niedziela, 16 stycznia 2011

W poszukiwaniu emancypacyjnego potencjału...

 
M. Gutowska-Adamczyk „Cukiernia pod Amorem. Zajezierscy”
Wydawnictwo Nasza Księgarnia
Warszawa 2010






Wracam po dłuższej przerwie, która jest moim wyrzutem sumienia. Obiecuję poprawę!
Ci, którzy mnie znają, wiedzą, że stronię raczej od tzw. „babskiej” literatury. Nie czytuję zatem Grocholi, Szwai czy Kalicińskiej. Co zatem skłoniło mnie – pytam samą siebie – do sięgnięcia po „Cukiernię pod Amorem” Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk, która zdradzała przynależność do tej grupy? Skusiła mnie obietnica, zawarta nie wprost na okładce książki („silne kobiety, wielkie namiętności, rodzinne tajemnice”, „(autorka) tworzy niepowtarzalną opowieść o silnych kobietach, ich marzeniach i namiętnościach”), że mam oto do czynienia z popularną, dobrze napisaną i bogatą w wyraziste postacie historią z emancypacyjnym potencjałem. Nadzieje były duże, skończyło się jak zwykle.

„Cukiernia pod Amorem” to napisany z rozmachem pierwszy tom trylogii o losach kilku znamienitych rodów Mazowsza i Podlasia. W tej odsłonie poznajemy szczegółowo dzieje klanu Zajezierskich, których potomkami są Hryciowie – bohaterowie współczesnej części opowieści. Przeszłość wywołuje na plan pierwszy niecodzienne znalezisko, odkryte podczas wykopalisk archeologicznych na rynku w Gutowie (mamy rok 1995). Odnalezienie mumii kobiety, wyposażonej w rodowy pierścień, skłania Idę, córkę Waldemara i wnuczkę Celiny Hryciów, do zanurzenia się w rodzinne tajemnice. Autorka, czyniąc z tego pretekst do przedstawienia dziejów rodu, cofa się aż do roku 1855.

Książka rzeczywiście bogata jest w portrety kobiet – silnych, niezależnych, zdolnych do pełnienia „męskich” obowiązków i ról, a jednocześnie zamkniętych w świecie ograniczających je konwenansów. Nie mogą one swobodnie realizować swoich potrzeb, marzeń i pragnień w otaczającej je rzeczywistości, dlatego rozbudowują swoją wewnętrzną przestrzeń wolności (choć nie zawsze dają sobie do niej prawo), do której mężczyźni nie mają dostępu. Tam niejednokrotnie rozgrywa się ich „prawdziwe” życie. Jednocześnie ojcowie, bracia, mężowie żyją złudzeniem, że to oni są panami sytuacji, że umiejętnie lawirują między życiem oficjalnym i nieoficjalnym, utrzymując cały czas wierność i lojalność swoich towarzyszek życia. Nie mają świadomości, że tkwią w nich „zakazane” pasje i namiętności. One uciekają do wewnątrz, oni – na zewnątrz, w ramiona innych kobiet. I tak podtrzymywane jest status quo. Są też w książce postacie kobiet prawdziwie niezależnych, lekceważących reguły społecznej gry (np. Róża Wolska). Funkcjonują one jednak gdzieś na obrzeżach społeczeństwa, bowiem uznanie ich indywidualności podważyłoby istotę obowiązującego porządku ról. 

Powstaje zatem pytanie – czy taka wizja kobiecości i losów kobiet niesie ze sobą jakiś potencjał emancypacyjny? Trochę tak, bardziej nie.

Należy oddać autorce, że „odzyskała” dla polskiej historii kilka postaci kobiet niezwykłych – dynamicznych, pomysłowych, świetnie radzących sobie z rozlicznymi obowiązkami także w sytuacji braku wsparcia. Nie od dziś wiadomo, że kiedy mężczyźni walczyli w wojnach i powstaniach, ginąc bohatersko ze słowem „ojczyzna” na ustach, kobiety pilnowały, aby świat spoza pola bitwy nie zawalił się. Adamczyk pokazuje, że to „płeć piękna” właśnie, a nie mężczyźni, jak zapewne chcieliby wierzyć, popychała często koło zamachowe Historii do przodu. Im częściej będziemy o tym przypominać, tym lepiej. Bohaterki książki zasługują też na trochę naszej wyrozumiałości: ot, po prostu, żyły w takich czasach, nie mogły sobie pozwolić na więcej. Zdobywały sobie tyle wolności, ile mogły, nie tracąc z oczu ważnych dla siebie wartości i łączności ze społeczeństwem. Diabeł, jak zwykle, tkwi w szczegółach. Powieść Adamczyk czyta się jak bajkę dla dorosłych. I ta konwencja stała się dla niej pewną pułapką. Podczas lektury „Cukierni pod Amorem” budził się we mnie taki rodzaj emocji, jaki wywoływały we mnie książki Małgorzaty Musierowicz w latach młodzieńczych. Rzeczywistość w nich była siermiężna, ponura i przytłaczająca, a mimo to marzyłam o tym, żeby się do niej przenieść. Tęskniłam do takich relacji międzyludzkich, jakie nawiązywali bohaterowie – pełnych ciepła, życzliwości, bezinteresowności. Z perspektywy dnia dzisiejszego – naiwnych. Po prostu chciałam tam być, bo świat w niej wydawał mi się cudowny. A skoro był cudowny, budził pozytywne uczucia, wzniecał tęsknoty i marzenia, nie wyzwalał krytycznego myślenia i potrzeby zmieniania go. Jednym słowem: przymykałam oko na jego niedostatki, byle ogrzać się w jego przyjemnym ciepełku. Świat z powieści Małgorzaty Adamczyk też wyzwala takie pragnienie, czyniąc tym samym kwestię  równouprawnienia kobiet problemem drugorzędnym. Po co mówić o wyzwoleniu z konwenansów, skoro w gruncie rzeczy jest tak pięknie? Ktoś mógłby powiedzieć: nie każda książka musi wywoływać rewolucję społeczną, podważać stereotypy, przekraczać ograniczenia. W pełni się z tym zgadzam. Gorzej, jeśli „podprogowo” sugeruje ona takie treści, a w rzeczywistości, odwołując się do „bajkowych emocji”, potwierdza status quo.

Poza tym wszystkim: naprawdę przyjemnie było zanurzyć się w świat tej opowieści, podążyć za jej bohaterami. Gdyby ktoś zapytał mnie, czy mam ochotę przeczytać drugą i trzecią część sagi, odpowiedziałabym „nieoczekiwanie”, że… tak. Nie mam tej książce wiele do zarzucenia, poza zawiedzionymi nadziejami. Polecam zwłaszcza tym czytelnikom, którzy cenią sobie wartką akcję, lekko zdystansowany, „czułostkowy” styl narracji i wyraziste, niebanalne postacie. Te wszystkie atuty otrzymujemy kosztem pogłębionych portretów psychologicznych bohaterów. Wybór należy do Was. Pozdrawiam! :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz