„(…) mnie się wydaje, że właśnie mieszanie lektur przyczynia się do utrwalania zamiłowania do czytania, do trzymania książki w ręku (...)" - prof. A. Brodzka-Wolf w wywiadzie dla tygodnika „Polityka” (nr 4/2010)
piątek, 30 marca 2012
czwartek, 29 marca 2012
Samotna wędrówka przez Afrykę
F. Sandham „Samotna wędrówka przez Afrykę”
Wydawnictwo Świat Książki, Warszawa 2011
Książka „Samotna wędrówka przez Afrykę” nie jest literackim objawieniem roku, tak jak i jej autor nie jest nowym wcieleniem Kapuścińskiego czy Terzaniego. Fran Sandham to po prostu „zwykły” facet, który odbył samotną podróż przez Afrykę, rozpoczynając ją od Wybrzeża Szkieletowego nad Atlantykiem (Namibia), a kończąc nad Oceanem Indyjskim (Zanzibar). I nie byłoby w tym, być może, nic wyjątkowego, gdyby nie fakt, że odległość kilku tysięcy kilometrów pokonał pieszo, a cały, potrzebny mu w trakcie wyprawy dobytek, niósł na własnych plecach.
Jak silna musi
być w człowieku potrzeba wrażeń, że decyduje się podjąć tak ekstremalnie trudne
wyzwanie! – to pierwsza refleksja, jaka nasunęła mi się w trakcie lektury. Ale
czy tylko o głód nowych doznań tutaj chodzi? Fran Sandham wiódł „przed” całkiem
ciekawe życie – pracował w księgarni na West Endzie, odbył też przed
trzydziestką, jak wspomina, kilka podróży z plecakiem do egzotycznych miejsc. Spędzając
każdego dnia wiele czasu w pociągu, pochłaniał lektury o dalekich wyprawach i
przyglądał się współpasażerom. „Czytane przez nich książki wiele mówią o tym,
co naprawdę chcieliby robić, gdyby mieli odwagę” (s. 12) – notuje. Postanowił więc
samemu spróbować. Bezpośrednią inspiracją dla koncepcji samotnej wędrówki przez
Afrykę była fascynacja wielkimi odkrywcami i badaczami epoki wiktoriańskiej –
Livingstone’m, Stanley’em, Groganem czy Galtonem. Ten pierwszy będzie mu
zresztą „towarzyszył” przez całą podróż.
Sandham to typ „samowystarczalnego
wagabundy”. Aby zrealizować swoje marzenie, przez rok żył jak asceta. Odżywiał
się grzankami, owsianką i surowymi marchewkami, oszczędzał na biletach
autobusowych, pokonując setki kilometrów piechotą, a wieczory spędzał w
niedogrzanym mieszkaniu. W pełni świadomie zrezygnował z poszukiwania
sponsorów, nie próbował też zainteresować swoją wyprawą mediów – wszystko po
to, aby zachować całkowitą niezależność. Tym bardziej jego determinacja budzi
podziw i szacunek.
Opowieść
Sandhama jest konkretna i rzeczowa. Autor odtwarza wiernie kolejne etapy
wędrówki, wzbogaca także swoją relację wzmiankami na temat historii regionu, w
którym się akurat znajduje lub opisami przygód Livingstone’a. To bardziej
książka podróżnicza i przygodowa niż reportaż, a może nawet swoisty pamiętnik z
podróży. Przede wszystkim zaś zapis codziennej walki z samym sobą, ze swoimi
przyzwyczajeniami i kaprysami. Podczas trasy na plan pierwszy wysuwają się
podstawowe potrzeby fizjologiczne, od zaspokojenia których zależy być albo nie
być autora. Na pustyni brak wody oznacza śmierć, brak jedzenia – brak sił na
kontynuowanie marszu, brak miejsca na wypoczynek – brak snu i wyczerpanie
organizmu. Trzeba wspomnieć, że pieniądze zbierane tak pieczołowicie przez
Sandhama, rzadko pozwalają mu na „luksusowy” nocleg w hostelu czy na campingu, więc
najczęściej rozkłada namiot tam, gdzie uda się znaleźć choć trochę ustronne
miejsce. Nie zrezygnuje z tej formy wypoczynku nawet wtedy, kiedy przyjdzie mu
spędzić noc w rezerwacie dzikich zwierząt West Caprivi. Będzie pocieszał się
tym, że w Afryce, wbrew powszechnym wyobrażeniom, większe niebezpieczeństwo
grozi ludziom ze strony hipopotamów niż lwów… .
Nie brakuje
także w „Samotnej wędrówce przez Afrykę” refleksji na temat skutków obecności
białego człowieka na kontynencie i jego współczesnych relacji z rdzennymi
mieszkańcami. Refleksji, które czasami wywołują bezdenne zdziwienie. Sandham
spotyka na swojej drodze wielu rasistów, którzy bez żadnego skrępowania
wygłaszają swoje skrajne poglądy. Kiedy autor odwiedza ze swoim gospodarzem
Harrym jego przyjaciela, ten serwuje gościom pełen pogardy wykład na temat
„czarnuchów”. „Często czuję się zażenowany, gdy tacy biali rasiści odnoszą się do
mnie przyjaźnie i życzliwie. Jeszcze długo nic się w takich krajach jak Namibia
nie zmieni” (s. 81) – pisze podróżnik. Choć system segregacji rasowej już nie
istnieje, wciąż w Afryce można natknąć się na jego ślady. W bibliotece
publicznej w Otjiwarongo ciągle znajdują się egzemplarze książek ze stemplem
„tylko dla białych”. Formalnie nic on już nie znaczy, przypomina jednak ciągle
o bolesnej przeszłości. W relacji Brytyjczyka pojawia się też często wątek
handlu niewolnikami, zniesienia którego domagał się gorliwie Livingstone. Na
Zanzibarze stało się to miesiąc przed jego śmiercią.
Podsumowując
swoją wyprawę, Sandham pisze, że pewne rzeczy w jego życiu nigdy już nie będą
takie same: jedzenie, sen, odległość, czas. Zadaje też bardzo niepokojące
pytanie: „(…) czy aby w ten sposób (poszukując w egzotycznych krajach
niebezpiecznych i ryzykownych przygód – wtrącenie moje) nie traktuje się
Afryki, Himalajów lub innego miejsca jako placu zabaw, na którym realizuje się
ryzykowne młodzieńcze fantazje, będące swoistą inicjacją, która ma udowodnić,
że jest się kimś wyjątkowym?” (s. 300).
Za książkę dziękuję portalowi Lektury reportera i Wydawnictwu Świat Książki:
Za książkę dziękuję portalowi Lektury reportera i Wydawnictwu Świat Książki:
piątek, 16 marca 2012
Kobieto, puchu marny...! („Pamiętnik pani Hanki” T. Dołęgi-Mostowicza)
T. Dołęga-Mostowicz „Pamiętnik pani Hanki”
Wydawnictwo MG
Warszawa 2010
Życie Tadeusza
Dołęgi-Mostowicza zakończyło się tragicznie – 20 września 1939 roku zginął od
kuli w przygranicznym miasteczku Kuty. „Pamiętnik pani Hanki”, ostatnie i – jak
twierdzi wielu – najlepsze dzieło literata, ujrzało światło dzienne krótko
przed jego śmiercią. Pisarz musiał być wtedy rzeczywiście w dobrej formie,
bowiem powstała książka, która, czytana współcześnie, po 70 latach, nadal
wciąga i bawi. Odnajdujemy w niej, z jednej strony, portret psychologiczny pani
Hanki Renowickiej, „(…) kobiety należącej do warstw wyższych, do tych
„dziesięciu tysięcy”, które w naszym kraju nadają ton i charakter epoce” (s.
5), z drugiej strony zaś świadectwo tamtych czasów, tyle że odbitych w krzywym
zwierciadle. Miłośnicy intryg towarzyskich, szpiegowskich i kryminalnych również
odkryją w niej coś dla siebie. Bez wątpienia jednak utwór ten skradły dwie najbardziej
wyraziste postaci – autorka dziennika oraz jej (pojawiająca się dość
niespodziewanie) rywalka – miss Elisabeth Normann.
Akcja tej
trzymającej w napięciu historii koncentruje się wokół jednego, dominującego
wątku – odkrycia przez główną bohaterkę, że jej mąż Jacek, ceniony dyplomata,
popełnił najprawdopodobniej bigamię. Nie wyjawiam tu, broń Boże, żadnej
kluczowej tajemnicy, bowiem sprawa wychodzi na jaw już na pierwszych kartach
książki. A że wychodzi w sposób, nazwijmy to – nieelegancki (nigdy nie otwieram
listów męża, ale tym razem…), pani Hanka postanawia zachować informację dla siebie
i wyjaśnić ją za plecami niewiernego partnera. Nie obędzie się oczywiście bez
ingerencji osób trzecich, co wywoła dodatkowe perturbacje. Tym lepiej dla
czytelnika – w tym kalejdoskopie zdarzeń nie ma on okazji, aby choć przez
chwilę się nudzić.
Hanka Renowicka
to postać trudna w odbiorze. Poziom irytacji, jaki wzbudza u czytelnika jej próżność,
naiwność oraz koncentracja na urodzie i strojach jest, w moim przekonaniu,
miarą talentu pisarza. Odmalował ją bowiem tak, jakby istniała tuż obok, na
wyciągnięcie ręki, z krwi i kości – współczesna „zołza”. W każdej sytuacji, bez
względu na cenę, gotowa jest walczyć jak lwica o swój wizerunek i pozycję
towarzyską. Mąż popełnia bigamię? Co ludzie powiedzą!? Groźba odium społecznego
mobilizuje ją do działania, ale nie przeszkadza też ubolewać nad tym, że z
powodu odkrytego właśnie sekretu nie pójdzie „na fajf do Dubieńskich”. A
przysłali przecież nową suknię, „byłaby to pierwsza w Warszawie suknia paryska
w tym karnawale!” (s. 9).
Główna bohaterka
nieustannie „kolekcjonuje” dowody podziwu i uwielbienia, pragnie ze strony mężczyzn
nieustannego potwierdzania swojej atrakcyjności. Utrzymuje w tym celu liczne znajomości,
choć wielu swoich adoratorów lekceważy, a nawet traktuje pogardliwie. Wytwarza
w nich poczucie, że dostąpili oto łaski przebywania w jej towarzystwie. Łamie
przy okazji serca tym mniej doświadczonym i zaprawionym w miłosnych bojach, co oczywiście
nie narusza wybitnie spokoju jej sumienia. Choć wydaje się umiejętnie sprawować
„rząd męskich dusz”, samouwielbienie, brak krytycyzmu i podatność na „czułe
słówka” łatwo czynią z niej ofiarę pewnego oszusta. Nawet wtedy jednak nie
potrafi oprzeć się myśli, że było to prawdziwe uczucie.
Lekko
poirytowana zachowaniem pani Hanki, pomyślałam sobie, że może spostrzegam ją
zbyt tendencyjnie, wyolbrzymiając wady i umniejszając zalety. Trzeba oddać jej
więc, że potrafi być inteligentną, dowcipną i błyskotliwą (cięte riposty)
rozmówczynią, bystrą obserwatorką oraz wierną (przynajmniej psychicznieJ)
żoną. Kluczowym dla charakterystyki tej postaci momentem książki wydaje mi się
być rozmowa autorki dziennika ze spotkanym w Krynicy adoratorem Romkiem –
niezwykle poważnie traktującym świat, ludzi i siebie młodym człowiekiem. To, co
wcześniej interpretowałam jako przejaw jej bezrefleksyjnego i infantylnego
stosunku do rzeczywistości, teraz zyskało trochę inny wymiar. „Nie cierpię
przywiązywania większej wagi do przeżyć, niż na to zasługują. Boję się
wszystkich klęsk żywiołowych. Nie pociąga mnie trzęsienie ziemi. Po prostu go się
boję. Stokroć wolę pogodę i ciszę ” (s. 226-227) – mówi główna bohaterka.
Świadomie staje więc ona po „jasnej stronie życia”, wybierając radość płynącą z
przeżyć, być może kosztem ich głębokości. Ale i tak najciekawsza jest wtedy,
kiedy dogania ją miłość własna. A oto kilka cytatów na poprawę humoru:
„Jeżeli wojna wybuchnie, Jacek będzie musiał
iść na front, a Toto również. Ułożyłam już sobie razem z Tulą, że wstąpimy do
Czerwonego Krzyża jako siostry miłosierdzia. W kornecie, który tak świetnie
uwydatnia owal mojej twarzy, wyglądam wręcz prześlicznie. A poza tym strój
siostry miłosierdzia daje kobiecie un
cachet de virginite. Przeraża mnie tylko myśl o maskach gazowych. Nie dość,
że się w nich potwornie wygląda, ale na dodatek człowiek się po prostu dusi. I
wchłania wstrętny zapach gumy. Po co ludzie urządzają wojny? Rozumiem jeszcze,
gdyby urządzali takie piękne i malownicze jak za czasów Napoleona czy Kmicica”
(s. 164).
„Wy, mężczyźni,
uważacie za rzeczy trudne takie problemy, które same nasuwają własne
rozwiązania. Cóż łatwiejszego jak zlikwidować bezrobocie? Wystarczy ogłosić, że
każdy, kto nie chce pracować, pójdzie do więzienia. Albo na przykład te spory z
Ukraińcami. Już nie bój się: jakbym ja z nimi pomówiła, to na pewno zdołałabym
ich przekonać, żeby siedzieli spokojnie” (s. 155).
„Pamiętnik pani
Hanki” to wyśmienita, rozrywkowa lektura. Wyobrażam sobie, jakie wrażenie
musiała robić na czytelnikach współczesnych autorowi, jak naśmiewali się z
naiwności i egotyzmu bohaterki oraz stylu życia „klasy próżniaczej”. A może
wywoływała ona ich frustrację? Szkoda byłoby, gdyby ta bardzo
udana książka zginęła w odmętach zbiorowej pamięci.
wtorek, 13 marca 2012
Spotkanie z poezją (Salon u Raczyńskich)
Niektórzy lubią poezję… Tych
„niektórych” było wczoraj całkiem sporo w Teatrze Polskim w Poznaniu na
wieczorze z twórczością Tomasa Tranströmera, organizowanym przez Bibliotekę
Raczyńskich. Spotkanie poprowadził prof. Ryszard K. Przybylski, o swoich kontaktach
z Noblistą i jego poezją opowiedział Tomasz Jastrun (w latach 1990-1994
dyrektor Instytutu Polskiego w Sztokholmie i attache kulturalny w Szwecji), a
wybrane utwory recytował Andrzej Seweryn. Było uroczyście, podniośle, ale i
zabawnie. Ile znaczy interpretacja wiersza przez wybitnego (choć bardzo
klasycznego) aktora, przekonałam się, kiedy po powrocie do domu próbowałam
poznawać Tranströmera samodzielnie. Uprawia on sztukę trudną w odbiorze,
wymagającą solidnej pracy umysłowej, taką, o którą człowiek się potyka, choć
bez wątpienia piękną. Tak mało czytałam i czytam w swoim życiu poezji, że czuję
się w kontakcie z nią bardzo onieśmielona, a nawet trochę bezradna. Zastanawia
mnie, jak to się dzieje, że tylko „Niektórzy lubią poezję. Niektórzy – czyli nie
wszyscy. Nawet nie większość wszystkich ale mniejszość”? Nie jest to przecież
kwestia tego, że brakuje nam wrażliwych czytelników – moli książkowych,
zorientowanych na słowo pisane, jest przecież wielu, co pokazuje choćby
blogosfera. Do głowy przychodzi mi jeden wniosek – za mało z poezją w ciągu
życia, choćby w szkole, obcujemy. To, czego nie znamy, budzi w nas obawę, lęk –
że nie zrozumiemy, nie będziemy potrafili zinterpretować. Nie oswajamy się z
poezją, nie nabieramy wprawy, nie nastrajamy się. Z wczorajszego spotkania
wyszłam z przekonaniem, że trzeba się przełamywać. Nawet jeśli pierwsze próby
są kulawe, niezdarne, nawet jeśli mamy poczucie, że poruszamy się w tej materii
po omacku. Wystarczy jedno zdanie czy słowo, które przemówi nam do wyobraźni, wzbudzi
emocje, dotrze do jakichś nieświadomych pokładów – już wtedy będzie miało to
sens. A w mojej głowie natrętnie domaga się uwagi taki oto wiersz
zeszłorocznego Noblisty:
Łuki Romańskie
We wnętrzu ogromnego kościoła romańskiego cisnęli się
turyści.
Rozpościerało się sklepienie za sklepieniem bez prześwitu.
Drgało kilka płomyków świec.
Objął mnie anioł bez twarzy
i zaszeptał przez całe ciało:
„Nie wstydź się tego, że jesteś człowiekiem, bądź dumny!
W twoim wnętrzu otwiera się sklepienie za sklepieniem bez końca.
Nigdy nie będziesz gotowy i tak jest słusznie.”
Byłem ślepy od łez
i wyprowadzono mnie na buzującą od słońca piazzę
wraz z Mr i Mrs Jones, Panem Tanaką i Signorą Sabatini
a we wnętrzu ich wszystkich otwierało się sklepienie za
sklepieniem bez końca.
P.S. 13 marca (wtorek – dzisiaj!!!) w Filii Wildeckiej Biblioteki Raczyńskich odbędzie się spotkanie autorskie z Tomaszem Jastrunem – poetą, prozaikiem, eseistą, reporterem i krytykiem literackim, gościem wczorajszego wieczorku poetyckiego. Poprowadzi je dr Agnieszka Gajewska, kierowniczka Pracowni Krytyki Feministycznej na UAM, prowadząca ćwiczenia z poetyki, teorii literatury i literatury współczesnej.
13 marca 2012
(wtorek), godz.17.30
Filia Wildecka, ul.
Robocza 4
wtorek, 6 marca 2012
Najlepszy reportaż (okiem jury) - nominacje
Już po raz
trzeci ogłoszono nominacje do Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego za reportaż
literacki. Jury pod przewodnictwem Małgorzaty Szejnert, spośród 72 zgłoszonych
w tym roku książek, wybrało dziesięć tytułów:
- „Światu nie mamy czego zazdrościć. Zwyczajne losy mieszkańców Korei Północnej” Barbary Demick (Czarne)
- „Dzienniki kołymskie” Jacka Hugo-Badera (Czarne)
- „Sztuka politycznego morderstwa, czyli kto zabił biskupa” Francisco Goldmana (Czarne)
- „Czeczenia. Rok III” Jonathana Littella (Wydawnictwo Literackie)
- „Maximum City Bombaj” Suketu Mehty (Namas)
- „Farby wodne” Lidii Ostałowskiej (Czarne)
- „Palestyńskie wędrówki. Zapiski o znikającym krajobrazie” Raji Shehadeh (Karakter)
- „Miedzianka. Historia znikania” Filipa Springera (Czarne)
- „Po Syberii” Colina Thubrona (Czarne)
- „Prowadzący umarłych. Opowieści prawdziwe. Chiny z perspektywy nizin społecznych” Liao Yiwu (Czarne)
4 kwietnia
poznamy piątkę finalistów Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego za reportaż
literacki, a 11 maja – tegorocznego laureata. Macie swoich faworytów?
Subskrybuj:
Posty (Atom)