wtorek, 8 lutego 2011

A jak afirmacja życia...


E. Markowska-Radziwiłowicz „Paprochy”
Wydawnictwo Znak
Kraków 2006







Ledwie zdążyłam zadeklarować na blogu, że czytam właśnie „Fioletowy hibiskus” Chimamandy Ngozi Adichie, a już pojawiła się kolejna pokusa. Nie powiem gdzie i nie powiem jak, zaopatrzyłam się przedwczoraj w trzy nowe, interesujące książki, co kosztowało mnie, bagatela, 11 złotych! Od razu rzuciłam się do czytania! Odstawiłam Chimamandę na boczny tor (przepraszam!) i szybciutko pochłonęłam „Paprochy” Ewy Markowskiej-Radziwiłowicz. Paprochy – jakie to piękne słowo! Wbrew pozorom, bo kojarzą się raczej z czymś, co chciałoby się jak najszybciej strząsnąć, strzepnąć. Ta książka wzbudziła we mnie zupełnie inne emocje – zdecydowanie „ku”, a nie „od”.

„Paprochy” są zapisem wspomnień kobiety jeszcze-nie-pięćdziesięcioletniej, która, tak sobie to wyobrażam, w momencie kolejnego życiowego przełomu (odejście z domu syna, widmo samotności), re-konstruuje swoją tożsamość, zanurza się w przeszłość po to, by zrozumieć, w jakim miejscu (i dlaczego) znajduje się tu i teraz. Czy jest to zatem autobiografia? Nie umiem jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie. Nie zgadzają się pewne fakty – z krótkiej notki o autorce wynika, że ukończyła Wydział Aktorski i Reżyserii, natomiast jej bohaterka jest lekarką. Z drugiej strony, ton narracji jest tak osobisty, ciepły i czuły, że trudno oprzeć się wrażeniu, jakoby pisarka oddała tej książce kawał (kawał, a nie kawałek) siebie. Jak informuje nas okładka, „Paprochy” to także powieść pokoleniowa. Rozumiem więc, że doświadczenia głównej bohaterki, ze względu na kontekst, w jakim kształtuje się jej życiorys, mają wymiar bardziej uniwersalny. Mowa tutaj o generacji, której dzieciństwo, młodość i dorosłość przypadały na okres powojenny. Jest to poniekąd historia PRL-u w pigułce. Codzienność rządzi się tu swoimi prawami: ktoś komuś zabrania przyjaźnienia się z córką komunisty lub wroga Jedynie Słusznego Systemu (w zależności od tego, po której stronie barykady się stoi), areszty zapełniają więźniowie polityczni, Jaruzelski ogłasza stan wojenny, a w Gdańsku strzelają do robotników. Szczególnie brutalnie Historia wkracza w życie bohaterki, kiedy naznacza jej bliskich. Trudno ogarnąć myślami dramat, jaki przeżywa Julek, świetnie zapowiadający się pianista, czy Gosia – studentka medycyny, która musi porzucić swoje ambicje edukacyjne. Tło historyczne jest w tej opowieści bardzo ważne, ale nie najważniejsze. Markowska-Radziwiłowicz afirmuje bowiem życie we wszystkich jego przejawach. Lektura tej książki dała mi potężnego kopa pozytywnej energii. Jak udało się to autorce osiągnąć, nie wiem. Czasy, o których pisze, są w gruncie rzeczy ponure  i podłe. To, co spotyka jej bohaterkę, też często bywa przygnębiające (dla przykładu: konflikt z Gąsiorem). A jednak. Wspomnienia, którym mamy okazję przyglądać się z bliska, nie są własnością kogoś rozgoryczonego, kto ma poczucie zmarnowanego życia. Wręcz przeciwnie: ostatnie zdanie książki brzmi: „Wypijam duszkiem szklankę wina, a potem siadam przy komputerze i wystukuję treść ogłoszenia: zamienię trzy pokoje w centrum na kawalerkę. Akt desperacji? Bunt? Krok w nowe życie? Nowe życie…”.

Dodam jeszcze tylko na końcu, że powieść „Paprochy” można czytać również jako „małą historię kobiecości” – na dwa sposoby. Obserwujemy w niej bowiem, po pierwsze, proces dojrzewania dziewczynki, po drugie zaś, portrety i losy kobiet różnych pokoleń. Podoba mi się to, że mężczyźni  są w świecie bohaterki obecni nienachalnie. Pojawiają się, znikają, zostają na dłużej. Kochają, krzywdzą, pomagają, zdradzają. E. Markowska-Radziwiłowicz relacjonuje to bez specjalnego zadęcia i użalania się nad płcią jedną bądź drugą. Myślę sobie: z czego wynika ten pobłażliwy dystans, którego często brakuje współczesnym autorkom, piszącym o mężczyźnie nawet wtedy, kiedy o nim nie piszą? Będę szukać odpowiedzi :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz