i wszędzie czy też wycofywać się z miejsc, w których wsparcie staje się elementem strategii wojennej, przyczyniając się do nasycenia konfliktu – nigdy nie był tak aktualny jak dziś. Linda Polman ze swoją radykalną krytyką społeczności pomagających wydaje się podzielać argumentację brytyjskiej pielęgniarki.

Lista zarzutów, jakie autorka „Karawany kryzysu” stawia organizacjom humanitarnym, jest długa i wyczerpująca. Trudno odmówić dziennikarce znajomości tematu, bowiem obserwowała bezpośrednio rozwój sytuacji w Afganistanie, wschodniej i zachodniej Afryce czy na Haiti. Respektowanie szlachetnego, bądź co bądź, zestawu idei (neutralność, bezstronność, niezależność), który ukonstytuował Ruch Czerwonego Krzyża i nadal obowiązuje zrzeszonych w nim wolontariuszy, nastręcza w XXI wieku wiele problemów, ponieważ zmieniło się diametralnie oblicze wojny. Obecnie to strony konfliktu decydują w dużej mierze o tym, w jakim zakresie może być udzielana pomoc poszkodowanym. Pozwala im to twardo negocjować warunki współpracy z zachodnimi instytucjami i osiągać swoje cele. 150 lat temu areną działań wojennych były zazwyczaj pola bitewne, a zdecydowaną większość ofiar stanowili żołnierze. „Współcześnie aż dziewięćdziesiąt ze stu osób poległych w czasie wojen to cywile, a niemal wszystkie wojny to wojny domowe, których nie prowadzą armie różnych krajów, ale we własnej ojczyźnie angażują się w nie zbrojne oddziały ludowe, ruchy separatystyczne, powstańcy i rebelianci” – konkluduje Holenderka (s. 22). Co z tych zmian wynika dla praktyki i pragmatyki pomagania? Przede wszystkim – obszar działania organizacji humanitarnych musi być solidnie rozpracowany – z wszystkimi jego niuansami i zawiłościami kulturowymi, politycznymi, plemiennymi. Pułapka „zasady neutralności” może doprowadzić do takich absurdów, jakie zaistniały w Rwandzie. Po masakrze ludności z grupy Tutsi (przypomnę, że w ciągu trzech tygodni wymordowano, głównie maczetami, ok. 800 tys. ludzi!), popłynęła fala Hutu – w większości sprawców ludobójstwa – w stronę Tanzanii, Burundi i dawnego Zairu. Zgromadzeni w licznych obozach dla uchodźców, stali się „wdzięcznym” obiektem zainteresowania telewizji i prasy, które ochoczo relacjonowały ten „dramat humanitarny”. Jak pisze Polman: „Masowa ucieczka Hutu okazała się największym, najszybszym i najgorzej zinterpretowanym exodusem w całej historii pomocy humanitarnej” (s. 32).  Nie bez przyczyny wspominam tu o udziale mediów, bowiem odgrywają one ogromną rolę w nakręcaniu „przemysłu pomocowego”. Dość wspomnieć, że istnieje wprost proporcjonalna zależność pomiędzy zainteresowaniem dziennikarzy danym kryzysem a hojnością ofiarodawców. Jeśli byt organizacji zależy od tego, ile środków finansowych pozyska, ile byłaby w stanie zrobić, aby zdobyć przychylność mediów? Pozostawiam to pytanie otwartym. Nie sposób wymienić tu wszystkich zagrożeń, jakie dostrzega autorka książki. Pomoc humanitarna to także poniekąd wielki biznes, a masowość zjawiska („supermarket pomocy”) przyczynia się do wzrostu konkurencji między graczami na tym rynku. To generuje oczywiście wiele sytuacji patologicznych.

Dobrze, że jest ktoś taki jak Linda Polman – kto trzyma rękę na pulsie, krytycznie analizuje zjawiska, wydawałoby się, na pierwszy rzut oka, bezsprzecznie pożyteczne, kto nie daje zwieść się pozorom. Obawiam się tylko tego, że „Karawana kryzysu” to książka zbyt jednostronna – jako że eksponuje motyw nadużyć w obszarze pomocy humanitarnej, może nadszarpnąć i tak już wątły poziom zaufania społecznego Polaków. Nie chciałabym, żeby tak się stało, bo „warto pomagać”. I jeszcze jedna uwaga: tam gdzie mowa o wielkich pieniądzach, łatwo też o populizm. Nadużycia finansowe zdecydowanie potępiam, ale, jak słusznie zauważyła we wstępie do książki Janina Ochojska-Okońska – nawet najbardziej ideowi działacze organizacji humanitarnych mają rodziny, muszą gdzieś mieszkać i coś jeść. Potrzebują też do swojej pracy dobrych (niezawodnych) samochodów, komputerów czy telefonów satelitarnych. Czy to już luksus czy jeszcze konieczność? Myślę, że konieczność.

