Wydawnictwo
Znak
Kraków
2007
26 lipca ogłoszono nominacje do Nagrody Bookera za rok 2012, tymczasem ja właśnie tego dnia skończyłam lekturę książki „Brzemię rzeczy utraconych” Kiran Desai, laureatki tego wyróżnienia z 2006 roku, zresztą najmłodszej w historii. Trudno mi ocenić, czy akurat ta pozycja zasługiwała najbardziej na wygraną, bo nie czytałam pozostałych pięciu publikacji, które znalazły się w ścisłym finale, ale z całą odpowiedzialnością mogę stwierdzić, że „Brzemię rzeczy utraconych” w pełni zaspokoiło mój apetyt na wyśmienitą powieść – wielowątkową, wielopłaszczyznową, a jednocześnie wartką i przyjazną w odbiorze. Po kilku moich ostatnich lekturach, w których dominował język przezroczysty, nieskupiający na sobie uwagi, spotkała mnie też miła odmiana, bowiem Desai pisze barwnie, poetycko, metaforycznie, z dużą wrażliwością na obrazy, dźwięki i zapachy, nie stroniąc jednocześnie od subtelnej ironii i humoru.
Zasadnicza
część fabuły jej drugiej w dorobku książki dzieje się w
Kalimpangu, indyjskim mieście, położonym w północno-wschodnich
Himalajach, nad którym wznosi się w oddali majestatyczna, skuta
lodem Kanczendzonga. Mieszkają tutaj: antypatyczny, emerytowany
sędzia Patel z wnuczką Sai, kucharzem i ukochaną suczką Mutt,
Gjan – korepetytor Sai, wujek Potty, ojciec Booty, siostry Noni i
Lola z kotem Mustafą, pani Sen. Tak naprawdę jednak „Brzemię
rzeczy utraconych” rozpięte jest pomiędzy tymi, którzy zostali,
a tymi, którzy wyjechali. Wyjechał na przykład syn kucharza,
Bidźu, wyjechały córki Loli i pani Sen. Kiedyś wyjechał także
sędzia Patel – w czasach, gdy funkcjonowały jeszcze na peronach
osobne miejsca dla białych i Hindusów, aranżowane małżeństwa
były standardem, a udekorowany kokos, rzucony w fale jako dar dla
bogów, miał zapewnić pomyślność podróżnym.
Wyjazd
u Desai to nie przygoda, turystyka krajoznawcza czy wagabunda, lecz
okupiona często morderczymi staraniami i traumatycznymi przeżyciami
walka o godną przyszłość, swoją i bliskich, którzy pokładają
w rodzinnym wysłanniku do lepszego świata ogromne nadzieje.
Hinduska pisarka, na przykładzie Bidźu i sędziego Patela,
niezwykle sugestywnie pokazała dramat emigranta. Zagubienie,
upokorzenia, praca ponad siły za minimalne wynagrodzenie, z której
można na dodatek z dnia na dzień wylecieć, to zazwyczaj jego chleb
powszedni. Kontrast pomiędzy oczekiwaniami a realiami sprawia, że
przyjezdni mają do Ameryki/Wielkiej Brytanii stosunek dość
schizofreniczny – z jednej strony budzą one zachwyt, pozwalają
zachłysnąć się możliwościami, z drugiej strony zaś podcinają
skrzydła, sprzyjając powstawaniu skrywanej lub jawnej agresji,
nienawiści, wrogości, bezsilności. Tysiące kilometrów od domu
odżywają stare konflikty, przenoszone z ojczystego kraju na
„neutralny” grunt. Towarzyszy temu zazwyczaj nerwowa obsesja
ustalania narodowości drugiej osoby
(współpracownika/współmieszkańca), immanentna wręcz skłonność
do postrzegania jej przez pryzmat stereotypów. Wszystko to służy
utrzymaniu jakiegoś porządku wewnętrznego w tym skomplikowanym i
nieprzewidywalnym tyglu, jakim jest ich „miejsce zesłania”. Jak
trudno odnaleźć się w gąszczu nowych relacji i znaczeń,
przekonuje się Bidźu, kiedy poznaje Sajida: „Sajid jest
dobroduszny i nie jest Pakistańczykiem. A zatem jest w porządku?
Krowa nie jest indyjską krową, a zatem nie jest święta? A zatem
lubi muzułmanów, a nienawidzi tylko Pakistańczyków? A zatem lubi
Sajida, lecz nie znosi muzułmanów w ogóle? A zatem lubi muzułmanów
i Pakistańczyków i Indie powinny się zreflektować i oddać
Kaszmir? Nie, nie, jak to możliwe i... To była tylko drobna cząstka
jego dylematów” (s. 119). Rzeczywiście, łatwo stracić w tym
wszystkim orientację.
Bidźu
zmuszony jest w odmiennym kulturowo kraju zadać sobie pytanie o to,
jakich zasad i wartości może się wyrzec, aby funkcjonować w nim w
zgodzie z innymi, a jakie z nich są niezbywalne. „Święta krowa
nieświęta krowa. Praca brak pracy. Nie należy rezygnować z
religii, zasad wyznawanych przez rodziców i ich rodziców. Nie,
choćby nie wiem co. Trzeba żyć w zgodzie z czymś. Trzeba odnaleźć
swoją godność. Mięso przypiekało się na grillu, krew wypływała
na jego powierzchnię, a potem zaczynało bulgotać i wrzeć. Wygrają
ci, którzy dostrzegają różnicę między świętą krową i
nieświętą krową. Przegrają ci, którzy tego nie widzą” (s.
204) – stwierdza nasz bohater po tym, jak postanawia rzucić pracę,
w której kazano mu przygotowywać wołowinę. W ten sposób
docieramy do najistotniejszego, moim zdaniem, tematu książki –
kwestii tożsamości. Desai pisze w gruncie rzeczy o różnych
„strategiach tożsamościowych”, które przyjęli jej
bohaterowie. Sędzia Patel, studiujący kiedyś w Anglii, a potem
piastujący wysoką funkcję w Indyjskiej Służbie Cywilnej,
doświadczył w swoim życiu podwójnego wyobcowania – wśród
Brytyjczyjków czuł się jak przedstawiciel „gorszej rasy”, po
powrocie do Indii zaś nie umiał się na nowo odnaleźć we własnym
kraju. Bidźu, również tymczasowy emigrant, po okresie zamieszania
i chaosu, odkrywa na obczyźnie swoją „pestkę”, swoje Ja. Gjan,
korepetytor Sai, młody student, kiedy nadarza się taka okazja,
ukrywa niepewność pod maską rewolucjonisty, która staje się dla
niego źródłem (ślepej) siły. Pani Sen, której córka przebywa w
Ameryce, ślepo zafascynowana jest nową ojczyzną swojej latorośli.
I wreszcie Sai – „kulturowa mozaika”, bardziej europejska niż
hinduska, choć przez całe życie mieszkająca w Indiach. Czy
któraś z tych strategii jest „lepsza”, doskonalsza, bardziej
satysfakcjonująca? Nie w tych kategoriach zdaje się je rozważać
Desai. Chodzi jej raczej o zbadanie tego „pęknięcia
tożsamościowego”, które powstaje na styku kultur oraz pokazanie
jego konsekwencji. I to jest w niej właśnie najciekawsze.
Skupiłam
się w tym poście na kwestii tożsamości jako głównym temacie
książki, ale w „Brzemieniu rzeczy utraconych” kryje się wiele
różnych opowieści. Znajdziemy tu Indie rozrywane dążeniami
separatystycznymi i rewolucję, która ma przynieść ludności
poprawę warunków życia, a kończy się jak zwykle; historię o
dojrzewaniu i pierwszej miłości oraz historię pewnego
zgorzknienia; słów parę o kastowej organizacji struktury
społecznej i utracie. Słowem – bogata lektura, którą z całego
serca polecam!
Może być ciekawa. Chętnie ją kiedyś przeczytam:D
OdpowiedzUsuńPozwolisz, że nie przeczytam Twojej recenzji, bo akurat jestem w trakcie czytania:) Ale kiedy skończę, wrócę tu i przeczytam:)
OdpowiedzUsuńTylko jeśli po przeczytaniu wymienimy się wrażeniami:)
UsuńNaturalnie:)
UsuńPrzeczytałam. Bardzo przypadł mi do gustu styl, język książki, a nawet postacie, chociaż żadnej z nich nie potrafiłam na prawdę polubić. Nie wiem, co napisać u siebie, bo Ty napisałaś już wszystko:) Podpisuję się pod Twoim postem:)
UsuńJestem już po lekturze Twojej recenzji:) Z tymi postaciami masz rację, nikt w tej książce nie wzbudza jednoznacznych emocji, chociaż najbliżej było mi chyba jednak do Sai - z racji swojego wieku miała, w moim mniemaniu, największe prawo poszukiwać, błądzić, kochać i nienawidzić.
UsuńI jej egoizm wypływał z bycia zwyczajną nastolatką.
UsuńJuż sam tytuł mi się podoba, a Twoja recenzja zachęca jeszcze bardziej - mam wrażenie, że to książka w sam raz dla mnie. I choć Indie samie w sobie niespecjalnie mnie interesują, "Brzmienie rzeczy utraconych" dopiszę do listy:)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!:)
Rzecz dzieje się akurat w Indiach, ale myślę, że ta książka ma wymiar o wiele bardziej uniwersalny, więc nawet jeśli ten kraj Cię specjalnie nie interesuje, możesz ze spokojem po "Brzemię..." sięgnąć! Również pozdrawiam!:)
Usuńmnie też się podobało brzemię. Od Anki ( z czytanki Anki) dostałam zadymę w dzikim sadzie, ale jeszcze nie ruszyłam. podobno nie dorównuje
OdpowiedzUsuńDesai czytałam juz pare lat temu i w zasadzie najbardziej pamiętam ciężar, przytłaczająca rzeczywistość, jeszcze teraz na wspomnienie, coś mnie ściska w dołku
Jak skończyłam "Brzemię...", od razu wpisałam "Zadymę..." na listę "chcę przeczytać" i chyba nawet to "niedorównywanie" mnie nie powstrzyma:) Poza tym kompletnie zaczarowała mnie okładka! "Brzemię..." jest "zdradliwe" - do pewnego momentu miałam wrażenie, że jest lekko, przyjemnie, wartko, są jakieś wzloty i upadki, jak to w życiu, ale że popłynę sobie na tej fali do końca. Potem, tak jak piszesz, rzeczywistość staje się przytłaczająca, nie wiadomo kiedy sprawy zaczynają się mieć fatalnie, a jak już okradają Bidźu, to ja już emocjonalnie nie wytrzymałam i musiałam na chwilę odłożyć. Mamy więc chyba podobne wrażenia:)
UsuńJa czytałam tez już parę lat temu, więc obraz mam nieco zatarty. Pamiętam że początkowo niespecjalnie mi się podobała - niby w miarę wciągająca akcja, ale nic specjalnego. Potem coś "zaskoczyło" i moja opinia o lekturze stała się bardziej przychylna :-)
UsuńJa się polubiłam z nią od począku, ale, jak mawiają niektórzy, nie po tym poznaje się książkę, jak się zaczyna, ale jak się kończy;)
UsuńJa poraz kolejny jadę za granicę, więc problem utrzymania tożsamości na obczyźnie jest mi jak najbardziej znany i mógłbym być kolejnym bohaterem z tej opowieści. Dodam, że w dobie globalizacji i zachłyśnięcia się świata amerykańską "kulturą", nie trzeba wyjeżdzać za granicę, żeby być w podobnej sytuacji. ... więc chyba przeczytam przed odjazdem...
OdpowiedzUsuńZ jednej strony tak, wcale nie trzeba wyjeżdżać, żeby być w podobnej sytuacji jak bohaterowie, z drugiej strony mam wrażenie, że powieść Desai pokazuje też, że troszkę zależy to od statusu społecznego, wykształcenia itd. Sai jest np. "dzieckiem globalizacji", łączy w sobie różne prądy kulturowe, Bidźu z kolei, syn kucharza z prowincji, przeżywa w Ameryce prawdziwy szok kulturowy, tak jakby globalizacja nigdy do niego nie dotarła. Książkę gorąco polecam, choć ostrzegam - może działać przygnębiająco!
UsuńTo chyba jednak lektura nie dla mnie ;)
OdpowiedzUsuńPrzy okazji zapraszam na mojego bloga http://aleksiazka.blogspot.com
Pozdrawiam!
Na pewno zajrzę!:)
UsuńWidzę po komentarzach, że moje wrażenia nie różnią się zbytnio od większości czytelników. Nie każdego stać na spojrzenie ponad to co oczywiste, jak potrafi to robić autorka recenzji i dobrze, że jest taki ktoś, kto potrafi spojrzeć okiem artysty, zachwycić się i docenić kunszt i sposób przedstawienia przedmiotu, który sam w sobie jest opisem osaczonego i skarlałego życia bohaterów bez poczucia własnej godności, którego apogeum była ostatnia scena przedstawiająca upodlenie kucharza i jego syna Bidziu (imię przecudownie i trafnie kojarzy się z bidą). Bidziu okradziony z oszczędności, wracający na bosaka przez ciemny las w koronkowej babcinej podomce i rzucający się w ramiona pijanego, zasmarkanego ojca, którego dopiero co obił kapciem jak psa jego chlebodawca, było w gruncie rzeczy tylko pęknięciem wrzodu, którego opisem parała się autorka. Sama historia i losy bohaterów nie przyniosły mi wznioślejszych doznań estetycznych, jakie mógłby wywołać we mnie widok wrzodu. Zapewne przesadzam z taką recenzją, ale wydaje mi się, że autorka śmieje się po prostu śmiechem wynikającym ze wstrętu do bohaterów w taki sposób, w jaki Gombrowicz w Trans-atlantyku wyśmiewał się z Polaków.
OdpowiedzUsuńNo ale cóż. Jaka wrażliwość czytelnika, takie doznania.
Pewnie przesłodzę, kiedy powiem, że sam szkic recenzentki był dla mnie milszy w odbiorze od obrazu Desai, ale niech tak będzie.
Uśmiałem się natomiast, kiedy Desai zauważa, że zakochanie czyni parę kochanków turystami, nawet w ich własnym mieście. Był to chyba najmilszy dla mnie punkt powieści.
S.
„Jaka wrażliwość czytelnika, takie doznania” - święte słowa!:) Scena, o której piszesz, rzeczywiście była bardzo sugestywna, mnie aż zabolała. Pomyślałam sobie: „o nie, tylko nie to” - tak chciałam zaoszczędzić temu sponiewieranemu przez życie Bidźu kolejnych upokorzeń, już prawie u celu wędrówki:)
UsuńP.S. Nie można tak przesładzać, bo jest to groźne dla ego autorki recenzji;)