czwartek, 10 maja 2012

Reportaże z nowego, wspaniałego świata

G. Wallraff „Z nowego wspaniałego świata”
Wydawnictwo Czarne
Wołowiec 2012

Migawki z nowego, wspaniałego świata:

1. Czarnoskóry mężczyzna odwiedza niemieckie miasta i miasteczka. Podczas turystycznego rejsu gondolą jeden ze współpasażerów, ni z tego, ni z owego, bierze go za kelnera. W kolońskiej dzielnicy Nippes właścicielka mieszkania do wynajęcia uprzejmie oprowadza go po nieruchomości, aby za chwilę wyznać kolejnym oglądającym: „(…) oni (czarni – I.L.) mają inną kulturę! Nie pasują” (s. 13). Na polu kempingowym w Lesie Teutoburskim nie może wynająć miejsca na jeden nocleg, gdyż, zdaniem gospodarza, mogłoby to przeszkadzać pozostałym gościom. Podczas wizyty w towarzystwie tresury psów dowiaduje się z kolei, że nikt nie wyszkoli jego owczarka niemieckiego. Kiedy nie pomaga piętrzenie trudności finansowych, pada argument ostateczny: nie, bo nie. Przed stadionem, na którym ma się odbyć mecz piłkarski, kibice natomiast nie przebierają w słowach – „Fanga w mordę! Teraz Niemcy” (s. 29) – krzyczą.

2. Zakłady piekarnicze Weinzheimera od kilku lat są dostawcą bułek dla Lidla, co oznacza, że uczestniczą w dość bezwzględnym systemie. Znana sieć, jako jedyny odbiorca, decyduje w gruncie rzeczy o być albo nie być firmy. Za każdą niedostarczoną paletę towaru płaci się jej ogromne kary. Halę produkcyjną wypełniają więc tutaj maszyny i człowiek zmuszany jest do wydajności jak maszyna. Prawo pracy istnieje, owszem, gdzieś w teorii, ale tutaj nie ma zastosowania. Zdarza się, że ludzie harują dwa, trzy tygodnie bez przerwy. Właściciel oczywiście nie kwapi się, aby płacić za nadgodziny. Bywa i sytuacja odwrotna – każe się im, z powodu przestoju, zostawać przez dłuższy czas w domu – nikt wtedy nie interesuje się tym, jak przeżyją miesiąc z drastycznie okrojoną wypłatą. Wypadki przy pracy są tutaj na porządku dziennym, ale ani się ich solidnie nie rejestruje, ani się specjalnie poszkodowanymi nie przejmuje. Zwolnienie lekarskie to marny pomysł – za dni choroby nie otrzymuje się wynagrodzenia! Cały cykl produkcyjny bacznie obserwuje oko kamery, które pozwala szefowi śledzić swoich podwładnych przez Internet. Lęk wśród nich jest tak duży, że boją się nawet myśleć o jakiejś formie protestu.

3. Jak grzybów po deszczu przybywa w Niemczech specjalistów, zorientowanych na pomoc firmom w „występowaniu przeciwko blokadom prowadzonym przez rady zakładowe” (s. 260). Mówiąc wprost, wynajmują ich przedsiębiorcy, którzy chcą pozbyć się ze swojego terenu związków zawodowych. Wszystko to dzieje się w majestacie prawa, choć metody działania, jakimi owi specjaliści się posługują, należą do wyjątkowo perfidnych. Najczęściej zaczynają swoją „pracę” od próby wywołania konfliktu pomiędzy członkami rad a pozostałą częścią załogi. Wszystkie chwyty są w tej walce dozwolone: posługiwanie się plotką, kłamstwem, szantażowanie, odbieranie gratyfikacji finansowych tym, którzy coś podpisali lub nie chcieli czegoś podpisać, zastraszanie. Towarzyszy temu równolegle zmasowany „atak” na poszczególnych działaczy: nękanie telefonami, podsłuchiwanie, wręczanie bezpodstawnych wypowiedzeń, włamania do komputera, wreszcie śledzenie. Zastosowanie takiej strategii prowadzi zazwyczaj do zatrucia atmosfery w miejscu pracy, podziału zespołu, a w przypadku niektórych osób do problemów zdrowotnych i zaburzeń psychicznych, z depresją i próbami samobójczymi włącznie.