Za egzemplarz książki dziękuję portalowi:

sobota, 1 października 2011

„Kuba – wyspa jak wulkan gorąca…”

K. Mroziewicz „Fidelada”
Wydawnictwo Zysk i S-ka
Poznań 2011









Kuba: wyspa-paradoks. Przez jednych uważana za siedlisko okrutnej dyktatury, relikt przeszłości, muzeum komunizmu i dowód na kompromitację Systemu, przez innych traktowana jako symbol niezależności, niezłomności i walki z imperializmem. Równie ambiwalentne uczucia musiała wzbudzić ona w autorze książki „Fidelada. Podróż w czasie politycznym”, wybitnym dziennikarzu i komentatorze spraw międzynarodowych – Krzysztofie Mroziewiczu, skoro tytuły dwóch głównych rozdziałów jego najnowszej publikacji zawierają odpowiednio słowa: „fascynacje” i „irytacje”. Późniejszy ambasador RP w Indiach, Nepalu i Sri Lance pracował w latach 1976-77 na Kubie w międzynarodowej brygadzie, która budowała pałac dla dzieci – z kinem, teatrem, pracowniami modelarskimi, basenami, muzeami, stacją kolejki. Swoje wrażenia spisał i wydał w 1978 roku pod tytułem „Guantanamera. Korespondencja z Hawany”. „Fidelada”, oprócz przedruku tamtego tekstu, zawiera ponadto garść bardziej współczesnych refleksji na temat eksperymentu kubańskiego, pisanych, jak sugeruje autor, z punktu widzenia kogoś, komu daleko już do entuzjazmu młodego rewolucjonisty. Na książkę Mroziewicza składa się niezwykle obszerny i bogaty materiał, dużo w niej zaawansowanej polityki (np. analiza relacji Fidela z kolejnymi prezydentami amerykańskimi), ale można też czytać ją według innego klucza: jako komentarz do pewnych obiegowych skojarzeń, które wywołuje dźwięk słowa „Kuba”.

„Kuba – wyspa jak wulkan gorąca” – głosi refren jednej z polskich piosenek z lat 50-tych. Nie wiadomo, czy autor tekstu był kiedykolwiek na Karaibach, ale zdaje się, że trafnie uchwycił atmosferę wyspy – i nie chodzi tu bynajmniej o temperaturę powietrza. „Seks na Kubie, mimo rygorów surowej obyczajowości i propagandy socjalistycznej radzieckiego chowu, był wszechobecny i żaden gorset nie potrafił go zdusić. Działały posady, czyli hotele na godziny, były czynne kluby, jak Szeherezada, w których panowały egipskie ciemności i gdzie kelner mógł jedynie mikroskopijną latareczką oświetlać kwotę na rachunku” (s. 218) – pisze Mroziewicz. Tym, dla których zabrakło miejsca w lokalach, Kuba oferowała wspaniałe okoliczności przyrody – wody Zatoki Meksykańskiej posłużyły jako miejsce spotkań niejednej parze. Erotyka w kraju ogarniętym Rewolucją musi być jednak sprawą wagi państwowej. Dziennikarz z uśmiechem wspomina perturbacje „międzynarodowe”, jakie wywołała publikacja fragmentów reportażu pt. „Gryząc trzcinę” w tygodniku studenckim „itd”. Pisał w nim o zafrze, czyli kilkumiesięcznych żniwach („Kuba była Kuwejtem cukru” s. 122), które gromadziły tysiące oddelegowanych pracowników fabryk i instytucji. Z dala od domu, po ciężkim dniu pracy, oddawali się często uniesieniom miłosnym na polach trzcinowych. Mroziewicz, po oficjalnym proteście ambasady kubańskiej w Warszawie, został wezwany przez ambasadora PRL w Hawanie i zapytany: „Co wy, towarzyszu Krzysztofie, piszecie – że oni się na tej zafrze bez przerwy pieprzą?” (s. 127). Atmosfera tropików, wybujały temperament Kubańczyków – wszystko to z pewnością decyduje o „zmysłowym” charakterze wyspy. Nie należy zapominać jednak, że w kraju rządzonym twardą ręką, w którym nic (albo niewiele) zależy od obywatela, w zachowaniach seksualnych wyraża się też jego wolność.

