sobota, 1 października 2011

„Kuba – wyspa jak wulkan gorąca…”

K. Mroziewicz „Fidelada”
Wydawnictwo Zysk i S-ka
Poznań 2011









Kuba: wyspa-paradoks. Przez jednych uważana za siedlisko okrutnej dyktatury, relikt przeszłości, muzeum komunizmu i dowód na kompromitację Systemu, przez innych traktowana jako symbol niezależności, niezłomności i walki z imperializmem. Równie ambiwalentne uczucia musiała wzbudzić ona w autorze książki „Fidelada. Podróż w czasie politycznym”, wybitnym dziennikarzu i komentatorze spraw międzynarodowych – Krzysztofie Mroziewiczu, skoro tytuły dwóch głównych rozdziałów jego najnowszej publikacji zawierają odpowiednio słowa: „fascynacje” i „irytacje”. Późniejszy ambasador RP w Indiach, Nepalu i Sri Lance pracował w latach 1976-77 na Kubie w międzynarodowej brygadzie, która budowała pałac dla dzieci – z kinem, teatrem, pracowniami modelarskimi, basenami, muzeami, stacją kolejki. Swoje wrażenia spisał i wydał w 1978 roku pod tytułem „Guantanamera. Korespondencja z Hawany”. „Fidelada”, oprócz przedruku tamtego tekstu, zawiera ponadto garść bardziej współczesnych refleksji na temat eksperymentu kubańskiego, pisanych, jak sugeruje autor, z punktu widzenia kogoś, komu daleko już do entuzjazmu młodego rewolucjonisty. Na książkę Mroziewicza składa się niezwykle obszerny i bogaty materiał, dużo w niej zaawansowanej polityki (np. analiza relacji Fidela z kolejnymi prezydentami amerykańskimi), ale można też czytać ją według innego klucza: jako komentarz do pewnych obiegowych skojarzeń, które wywołuje dźwięk słowa „Kuba”.

„Kuba – wyspa jak wulkan gorąca” – głosi refren jednej z polskich piosenek z lat 50-tych. Nie wiadomo, czy autor tekstu był kiedykolwiek na Karaibach, ale zdaje się, że trafnie uchwycił atmosferę wyspy – i nie chodzi tu bynajmniej o temperaturę powietrza. „Seks na Kubie, mimo rygorów surowej obyczajowości i propagandy socjalistycznej radzieckiego chowu, był wszechobecny i żaden gorset nie potrafił go zdusić. Działały posady, czyli hotele na godziny, były czynne kluby, jak Szeherezada, w których panowały egipskie ciemności i gdzie kelner mógł jedynie mikroskopijną latareczką oświetlać kwotę na rachunku” (s. 218) – pisze Mroziewicz. Tym, dla których zabrakło miejsca w lokalach, Kuba oferowała wspaniałe okoliczności przyrody – wody Zatoki Meksykańskiej posłużyły jako miejsce spotkań niejednej parze. Erotyka w kraju ogarniętym Rewolucją musi być jednak sprawą wagi państwowej. Dziennikarz z uśmiechem wspomina perturbacje „międzynarodowe”, jakie wywołała publikacja fragmentów reportażu pt. „Gryząc trzcinę” w tygodniku studenckim „itd”. Pisał w nim o zafrze, czyli kilkumiesięcznych żniwach („Kuba była Kuwejtem cukru” s. 122), które gromadziły tysiące oddelegowanych pracowników fabryk i instytucji. Z dala od domu, po ciężkim dniu pracy, oddawali się często uniesieniom miłosnym na polach trzcinowych. Mroziewicz, po oficjalnym proteście ambasady kubańskiej w Warszawie, został wezwany przez ambasadora PRL w Hawanie i zapytany: „Co wy, towarzyszu Krzysztofie, piszecie – że oni się na tej zafrze bez przerwy pieprzą?” (s. 127). Atmosfera tropików, wybujały temperament Kubańczyków – wszystko to z pewnością decyduje o „zmysłowym” charakterze wyspy. Nie należy zapominać jednak, że w kraju rządzonym twardą ręką, w którym nic (albo niewiele) zależy od obywatela, w zachowaniach seksualnych wyraża się też jego wolność.

Kuba widziana oczami Mroziewicza to przede wszystkim Kuba Fidela Castro. Trudno dziwić się tej optyce, skoro przez ostatnie 50 lat sprawował on właściwie nieograniczone rządy na wyspie. Nawet jeśli nie jest obecny w książce bezpośrednio, duch Rewolucji, którą zapoczątkował, wyziera z każdego kawałka opisywanej rzeczywistości, na którą składają się i Komitety Obrony Rewolucji, i kartki na żywność, i prześladowania niepokornych. „Na początku swojej rewolucji Kuba była krajem z pierwszych stron gazet. Dziś na pierwsze strony gazet też trafia, jednak nie dlatego, że jest krajem fascynującym jak kiedyś, natomiast dlatego, że pozostając nadal piękną wyspą, jest krajem odrażającym i przerażającym” (s. 415). W 2010 roku polską prasę obiegły zdjęcia kubańskiego dziennikarza, Guillermo Farinasa, który przez kilka miesięcy prowadził strajk głodowy, aby skłonić reżim do wypuszczenia dysydentów z więzień i zwrócić uwagę opinii publicznej na całym świecie. Apelował wtedy także do niego w dramatycznych słowach Lech Wałęsa. Po raz kolejny okazało się, że przewrót oparty na szlachetnych intencjach, zaowocował tragicznym finałem.

Rewolucja kubańska wymierzona była w krwawą dyktaturę Fulgencio Batisty. Grupa młodych ludzi, zorganizowanych wokół prawnika Fidela Castro, już w 1953 roku podjęła próbę obalenia reżimu, atakując koszary Moncada w Santiago. Akcja zakończyła się niepowodzeniem, a przywódcę rebeliantów skazano na 15 lat więzienia. Wypuszczony po dwóch latach (w wyniku amnestii), wyemigrował do Meksyku, gdzie rozpoczął przygotowania do kolejnej ekspedycji i poznał Ernesto Che Guevarę, późniejszego prezesa Centralnego Banku Kuby. Obaj stali się poniekąd ikonami kontestatorów. Pod koniec 1956 roku grupa 82 osób wyruszyła na małym stateczku Granma w stronę wybrzeży Kuby. Partyzanci zostali odkryci przez wojska Batisty, a spośród załogi ocalało zaledwie 12 osób, które później schroniły się w górach Sierra Maestra. Oddział stopniowo rozrastał się, podejmując wielokrotnie próby obalenia dyktatora, aż ostatecznie w styczniu 1959 roku Fidel Castro wraz z towarzyszami wkroczył do Hawany. Tak mniej więcej potoczyła się historia, która zbudowała mit założycielski wolnej Republiki Kuby.

Dramat Kubańczyków polega na tym, że walcząc o niepodległość, ciągle popadali w relacje zależności. Wieki kolonizacji hiszpańskiej doprowadziły do całkowitej zagłady miejscowej ludności i uczyniły z wyspy centrum handlu niewolnikami, sprowadzanymi z Afryki. Schedę po Europejczykach przejęli Amerykanie, obejmując Kubę faktycznym protektoratem. Pomimo tego, że w 1902 roku ogłoszono powstanie samodzielnej republiki, pozostawała ona w sferze wpływów USA (pamiątką po tym okresie jest słynna baza Guantanamo). Z kolei rewolucja Fidela Castro, antybatistowska i antyamerykańska, popchnęła kraj w objęcia „Wielkiego Brata”. I chociaż zimna wojna już dawno się skończyła, a Związek Radziecki rozpadł, Kuba nadal trwa, tak jak trwała – jakby „zamrożona”. Gdzieś ponad tym politycznym fermentem unosi się zaś cierpienie „zwykłych ludzi”, którzy codziennie zmagają się z ograniczeniami i represjami.

Trzeba wyraźnie zaznaczyć, że eksperyment kubański ma nadal wielu popleczników. Do tych najbardziej znanych należy m. in. Gabriel Garcia Marquez, literacki noblista. Ostatnio miałam też okazję oglądać na poznańskim Festiwalu Transatlantyk dokument Oliviera Stone’a pt. „South of the Border” – relację z podróży reżysera do Ameryki Południowej, która, w opozycji do amerykańskich przekazów medialnych, miała pokazać „ludzką twarz” przywódców Wenezueli, Argentyny czy Kuby właśnie.

Na okładce „Fidelady” czytamy taką oto rekomendację Marcina Wesołego, podróżnika: „Kluczem zaś do zrozumienia tego kubańskiego czy karaibskiego świata wydaje się utrzymanie w niełatwej symbiozie nabytych tam osobistych fascynacji oraz… frustracji. Z tego powodu dwuczęściowa „Fidelada” jest kompletna i przyciąga siłą wiarygodności jej Autora”. Nic dodać, nic ująć. Polecam!

Za książkę dziękuję serdecznie:

3 komentarze:

  1. Rzeczywiście, po „South of the Border” i nabraniu
    niesamowitej sympatii dla ruchów rewolucyjnych w Ameryce Pd zastanawiam się tylko kto mnie bardziej robi w konia: Stone czy zachodnie media? Pozostaje tylko pojechać i zobaczyć na własne oczy, nie?

    OdpowiedzUsuń
  2. No właśnie, czuję się troszkę jak piłeczka pingpongowa, odbijana ze strony na stronę:) Jestem w stanie uwierzyć i temu, który twierdzi, że na Kubie panuje reżim, i temu, który traktje ją jako symbol niezależności:) Obawiam się, że podróż na wyspę odbywa się w warunkach kontrolowanych przez państwo, co nie świadczy o nim najlepiej:) Ale być może odsłania jakiś fragment rzeczywistości...

    OdpowiedzUsuń