Publikacja Güntera Wallraffa, z której pochodzą wspomniane wyżej historie, mogłaby stać się biblią Oburzonych. Tym zaś, którzy wierzą, że żyjemy na najlepszym z możliwych światów, z pewnością otworzy oczy na pewne sprawy. Niemiecki reporter zagląda bowiem pod podszewkę rzeczywistości i znajduje tam zjawiska, o których na co dzień wolimy nie myśleć. My, którzy mamy dach nad głową, pracę i biały kolor skóry. Autor, który jest już w swoim kraju niemal „instytucją”, zawsze staje po stronie słabszych, pokrzywdzonych, zastraszonych, wykluczonych. Pracy ma, niestety, aż za dużo. Na szczególną uwagę zasługuje jego metoda działania, bowiem większość sytuacji, które opisał w książce „Z nowego wspaniałego świata”, doświadczył na własnej skórze. Jest on wybitnym przedstawicielem tzw. dziennikarstwa uczestniczącego. Aby dogłębnie poznać problem, którym się zajmuje, wciela się, czasami na kilka miesięcy, w role: czarnoskórego, pracownika piekarni, telemarketera itd. Stara się wówczas, jak sam mówi, być tym kimś całym sobą, z wszystkimi tego konsekwencjami. Nie podobało się to oczywiście ludziom, których demaskował, ale w 1981 roku jego sposób zdobywania informacji uznano prawomocnym wyrokiem sądu za legalny. Dobro społeczne okazało się ważniejsze niż partykularne interesy.

Choć książkę Wallraffa wydano u naszych zachodnich sąsiadów w 2009 roku, w Polsce wydaje się być aktualna właśnie teraz, kiedy przez kraj, jak długi i szeroki, przetacza się dyskusja o umowach śmieciowych, bezrobociu wśród młodych i wadach systemu kształcenia. Jest bowiem ona dla mnie przede wszystkim opowieścią o współczesnym świecie pracy i jego wynaturzeniach. „Nie przypuszczałem (…), że sieci wielkich sklepów narzuciły w swoich zakładach dostawczych warunki pracy jak z czasów wczesnego kapitalizmu, tak jakby nie istniały osiągnięcia ruchu związkowego i robotniczego” (s. 305) – pisze autor w gorzkim podsumowaniu swojego reportażu. Ruch robotniczy – to określenie budzi u nas, ze względu na historię, jakiś nieświadomy odruch obronny, ale trzeba chyba odczarować te słowa i sięgnąć w przeszłość, poznać jego tradycję. Tym, co niepokoi mnie najbardziej, jest rosnąca grupa „working poors” – ludzi, którzy pracują, czasem nawet na granicy wytrzymałości, ale nie są w stanie utrzymać się samodzielnie za swoje pensje. Takie sytuacje opisuje głównie Wallraff. Firmy wymuszają na swoich załogach pracę po godzinach, ale wcale nie są skłonne za to płacić. W ramach oszczędności potrącają z końcowego wynagrodzenia wszystko, co się tylko da odliczyć, na przykład dni ustawowo wolne od pracy. Wydaje mi się to szczególnie demoralizujące i niesprawiedliwe. Jest to bowiem prosta droga do tego, aby zwiększyć liczbę klientów pomocy społecznej. Pomijając już fakt, że taka sytuacja uruchamia myślenie: po co się starać, skoro i tak nie przynosi to oczekiwanych rezultatów?, korzystanie ze wsparcia państwa staje się w takim wypadku koniecznością. Na marginesie rozważań niemieckiego dziennikarza zastanawiam się nad taką kwestią: chcemy, jako Unia Europejska, być konkurencyjni wobec gospodarki chińskiej czy indyjskiej. Wiemy jednocześnie, jakimi metodami osiąga się tam hiperwydajność. Do czego doprowadzi nas to dążenie w kwestii warunków pracy i zatrudnienia? Czy naprawdę dobrze zastanowiliśmy się, czego chcemy?

2 komentarze:

  1. Goście wierzący w White Power powinni w pojedynkę z tydzień pomieszkać w Brixton albo Goutte d'Or - skutek murowany :-). W sumie nie powinniśmy narzekać - jak widać ze swoimi kompleksami i fobiami mieścimy się w "średniej europejskiej", choć to akurat, w tym przypadku, żaden powód do chwały.

    OdpowiedzUsuń
  2. :) Powód do chwały może nie, ale mnie osobiście trochę to pociesza:)

    OdpowiedzUsuń