Kuba widziana oczami Mroziewicza to przede wszystkim Kuba Fidela Castro. Trudno dziwić się tej optyce, skoro przez ostatnie 50 lat sprawował on właściwie nieograniczone rządy na wyspie. Nawet jeśli nie jest obecny w książce bezpośrednio, duch Rewolucji, którą zapoczątkował, wyziera z każdego kawałka opisywanej rzeczywistości, na którą składają się i Komitety Obrony Rewolucji, i kartki na żywność, i prześladowania niepokornych. „Na początku swojej rewolucji Kuba była krajem z pierwszych stron gazet. Dziś na pierwsze strony gazet też trafia, jednak nie dlatego, że jest krajem fascynującym jak kiedyś, natomiast dlatego, że pozostając nadal piękną wyspą, jest krajem odrażającym i przerażającym” (s. 415). W 2010 roku polską prasę obiegły zdjęcia kubańskiego dziennikarza, Guillermo Farinasa, który przez kilka miesięcy prowadził strajk głodowy, aby skłonić reżim do wypuszczenia dysydentów z więzień i zwrócić uwagę opinii publicznej na całym świecie. Apelował wtedy także do niego w dramatycznych słowach Lech Wałęsa. Po raz kolejny okazało się, że przewrót oparty na szlachetnych intencjach, zaowocował tragicznym finałem.

Rewolucja kubańska wymierzona była w krwawą dyktaturę Fulgencio Batisty. Grupa młodych ludzi, zorganizowanych wokół prawnika Fidela Castro, już w 1953 roku podjęła próbę obalenia reżimu, atakując koszary Moncada w Santiago. Akcja zakończyła się niepowodzeniem, a przywódcę rebeliantów skazano na 15 lat więzienia. Wypuszczony po dwóch latach (w wyniku amnestii), wyemigrował do Meksyku, gdzie rozpoczął przygotowania do kolejnej ekspedycji i poznał Ernesto Che Guevarę, późniejszego prezesa Centralnego Banku Kuby. Obaj stali się poniekąd ikonami kontestatorów. Pod koniec 1956 roku grupa 82 osób wyruszyła na małym stateczku Granma w stronę wybrzeży Kuby. Partyzanci zostali odkryci przez wojska Batisty, a spośród załogi ocalało zaledwie 12 osób, które później schroniły się w górach Sierra Maestra. Oddział stopniowo rozrastał się, podejmując wielokrotnie próby obalenia dyktatora, aż ostatecznie w styczniu 1959 roku Fidel Castro wraz z towarzyszami wkroczył do Hawany. Tak mniej więcej potoczyła się historia, która zbudowała mit założycielski wolnej Republiki Kuby.

Dramat Kubańczyków polega na tym, że walcząc o niepodległość, ciągle popadali w relacje zależności. Wieki kolonizacji hiszpańskiej doprowadziły do całkowitej zagłady miejscowej ludności i uczyniły z wyspy centrum handlu niewolnikami, sprowadzanymi z Afryki. Schedę po Europejczykach przejęli Amerykanie, obejmując Kubę faktycznym protektoratem. Pomimo tego, że w 1902 roku ogłoszono powstanie samodzielnej republiki, pozostawała ona w sferze wpływów USA (pamiątką po tym okresie jest słynna baza Guantanamo). Z kolei rewolucja Fidela Castro, antybatistowska i antyamerykańska, popchnęła kraj w objęcia „Wielkiego Brata”. I chociaż zimna wojna już dawno się skończyła, a Związek Radziecki rozpadł, Kuba nadal trwa, tak jak trwała – jakby „zamrożona”. Gdzieś ponad tym politycznym fermentem unosi się zaś cierpienie „zwykłych ludzi”, którzy codziennie zmagają się z ograniczeniami i represjami.

Trzeba wyraźnie zaznaczyć, że eksperyment kubański ma nadal wielu popleczników. Do tych najbardziej znanych należy m. in. Gabriel Garcia Marquez, literacki noblista. Ostatnio miałam też okazję oglądać na poznańskim Festiwalu Transatlantyk dokument Oliviera Stone’a pt. „South of the Border” – relację z podróży reżysera do Ameryki Południowej, która, w opozycji do amerykańskich przekazów medialnych, miała pokazać „ludzką twarz” przywódców Wenezueli, Argentyny czy Kuby właśnie.

Na okładce „Fidelady” czytamy taką oto rekomendację Marcina Wesołego, podróżnika: „Kluczem zaś do zrozumienia tego kubańskiego czy karaibskiego świata wydaje się utrzymanie w niełatwej symbiozie nabytych tam osobistych fascynacji oraz… frustracji. Z tego powodu dwuczęściowa „Fidelada” jest kompletna i przyciąga siłą wiarygodności jej Autora”. Nic dodać, nic ująć. Polecam!

Za książkę dziękuję serdecznie: