Wydawnictwo W.A.B.
Warszawa 2012
Jest w tej
książce jakaś surowość, która hipnotyzuje
i przyciąga jak magnes. Po pierwsze surowość
krajobrazu. Rodzinną miejscowość głównych bohaterów, Norrby, zapamiętałam
jako zimną (pierwszy śnieg spada tutaj w połowie listopada), odludną,
prowincjonalną i trochę dziką, bo otoczoną górą i lasem, do którego chodzą
pracować mężczyźni. Po drugie, surowość
stylu życia mieszkańców. Tworzą oni małą, zamkniętą społeczność, w której
każdy pełni określone funkcje. „Świat ma tak niewiele wspólnego z Norrby. Krowy
trzeba wygonić na pastwisko, przyprowadzić, nakarmić i wydoić. Mleko trzeba
przecedzić. Wygotować pościel. Przyrządzić jedzenie, po południu pozmywać.
Zacerować pończochy. Zagnieść ciasto. Upiec chleb. Wypastować podłogi. Zanim
się skończy, trzeba zaczynać od nowa. Trzeba zasiać na polu. Opleć. Zebrać
plony” (s. 25). Ludzie egzystują tu w tradycyjny sposób i tego też oczekują od
swoich dzieci i sąsiadów. Wszelkie przejawy ekstrawagancji wywołują natychmiast
zaniepokojenie i uruchamiają proces wypychania Innego gdzieś na margines
społeczny. Poznajemy zresztą w zarysie historie kilku takich osób, na przykład
Sary i Fransa Anderssonów, którzy po śmierci piętnastoletniego syna (połknął
truciznę) również popełnili samobójstwo, czy panny Filipsson, która spłonęła w
pożarze swego domu, zapisując się w pamięci jednej z bohaterek jako właścicielka
zbyt ostentacyjnie cytrynowożółtego szlafroka. Po trzecie, surowość wychowania. Powinno ono być przede wszystkim praktyczne.
Aina, matka pięciorga dorosłych już prawie dzieci, ciągle martwi się o ich
przyszłość, a zwłaszcza o przyszłość córek. Jedna z nich po kryjomu czytuje
książki [„Aina nie wie, co to takiego surrealistyczne lampy, ale domyśla się,
że to musi być coś tak samo zbędnego jak książki czy egzotyczne przyprawy” (s.
25)], druga żyje śmiechem i opowieściami, a trzecia maniacko jeździ na rowerze
i marzy o tym, żeby wyrwać się do wielkiego świata. Czy one nie mają nic
lepszego do roboty? Po czwarte wreszcie – surowość
języka. Jest tak jak lubię – zdania najczęściej krótkie, ale celne, słowa
dobrane precyzyjnie, bez zbędnych ozdobników, ale piękne w swojej prostocie. I
niosące wyczuwalny ładunek emocjonalny. Styl Jörgensdotter przypomina mi trochę
pióro E. Hirvonen, którą odkryłam z zachwytem jakiś czas temu. Wszystko to
sprawia, że książka szwedzkiej pisarki pretenduje do miana najlepszej w roku
2012 w moim prywatnym rankingu.
