J.
Zeh „Orły i anioły”
Wydawnictwo
W.A.B.
Warszawa
2004
„Orły
i anioły” to debiutancka powieść Juli Zeh, autorki wydanej w
zeszłym roku w Polsce antyutopii „Corpus delicti”,
entuzjastycznie zresztą przyjętej przez krytyków. Mając
świadomość, że jej najnowsza publikacja wędruje do mnie w
paczuszce z Merlina, sięgnęłam po pierwszą książkę niemieckiej
pisarki, wygrzebaną z bibliotecznej półki. Muszę przyznać, że
rzadko zdarza mi się mieć wobec literatury tak mieszane uczucia, że
ostatecznie nie wiem, co o niej sądzić. Nie da się „Orłów i
aniołów” zlekceważyć, rzucić w kąt w połowie lektury (choć
czasami miałam na to ochotę), bo w jakiś hipnotyczny sposób
wrzyna się ona w mózg, ale też trudno mi ją polubić. Jest z nią
troszkę tak, jak z zachowaniami kompulsywnymi – trzeba je
wykonywać i powtarzać (przymus wewnętrzny), ale w gruncie rzeczy
męczą nas one.
Fabuła
książki Zeh wyłania się stoniowo z chaosu, jakim jest
znarkotyzowany umysł głównego bohatera i narratora – młodego
prawnika z wiedeńskiej kancelarii, specjalisty do spraw
międzynarodowych. Pierwszych kilkadziesiąt stron to dla mnie obraz
rozpadającego się świata, określiłabym je mianem „prozy
fizjologicznej” – tyle tu mowy o wciąganiu koki, wypróżnianiu,
rzygowinach i innych aspektach funkcjonowania chorego, zmęczonego
ciała. Ten motyw, poprowadzony dość naturalistycznie, będzie
zresztą obecny aż do ostatniej strony. Najwięcej uwagi w powieści
koncentruje na sobie Jessie, dziewczyna prawnika. Jej postać spina
podstawowe wątki, choć Jessie... nie żyje – zastrzeliła się
podczas rozmowy telefonicznej z Maksem. To z tego powodu rzuca on
pracę w kancelarii i za namową Clary, prezenterki nocnej audycji
radiowej, odtwarza historię swojego życia i związku, co w gruncie
rzeczy popycha go coraz bardziej w stronę samozagłady. Główny
bohater jest wiecznie na haju, w związku z czym jego relacja i
zachowania są dziwaczne, pokręcone, niezrozumiałe. Im głębiej
zanurza się w przeszłość, tym bardziej zdaje sobie sprawę z gry,
w której uczestniczył, a której nie był do końca świadomy. W
ten sposób wątek miłosny splata się z politycznym, bowiem tłem
wydarzeń opisanych w książce jest wojna na Bałkanach, na której
różne grupy próbują cynicznie zbić kapitał. Z biografii autorki
wynika, że studiowała ona prawo europejskie i międzynarodowe, a
druga jej publikacja jest relacją z podróży do Bośni, co pozwala
sądzić, że ten temat upodobała sobie szczególnie. Mam wrażenie
jednak, że w powieści jest on zarysowany zbyt enigmatycznie, choć
migawki z wojny, które się w niej pojawiają, mają ogromy
„potencjał” dramatyczny. Inna rzecz - myślę sobie jednak - że zmiana proporcji mogłaby przekształcić literaturę piękną w reportaż.
„Orły
i anioły” Juli Zeh wywołały we mnie podobne emocje jak proza
Elfriede Jelinek. Bardzo sobie cenię austriacką noblistkę, uważam,
że słowem i piórem posługuje się w sposób mistrzowski, ale
świat, który kreuje w swoich powieściach, jest tak brzydki,
okrutny i zepsuty, a bohaterowie tak osaczeni, bezradni, cyniczni lub
brutalni, że istnieje wyraźny limit jej literatury, jaki mogę w
danej jednostce czasu przyjąć. Pamiętam, że po pierwszym
zetknięciu z pisarstwem Jelinek („Pianistka”) miałam ochotę
na więcej. Sięgnęłam po „Amatorki”, które głęboko wryły
mi się w pamięć. Kiedy zabrałam się za lekturę „Wykluczonych”,
zrodził się we mnie bunt – to nieprawda, że tylko tak można
pisać o rzeczywistości, że tylko tak wszystko jest urządzone –
i książkę porzuciłam. Juli Zeh zagrała na moich uczuciach w
podobny sposób. W świecie, w którym wojna i cierpienie, które ona
niesie, służą rozwijaniu intratnego biznesu, w którym rodzice
wykorzystują swoje dzieci do handlu dragami, wreszcie w świecie, w
którym miłość i współczucie sprawiają, że przegrywasz, nie
można czuć się dobrze. Z takiego świata chce się po prostu
uciec, dlatego z ulgą skończyłam lekturę. Na okładce „Orłów
i aniołów”, tak jak na paczkach papierosów, powinno znaleźć
się ostrzeżenie: „Uwaga, ta rzeczywistość cię pochłonie, ale
robisz to na własną odpowiedzialność”.
Jakoś się nie mogę zebrać, żeby sięgnąć po którąś z książek Zeh, może właśnie ze względu na świadomość ciężaru gatunkowego tej prozy, graniczącego z ołowiem. Kiedyś na pewno sięgnę, nawet jeśli nie jestem fanką "prozy fizjologicznej".
OdpowiedzUsuńŚwietnie to określiłaś - to właśnie ciężar graniczący z ołowiem! Ja na pewno sięgnę jeszcze po "Corpus delicti", bo zakupiłam na tegorocznych wyprzedażach - zobaczymy, co ze sobą przyniesie.
UsuńZgadzam sie w pelni, jesli chodzi o tworczosc Zeh - czytalam wprawdzie tylko "Instynkt gry", ale tak samo, dalam jej 5/6 i wspominam z zerowa sympatia i nawet z pewnym rodzajem odrazy.
OdpowiedzUsuńCieszę się, że to napisałaś! Swoją drogą to bardzo ciekawe zjawisko, to tak, jakby książkę odbierało się na dwóch poziomach, kompetnie rozdzielonych - czysto rozumowym, na którym docenia się warsztat literacki i ma się poczucie obcowania z dobrą literaturą i poziomie emocjonalnym, na którym następuje odrzucenie lektury, ucieczka od niej. Czy takiego pisarza można nazwać dobrym, wybitnym? Co powiedzieć o książce, ktorej daje się dobre noty, a jednocześnie za Chiny nie chce się do niej wracać?
UsuńBardzo ważne dla mnie pytanie. To trochę tak jak z człowiekiem, którego podziwiamy za inteligencję i elokwencję, ale równocześnie wiemy, że jest (przepraszam) szują. Warto z kimś takim się zadawać? Być może ja sam jeszcze będę się zadawał, ale od swoich bliskich będę już trzymał tego jegomościa z daleka. No więc, co o nim powiedzieć? Szczerze powiem, że książka to nie tylko wydrukowane słowa, ale przede wszystkich jakaś rzeczywistość i wszystkie konsekwencje jakie wynikają z obcowania z nią. Tak samo gra komputerowa to nie tylko gra i zabawa, ale to jakaś rzeczywistość. Adrenalina nie rośnie od znęcania się nad padem, ale od znęcania się nad wykreowanym komputerowo, ale jednak człowiekiem. Nie oglądamy filmów sensacyjnych bo rozrywa nas migające szklane pudło, ale dlatego że lubimy patrzeć jak leje się krew. Nikt przecież nie siedzi tylko przed szklanym pudłem, ale uczestniczy w jakiejś rzeczywistości, choć często właśnie się to tłumaczy. To pięknie, że ktoś potrafi docenić kunszt pisarza, ale często zbywa się rzecz o wiele ważniejszą, przekaz. Tylko kto ma prawo oceniać moralną stronę książki, bo wydaje mi się, że właśnie o to tutaj chodzi przede wszystkim, a nie tylko o emocjonalność? A może mamy wręcz obowiązek ocenić tą stronę książki?
OdpowiedzUsuńS.
Bardzo ciekawe (jak zwykle) refleksje!:) Wspomniałam o emocjonalnym poziomie odbioru „Orłów i aniołów”, bowiem dochodzi on bardzo wyraźnie do głosu podczas lektury: wstręt czy obrzydzenie lokuję raczej w tej sferze niż w sferze moralnej. Jeśli chodzi zaś o moralną ocenę książki – co to tak naprawdę oznacza? Czy to autora mamy oceniać pod kątem moralności czy jego bohaterów i świat, który wykreował? Znamy przykłady pisarzy o dużym talencie i „brzydkim życiorysie”. Uważam, że można napisać świetne dzieło i jednocześnie być szują, ale uczciwość nakazywałaby jednak to pierwsze docenić. Choć z drugiej strony, sama np. zdecydowałam, że nie będę czytać Cejrowskiego, bo nie podoba mi się sposób, w jaki istnieje w sferze publicznej, więc jestem tu chyba nie do końca konsekwentna:) Jeśli chodzi o ocenę bohaterów czy świata wykreowanego przez autora, zawsze bardziej interesują mnie pytania: „jak jest”, „dlaczego tak jest”, niż wydawanie im świadectwa moralności. Bardzo ciekawie napisałeś o rzeczywistości i w pierwszym odruchu chciałam Ci zdecydowanie przyklasnąć, ale potem pomyślałam sobie, że trzeba jednak odróżnić rzeczywistość namacalną od tej książkowej, filmowej itp. Przemoc w grach czy przemoc na ekranie telewizora jest taka atrakcyjna pewnie dlatego, że, tak jak piszesz, wynika z poczucia uczestnictwa w jakiejś rzeczywistości, ale traktujemy ją chyba inaczej, skoro zdecydowana większość z nas nie zabija na ulicy po wyjściu z kina/oderwania się od konsolety.
UsuńCieszę się , że nie przyklasnęłaś moim wywodom, bo twoje wywody o wiele bardziej mi się podobają od moich. Temat jest szeroki, a przynajmniej na mój wąski światopogląd, i potrzeba bardziej wnikliwej analizy, aby mu sprostać, ale chodziło głównie o to, co stanowi o tym, że lektura jest dobra. Mówisz, iż uważasz, że można napisać znakomitą książkę będąc mniej znakomitym człowiekiem. Ja nie tylko tak uważam, ale wręcz ostatnio zaczynam widzieć czarno na białym, że takich Zofii Kossak, czy Romanów Brandstaetterów można policzyć na palcach je... (w każdym razie można policzyć na palcach). Jak nie TW, skandalista czy alkoholik to samobójca. Oczywiście ty możesz więcej na ten temat powiedzieć ode mnie, ponieważ ja jestem dosyć na bakier z beletrystyką i orientuję się tyle o ile, ale jednak , podkreślam, DLA MNIE książka, to autor i nie ma chyba wielu autorów w znaczeniu w jakim pisał Parandowski gdzieś na początku swojej „Alchemii słowa”(z twojego zamiłowania do pisarstwa domyślam się, że znasz tą genialną pozycję, a jak nie to polecam :)). Dlatego, chociaż dalej obstaje przy swojej banalnej i przyklaskiwalnej, nawet jeśli tylko na pierwszy rzut oka, racji o grach i telewizorach, nie będę się starał do niczego ciebie przekonywać, bo twój sposób patrzenia jest o wiele bardziej sympatyczny i w gruncie rzeczy bardziej ludzki.
UsuńA jednak. Kusi mnie, żeby powiedzieć, że dobre drzewo poznaje się po owocach i analogicznie złe drzewo nie może wydać dobrych owoców. No i jak temu nie przyklasnąć? :) Jednak dajmy pokój moim ogrodniczym analogiom, bo, powtarzam po raz wtóry, twój sposób patrzenia na lekturę bardziej mi się podoba od mojego i już.
Ps. Chociaż nie ma to związku z tematem, chciałem powiedzieć, że też nie lubię Cejrowskiego.
Anonimowy
"Alchemii słowa" nie znam, ale dziękuję za podpowiedź! Ogrodnicze analogie bardzo lubię, warto więc zastanowić się, czy aby nie jest tak, że są takie lata, kiedy urodzajne do tej pory drzewo wydaje marne plony, a drzewo słabe - piękne owoce? ;)
UsuńMam mieszane uczucia. Z jednej strony Twoja recenzja mnie w pewien sposób zachęca, z drugiej czuję, że mogę tego potem pożałować. Cóż, zobaczymy :)
OdpowiedzUsuńChyba trzeba po prostu spróbować. Najwyżej odłożysz, jeśli książka Ci na to pozwoli:)
OdpowiedzUsuńmoże;)
OdpowiedzUsuń