„Córki gór” nie
koncentrują się wokół jakiegoś dominującego tematu – to raczej płynąca bez
pośpiechu historia piątki rodzeństwa; opowieść o życiu, czyli „o wszystkim i o
niczym”. Nie jest to bynajmniej zarzut! Tak jak A. Munro, mistrzyni subtelnych
opowiadań, Jörgensdotter pozwala nam zanurzyć się w codzienności swoich
bohaterów, w której radość, nadzieja i spełnienie splatają się ze smutkiem,
niepokojem, rozczarowaniem. Nad wszystkim tym unosi się charakterystyczny, skandynawski
powiew chłodu i melancholii. Czas akcji obejmuje lata 1938-1958. Aina i
Fredrik, tradycyjni mieszkańcy Norrby (on pracuje w lesie, ona zajmuje się
domem i gospodarstwem; on pije i bije, ona znosi to pokornie i modli się),
wychowują, niekonwencjonalną w gruncie rzeczy, piątkę dzieci: Karin, Sofię,
Emilię, Edwina i Ottona. Wesoła, pulchna i towarzyska Karin przeżywa właśnie
swoją wielką miłość. Należy do grupy takich dziewczyn, które wszyscy lubią. Jako
jedyna zresztą zaskarbiła sobie miłość ojca, okazującego jej, niezrozumiałą nawet
dla samego siebie, słabość. Karin szykuje się do ślubu, wkrótce wychodzi także
na jaw, że jest w ciąży, co dramatycznie wpłynie na jej dalsze losy. Sofia,
świetnie zapowiadająca się narciarka, kręci się zawsze wokół siostry,
zazdroszcząc jej trochę luzu i swobody. Nieśmiało flirtuje z Miltonem, bratem
narzeczonego Karin, ale obydwoje są tym tak zażenowani, że mijają się jak żuraw
i czapla. Kiedy więc na jej drodze pojawi się męski, pewny siebie i zdecydowany
Arvid, przyjmie jego oświadczyny. Bańka sielanki małżeńskiej szybko jednak
pryśnie. Emilia, najbardziej zamknięta w sobie i małomówna z sióstr, chce
wyrwać się z miasteczka, w którym żyje. Przełomem dla niej staje się praca w
Zakładach Wełnianych. Poznaje tam dyrektora Melina, w którym zakochuje się,
oraz Irmę, komunizującą, trzeźwo patrzącą na świat dziewczynę, próbującą skonfrontować
ją z brutalnym życiem. Walka, jaką Emilia stoczy ze swoją naiwnością, zdeterminuje
jej dalsze wybory. Edwin, samotnik i tytan pracy, budowniczy stoku
narciarskiego, wiedzie z kolei życie naznaczone śmiercią. Mieszka w chacie na
stoku góry, która wcześniej należała do wspominanej już rodziny Anderssonów
(trzy samobójstwa!), a w pożarze domu ginie panna Filipsson, z którą, jak się
okazuje, potajemnie miał romans. Sam także nie uniknie tragicznego końca. I
wreszcie Otto, „lekkomyślny bałamut” (s. 34), marzący o karierze marynarza lub
cyrkowca, wiodący nawet przez chwilę takie życie, które później zmienia się w
swoje przeciwieństwo, z rozkapryszoną Niemką u boku. Losy piątki rodzeństwa można
opisać najpierw przez pryzmat wielkich nadziei, a później równie
spektakularnych rozczarowań i dramatów. Każde z nich próbuje mierzyć się z
problemami na swój sposób, ale nie zawsze to się udaje. Łącząca ich więź,
pozbawiona znamion bliskości, głębokości i szczerości, nie daje raczej ukojenia.
Gdzieś w tle toczy się wojna, konkurują ze sobą faszyzm i komunizm, zmieniają
się obyczaje, w tym postrzeganie roli kobiety. „Córki gór” są też po części
opowieścią o prowincji, małych, zamkniętych społecznościach i braku akceptacji
dla inności. Świetna, przejmująca lektura!
To już druga bardzo pozytywna opinia o tej książce, z jaką się spotykam ostatnio. Może uda mi się do niej dotrzeć, bo lubię takie lektury biegnące w niespiesznym rytmie, lecz jakże prawdziwe.
OdpowiedzUsuńPowinna więc Ci się spodobać! Nie wciąga się jej jak kryminału, trzeba ją raczej smakować. Jest prosta, ale przejmująca. Dla mnie mistrzostwo!
OdpowiedzUsuńBardzo bardzo chcę tę książkę, za każdym razem, jak czytam jakąś recenzję, utwierdzam się tylko w takim przekonaniu.
OdpowiedzUsuńProponuję więc zrobić sobie mały prezent;)
Usuń