piątek, 15 lipca 2011

Wyjeżdżam na upragnione wakacje!!!

Destynat: góry Retezat w Rumunii. Po drodze: Budapeszt, Oradea. Przy okazji: Sybin i Braszów. Plany są giętkie, wiele może się jeszcze zmienić. Ocenimy na miejscu:)

Znikam więc z blogowego życia na dwa tygodnie. Myślę, że niewiele będę czytać, a już z pewnością nie będę szukać miejsca z dostępem do Internetu – góry mają przez ten czas absolutne pierwszeństwo!:) Być może poznam, dzięki odstawieniu komputera, rozmiary mojego uzależnienia:) Ściskam wszystkich czytelników i do zobaczenia po powrocie! Miło będzie wtedy nadrabiać zaległości…:)

Nieudanie o wykluczeniu (choć temat ważny) („Nieobecni” B. Żurawieckiego)


B. Żurawiecki „Nieobecni”
Wydawnictwo Krytyki Politycznej
Warszawa 2011








Przeczytałam, nie zrozumiałam i nie zaakceptowałam – pomysłu autora, zastosowanych przez niego rozwiązań fabularnych i zabiegów stylistycznych. Tytułem usprawiedliwienia dodam, że książki, które wprowadzają do literatury „niewidzialnych”, zazwyczaj mogą liczyć na moją życzliwość i przychylność, nawet jeśli nie porażają finezją. Do takich lektur zaliczam między innymi „Prowadź swój pług przez kości umarłych” O. Tokarczuk czy też „Nie ma o czym mówić” M. Szarejko (nominowanej swoją drogą do Literackiej Nagrody Europy Środkowej Angelus). Niewidzialni to ludzie, którzy z racji wieku, orientacji seksualnej, statusu materialnego, przekonań religijnych, narodowości czy stanu zdrowia, funkcjonują na marginesie społeczeństwa bądź – po prostu – znajdują się w mniejszości i przez to ich głos nie jest na co dzień słyszalny. Powiastkę B. Żurawieckiego można z pewnością zaliczyć do tego nurtu, ale jest to, moim zdaniem, publikacja nieudana. Mam wrażenie, że cenione przeze mnie wydawnictwo tym razem strzeliło sobie w stopę…

A., główny bohater „Nieobecnych”, nie lubi swojej przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. Wstaje codziennie o 4.30, chwilę potem wyrusza do radia, w którym prowadzi audycję poranną. Praca nie jest dla niego ani źródłem satysfakcji, ani godziwych pieniędzy – trwa w niej raczej siłą inercji i przyzwyczajenia. Kiedy jego długoletni partner życiowy decyduje się na wyjazd do Londynu, A. nie podchwytuje pomysłu. Emigracja Dominika skutkuje rozpadem związku, co tylko pogarsza, i tak marną, jakość jego egzystencji. Na dokładkę, od chwili zerwania, dręczą go koszmary senne, których w żaden sposób nie może się pozbyć. Życie towarzyskie głównego bohatera ogranicza się do zdawkowych kontaktów ze współpracownikami oraz do regularnych spotkań z matką swojego „eks”, panią Marią. W pewnym momencie jego życia pojawia się także Technoboj – autystyczny (?) sąsiad, którego jedynym zajęciem jest kołysanie się w rytm muzyki (pseudonim wyraźnie wskazuje na ulubiony gatunek) i sen. Choć wywołuje to we mnie niesmak, wspomnę, że A. wykorzystuje go seksualnie – pojąć nie potrafię, co autor chciał osiągnąć przez wprowadzenie tego wątku. Czujecie się dziwnie? To dopiero początek. Prawdziwe „atrakcje” zaczynają się wtedy, kiedy główny bohater odkrywa, że stał się dla ludzi niewidzialny. Porzucenie pracy, kradzieże, usiłowanie zabójstwa (Dominika!), wreszcie zabójstwo(a), masakra episkopatu, a nawet unicestwienie świata – Żurawiecki nie oszczędza swojej (i czytelników) wyobraźni. Czemu to wszystko służy?

Rozumiem, że historię przedstawioną w „Nieobecnych” należy wziąć w nawias, potraktować jako pewien rodzaj metafory. „W naszym świecie geje i stare kobiety czują się wykluczeni. Przeczytaj o tym, jak gej i starsza kobieta wykluczają cały świat” – to zdanie z okładki trafnie zapewne definiuje intencje autora. Główni bohaterowie nie widzą sensu swojej egzystencji, towarzyszy im na co dzień poczucie wyobcowania i zbędności. Tak o tym mówi pani Maria: „Nie masz często takiego wrażenia, że twoje życie ma zasadnicze znaczenie? Że stoisz w centrum i dziwisz się, że inni o tym nie wiedzą, choć przecież tylko twoje problemy się liczą i tylko od nich wszystko zależy? I odkrywasz ze zdziwieniem, że inni się tobą nie przejmują, a nawet nie znają twojego imienia i nazwiska, że mają jakieś swoje życia, które biegną swoimi ścieżkami i na twoje nie zwracają najmniejszej uwagi, choć przecież bez niego świat nie mógłby istnieć i inni też nie mogliby istnieć? A istnieją i przyjmujesz to wszystko zaskoczony, wręcz cię to szokuje, bo to jakby pozbawić cię fundamentów twojego życia. Tracisz pewność siebie i właściwie możesz nie istnieć, bo nic się nie stanie, nie zmieni, nikt się nie przejmie ani nawet nie zauważy. Jesteśmy nieistotni, prawda?” (s. 97). Żurawiecki opowiada w gruncie rzeczy swoim czytelnikom o elementarnej potrzebie każdego człowieka: bycia Kimś Ważnym, Kimś Znaczącym. Problem polega na tym, że niezbędny jest do tego udział Innego – „zauważając” nas (słuchając, kochając, doceniając), potwierdza on niejako nasze istnienie. Z drugiej strony: czy można mieć pretensje do świata, że nas nie hołubi, jeśli sami nie otwieramy się na niego, nie szukamy z nim kontaktu, nie wykraczamy poza własne ego? Temat to bardzo ważny, zarówno na poziomie indywidualnym, jak i społecznym, w odniesieniu do pewnych grup. Tylko dlaczego zrealizowany w tak odpychający sposób? Paradoks polega na tym, że Żurawiecki ma dryg do operowania językiem, ale wybiera niezrozumiałą dla mnie konwencję. Mam nadzieję, że jeśli uda mi się jeszcze kiedyś spotkać (literacko) z tym autorem, nastąpi to w bardziej sprzyjających okolicznościach.

środa, 13 lipca 2011

Wakacyjny stos książkowy:)

Postanowiłam zebrać w jednym miejscu moje ostatnie książkowe nabytki. Oto co powstało:):


1. Trzy pierwsze książki – „Uwikłanie” Z. Miłoszowskiego, „Łuskanie światła. Reportaże rosyjskie” J. Morawieckiego i „Maximum city. Bombaj” S. Mehty, zakupiłam w księgarni Selkar w ramach wygranej w konkursie na najlepszą recenzję miesiąca czerwca:)

2. „Dobranoc, panie Lenin” T. Terzaniego to też konsekwencja wygranej – tym razem w konkursie na recenzję miesiąca czerwca na portalu Lektury reportera. Z tego samego źródła – wygranej na portalu Lektury reportera, pochodzi także książka „Reporterzy bez fikcji” A. Wójcińskiej:) Poszczęściło mi się w tym miesiącu:)

3. „39,9” M. Rakusy zakupiłam w Empiku za ok. 15 zł. Czytałam już „Żonę Adama” tej autorki i powiem jedno – naprawdę warto czytać Rakusę, bo świetnie i mądrze pisze!

4. „Lalę” J. Dehnela, „Córkę nastawiacza kości” A. Tan i „Miasto – mordercę kobiet” przywiozłam z mojego ulubionego Składu Taniej Książki na ul. Grodzkiej w Krakowie – wizyta w nim to mój „gwóźdź programu” pobytu w tym mieście:)

5. „Wielki bazar kolejowy” i „Stację Tajga” kupiłam pod wpływem recenzji przeczytanych u Padmy na blogu „Miasto ksiażek”:)

6. „Domniemania w sprawie Jakuba”, „Don Juana” i „Niewiarygodne podróże” kupiłam w Tesco za niecałe 10 zł (w sumie!);

Tym stosem będę żyła w wakacje:) I kiedy ja odpocznę?;) 
Pozdrawiam wakacyjnie!

wtorek, 12 lipca 2011

Bliski – obcy („Imigracje” Kai Malanowskiej)


K. Malanowska „Imigracje”
Wydawnictwo Krytyki Politycznej
Warszawa 2011








„Imigracje” to pierwsza książka Kai Malanowskiej, z którą miałam do czynienia. Słyszałam oczywiście o „Drobnych szaleństwach dnia codziennego”, bo to głośna swego czasu powieść była, ale do tej pory (cudem) nie wpadła w moje ręce:) Pewne wyobrażenie o samej pisarce i jej twórczości ukształtowała we mnie lektura wywiadu w Wysokich Obcasach, o mocnym tytule „Emocje są tabu”[1]. Wspominam o tym wszystkim dlatego, że jako czytelnik, rozpoczynający swoją przygodę z autorką od tej mniej znanej publikacji, zwłaszcza że zaliczyła ona mocny i szeroko komentowany debiut, czułam się troszkę dziwnie. W głowie kołatały się strzępki zdań, opinii i komentarzy, które budowały pewne oczekiwania wobec nowej książki, a przecież ma prawo być ona zupełnie inna od poprzedniczki. Brak porównania = brak kontekstu. Ale też: brak porównania = czytanie „bez uprzedzeń”.

Autorka wykorzystuje na dwa sposoby potencjał interpretacyjny, zawarty w tytułowym słowie-kluczu. Imigracja to, według Słownika wyrazów obcych i zwrotów obcojęzycznych W. Kopalińskiego, „napływ ludności obcej, osiedlającej się na stałe w jakimś kraju; ogół imigrantów, przybyszów cudzoziemskich osiadłych na stałe”. Bardziej szczegółowa analiza pozwala wyodrębnić w nim dwie cząstki: im- (z łac. w czym, do, ku) – przedrostek, odpowiednik polskiego w-, przy- (M. Tytuła, M. Łosiak „Polski bez błędów. Poradnik językowy dla każdego”) oraz migratio – z łac. (wy)wędrowanie od migrare: (wy)wędrować; przesiedlać się (znów Słownik wyrazów obcych i zwrotów obcojęzycznych W. Kopalińskiego:)). W wolnym tłumaczeniu, na użytek tego wpisu: podróż (ruch) w głąb siebie. Bohaterowie opowiedzianych przez Malanowską historii spotykają się z Innym, na przykład pod postacią azjatyckiej drag queen („Butterfly”), bądź sami występują w roli Innego. Tę drugą sytuację egzystencjalną świetnie odzwierciedlają opowiadania „Emily” oraz „Post factum”, które dzieją się w Stanach Zjednoczonych. Choć wydaje się to obszar kulturowy bliski naszemu sposobowi pojmowania świata, bohaterki mają kłopot, aby odnaleźć się w nim. Jest taki humorystyczno-gorzki fragment w autobiograficznym tekście „Emily”: Malanowska wpada wściekła do budynku laboratorium, w którym pracuje, narzekając z polską swadą, że zepsuł jej się samochód i nie stać jej na mechanika. Podczas lunchu szefowa wręcza jej zwitek banknotów, z przeznaczeniem na naprawę pojazdu. Pisarka komentuje: „Jak mogłabym zostać w kraju, w którym zamiast oczekiwanego współczucia otrzymywałam realne wsparcie?” (s. 133). Tom „Imigracje” został podzielony na dwie części: „Historie, które się wydarzyły” oraz „Historie, które wydarzyć się mogły”. Mam wątpliwości, czy istnieje sztywna granica podziału między nimi, bowiem wszystkie opowiadania mają tak osobisty charakter, jakby pisarka dzieliła się z czytelnikami sporą częścią swojego życiowego doświadczenia.

Jest w tym tomie kilka opowiadań naprawdę bardzo dobrych, wyróżniających się – dojrzałych, wnikliwych, subtelnych. Zaliczyłabym do nich „Poza słowami”, „Emily”, „Wakacje z Marytą” oraz „Post factum”. Proza Kai Malanowskiej nie zachwyca kunsztownym językiem czy misternie tkaną fabułą – jej siła tkwi w udanej i wiarygodnej psychologizacji relacji intra- i interpersonalnych. Jej pisarstwo jest zawsze bardzo intymne – nawet jeśli dotyka ono kwestii kontaktu człowieka z (inną) kulturą, to zawsze z perspektywy wnętrza postaci – jej procesów myślowych czy emocji. Bohaterki „Imigracji” mogłyby powiedzieć o sobie: „jestem anonimową neurotyczką”. Pełno w nich niezidentyfikowanego lęku, koncentracji na swoich stanach psychicznych, nieracjonalnych impulsów, poczucia samotności i niedostosowania. Prawdziwe mistrzostwo autorka osiąga jednak w opisie skomplikowanych związków międzyludzkich. Ojciec i córka podróżujący po Stambule. Polska emigrantka w USA, współpracująca z despotyczną i fascynującą jednocześnie przełożoną. Ciotka Maryta – ekscentryczna żona czwartego męża, prowadząca z nim wyniszczającą grę. I wreszcie Joanna i Adam, para Polaków żyjąca za oceanem – on dźwiga na sobie ciężar odpowiedzialności za podjęcie decyzji o wyjeździe z kraju, ona – zamknięta w pułapce obcej kultury, w której nie potrafi poczuć się dobrze. Malanowska z wielką pieczołowitością i wrażliwością analizuje relacje osób sobie najbliższych, w które wkrada się poczucie niezrozumienia, obcości. Zawsze są one naznaczone pewną skazą, często wynikającą z nieumiejętności komunikowania się. Na przeszkodzie stają też bohaterom własne demony: nierozwiązane konflikty wewnętrzne, nieprzepracowane skrypty. Mam wrażenie, jakby autorka, poprzez swoje literackie alter ego (pod różnymi postaciami), konfrontowała swoją nadwrażliwość z cudzą odmiennością, podnosząc się w ten specyficzny sposób na duchu, stawiając się „do pionu”: „A przecież wszystko, począwszy od koloru jej skóry, a kończąc na sposobie ubierania, wskazuje na to, że to ona, nie ja, powinna być tu bardziej zagubiona” (s. 87).   

Polecam prozę Kai Malanowskiej wszystkim, którzy nie boją się zagłębić w trudny i rozedrgany świat przeżyć głównych bohaterów. Czytelnicy, którzy się na to zdecydują, otrzymają w zamian sporą dawkę wnikliwych obserwacji i trafnych interpretacji. Lojalnie ostrzegam: może to doprowadzić do pojawienia się ważnych, choć nie zawsze łatwych i przyjemnych autorefleksji:)

[1] http://www.wysokieobcasy.pl/wysokie-obcasy/1,53662,8583759,Emocje_sa_tabu.html

piątek, 8 lipca 2011

Sztuka oczami mędrca (i o dyskusji wokół biografii wielkich pisarzy słów kilka)


Z. Bauman „Między chwilą a pięknem. O sztuce w rozpędzonym świecie”
Wydawnictwo Officyna
Łódź 2010




Odnoszę czasami wrażenie, że Zygmunt Bauman potrafi wypowiedzieć się na każdy temat. Nie jest to bynajmniej zarzut, a raczej słabo maskowana zazdrość i autentyczny podziw. „Jedyny nasz celebryta, który uwodzi myślami” (cyt. za P. Goźlińskim z Gazety Wyborczej), wciąż znajduje rzesze wiernych czytelników, a spotkania z nim (miałam kiedyś okazję w takim uczestniczyć) przyciągają tłumy. Bauman, niczym – nie przymierzając – współczesna gwiazda rocka, pobudza masową wyobraźnię. Przedwcześnie chyba ogłoszono śmierć autorytetów, bowiem przypadek polskiego socjologa i filozofa odsłania bezwstydnie, ludzką potrzebę istnienia w przestrzeni publicznej mędrca, objaśniającego nam świat, w którym żyjemy.

Na publikację „Między chwilą a pięknem. O sztuce w rozpędzonym świecie” składa się kilkanaście esejów poświęconych tytułowemu zagadnieniu. Znajdziemy tu szeroki wachlarz tematów: na rozważaniach o podstawowych kategoriach estetycznych, takich jak piękno, ład i humor poczynając, poprzez omówienie pewnych zjawisk, nurtów czy motywów (np. moda, sztuka przedstawiająca, pomnik jako medium pamięci, nieznajomy, obcy, inny jako źródło miksofobii), na analizie twórczości konkretnych artystów kończąc (G. Klaman, M. Bałka czy A. Camus). Różnorodność i rozpiętość wątków sprawiają, że każdy czytelnik odnajdzie w tym tomie coś dla siebie. To godne uznania osiągnięcie autora – wypowiedzieć się z taką znajomością rzeczy o różnych dziedzinach sztuki, z których każda posiada bogatą tradycję – zarówno w sferze dokonań, jak i meta-refleksji. Idąc tym tropem, ja również skupiłam się na tym, co lubię najbardziej. Szczególnie zaś na jednym z tekstów – „Szuka pisania o sztuce życia”. Chciałabym nad nim podeliberować troszkę dłużej, zwłaszcza że dotyczy pewnego fascynującego skandalu:)  Chyba jeszcze nigdy po 1989 roku literatura w Polsce nie wzbudzała takich emocji. Kiedy w zeszłym roku ujrzała światło dzienne książka A. Domosławskiego pt. „Kapuściński non-fiction”, w kraju zawrzało. Nie miałam wówczas okazji toczyć pisemnej dyskusji na ten temat, bowiem nie śniło mi się jeszcze w tych „zamierzchłych czasach”, że kiedykolwiek poprowadzę bloga. Nie mam też zamiaru czynić tego teraz, chcę tylko wspomnieć o moim dysonansie poznawczym:) Wspominany wyżej esej Baumana musiał powstać przed pojawieniem się na rynku biografii Kapuścińskiego, bowiem jego fragmenty znalazły się w pierwszym wydaniu – na zachętę dla czytelników. Polski socjolog i filozof nie wiedział zatem jeszcze, jaką burzę ta publikacja wywoła. Co zatem mnie dziwi? Jego entuzjastyczny, ale przede wszystkim pozbawiony znamion głębokiego szoku ton wypowiedzi!:) Jak to się ma do świętego oburzenia krajowych autorytetów, które eksplodowało z taką mocą? Dlaczego nie potępia on w czambuł praktyk pisarskich Domosławskiego: ujawniania życia prywatnego swojego bohatera, jego kontaktów z PRL-owską władzą czy skłonności do mieszania prawdy z fikcją, a wręcz przeciwnie, używa sformułowań (jednak troszkę wyolbrzymionych i egzaltowanych, ocierających się nawet o kicz): „(…) powstała wielka książka o wielkim człowieku” czy „(…) Ryszard Kapuściński swego Humboldta znalazł. W Arturze Domosławskim”? Czyżby jego brak krytycznego spojrzenia wynikał z faktu zamieszkiwania w innym niż Polska miejscu? Ciekawych odpowiedzi (czy słusznych?) na te pytania udzieliła mi Irena Grudzińska-Gross (też, nomen omen, emigrantka) w artykule pt. „Rentgen nie zna litości”, który ukazał się w magazynie „Książki”. To, co wydarzyło się wokół publikacji Domosławskiego, nazywa ona „przełomem biograficznym”. Autorka przekonuje, że w Stanach Zjednoczonych biografie pod szyldem „zero dyskrecji”, pióra znakomitych często publicystów, są na porządku dziennym i cieszą się ogromnym powodzeniem czytelników. Wzbudzają kontrowersje, owszem, ale sam fakt, że powstają, nikogo już nie dziwi. Za nasze opóźnienie względem tendencji światowych odpowiadają, jak zwykle, wojna i komunizm. Wśród czynników, które do przełomu doprowadziły, wymienia Grudzińska-Gross demokratyzację życia społecznego („powiększyła liczbę i rodzaj osób wartych biografowania”), freudyzm, który przyniósł fascynację tym, co ukryte, często niedostępne nawet świadomości samych zainteresowanych i feminizm.

Jestem zdecydowaną przeciwniczką „taniej sensacji”, ale nie można z nią mylić każdej próby wniknięcia w świat myśli, uczuć, postaw społecznych i politycznych „znanych i (nie)lubianych”, w tym pisarzy. Mam wrażenie, że casus książki Domosławskiego obnaża naszą narodową skłonność do hagiografii, budowania spiżowych pomników, myślenia w kategoriach czarne-białe. Czy nie może pozostać Kimś Wielkim ten, kto popełniał w życiu błędy? Człowiek, a nie Bohater? Zdaje się, że musimy się jeszcze tego uczyć.

Wracając do książki „Między chwilą a pięknem. O sztuce w rozpędzonym świecie”: cieszę się, że publikacja poświęcona sztuce jest ze smakiem i starannie wydana, bowiem wydaje się, że w tym przypadku dwie „zmienne” – treść i forma – powinny ze sobą korespondować. Wydawnictwo Officyna postawiło na prostotę i ciekawy pomysł. O tym pierwszym elemencie decyduje okładka – dość surowa, bez zbędnych ozdobników, przypominająca stary brulion, o tym drugim zaś nietypowy kształt książki. Słowem: przyjemnie się na nią patrzy i jeszcze przyjemniej się ją czyta.

niedziela, 3 lipca 2011

Wojny narkotykowe



Oprac. zbiorowe „Wojny narkotykowe. Doniesienia z pola walki”
Wydawnictwo Krytyki Politycznej
Warszawa 2011




Dziś na blogu pojawia się temat śmiertelnie poważny, co ma oczywiście związek z moją ostatnią lekturą. „Wojny narkotykowe. Doniesienia z pola walki” ukazały się niedawno w Serii Publicystycznej Wydawnictwa Krytyki Politycznej. Chociaż kwestie produkcji, dystrybucji i konsumpcji narkotyków nie nastrajają optymistycznie, pisać i czytać o nich trzeba. Problem, o którym mowa, niesie bowiem ze sobą rozległe konsekwencje natury społecznej, gospodarczej i politycznej. Myślę, że przeciętnemu mieszkańcowi kontynentu europejskiego, niezaangażowanemu w proceder, trudno nawet wyobrazić sobie, w jakim kontekście nielegalne substancje psychoaktywne są wytwarzane i jaką drogę przebywają, zanim dotrą do użytkowników. Wiedza ta nie pozwala spać spokojnie. Okazuje się bowiem, że ofiary narkobiznesu znajdują się nie tylko po stronie uzależnionych, ale także producentów. Bieda, przemoc, strach i śmierć to nieodłączni towarzysze plantatorów marihuany z Meksyku czy górskich plemion uprawiających mak opiumowy w Laosie i Birmie. Brutalna wojna, jaką niektóre państwa, niejednokrotnie pod wpływem nacisków międzynarodowych, wydały narkotykom, przynosi często skutki odwrotne do zamierzonych. Stawia to pod znakiem zapytania sensowność represyjnej polityki narkotykowej, dążącej na przykład do masowej likwidacji upraw. Co z tego, że szef Biura Narodów Zjednoczonych ds. Narkotyków i Przestępczości ogłasza w 2007 roku znaczny spadek produkcji opium na terenie Złotego Trójkąta (Tajlandia, Birma, Laos), skoro fakty wskazują, że przeniosła się ona do Afganistanu, a lokalne organizacje przestępcze przerzuciły się na wytwarzanie amfetaminy i jej pochodnych? Sukces to czy porażka? Można by pewnie zapytać: jakie to wszystko ma znaczenie tutaj, w Polsce? Biznes narkotykowy nie zna granic. Zjawisko globalizacji dotyczy także „szarej strefy”. Decyzje polityczne związane z narkotykami, jakie podejmuje władza w konkretnym kraju, mają zatem reperkusje dla całej przestępczej machiny. Warto zatem mieć w perspektywie zniuansowany obraz sytuacji.
Książka „Wojny narkotykowe” została podzielona na kilka części: Ameryka Łacińska, Azja, Afryka, Wschód i Polska. W każdej z nich znajduje się przynajmniej jeden wywiad z działaczem społecznym bądź ekspertem oraz tekst publicystyczny, ale nie zabrakło tu także krótkich form prozatorskich. Nazwiska autorów – znane i cenione: Wojciech Jagielski, Adam Leszczyński, Artur Domosławski, prof. Wiktor Osiatyński. Pięć obszarów geograficznych, pięć odsłon tego samego problemu. Chociaż każda ze wspomnianych stref odznacza się lokalnym kolorytem, bez problemu wyodrębnimy wspólny dla nich mianownik. Przyjrzyjmy się w skrócie, na przykładzie Ameryki Łacińskiej, Azji i Afryki, temu, co decyduje o specyfice danego „narkoregionu”, odróżnia go od innych oraz temu, co upodabnia je do siebie.
Ameryka Łacińska, narkotykowe „jądro ciemności”, właśnie ze względu na tę stygmatyzację, która ściąga na nią zainteresowanie opinii publicznej, ma „bogate” doświadczenie w prowadzeniu wojen z nielegalnym biznesem. Problem Kolumbii, Boliwii czy Meksyku polega jednak na tym, że struktury przestępcze tak głęboko wniknęły w tkankę państwową, że nie sposób ich teraz rozdzielić. R. C. Fernandes, działacz na rzecz praw człowieka, w rozmowie z K. Walęcik przywołuje terminy legal country i real country. Pierwszy z nich odnosi się do państwa takiego, jakie zdefiniowane jest w rozmaitych aktach prawnych, drugi z kolei do państwa rzeczywistego, które istnieje jakby równolegle i rządzi się odrębnymi regułami. Real country posiada zazwyczaj własny ośrodek władzy – nieformalnej, choć równie znaczącej, co ta oficjalna. To właśnie przypadek Ameryki Łacińskiej – bossowie narkotykowi mogą tutaj więcej niż politycy czy policja, pozostająca zresztą często na ich usługach. Wykazać się zdecydowaną postawą wobec nielegalnej produkcji, dystrybucji i konsumpcji jednak trzeba, bowiem ze Stanów Zjednoczonych płynie szerokim strumieniem gotówka na ten cel. Efekt? Represyjna polityka narkotykowa, która tak naprawdę obraca się przeciwko obywatelom, uzależnionym (chorym!) i drobnym handlarzom, legitymizując na przykład okrutne nadużycia armii, a nie naruszająca interesów potężnych karteli. „Pomoc” USA wyrządza w tym przypadku więcej szkody niż pożytku. Finansowanie wojny z „narkobiznesem”, bez kontroli jej sensowności i skuteczności, to rodzaj „niedźwiedziej przysługi”.
Amerykę Łacińską i Azję, a pozostajemy w temacie narkotyków, łączy z pewnością jedno – obydwa regiony przodują w ich produkcji, chociaż każdy z nich ma swoją „specjalizację”. Złoty Trójkąt (Birma, Laos, Tajlandia) i Złoty Półksiężyc (Afganistan, Pakistan, Iran) dostarczają na rynek największe na świecie ilości opium. Uprawa maku okazuje się być dogodnym wyjściem (koniecznością?) dla mieszkańców ogarniętego wojną domową Afganistanu czy też górali z Birmy i Laosu. Niegościnny krajobraz i konflikty zbrojne sprzyjają angażowaniu się w nielegalną działalność. Wojciech Jagielski pisze, że jedynym okresem, w którym cichną odgłosy wystrzałów w Afganistanie, jest późna wiosna – wtedy to wszyscy oddają się „opiumowym żniwom”. Towar pochodzący z Ameryki Łacińskiej i Azji trafia w większości na tzw. Zachód. Szum medialny i polityczny wokół „problemu narkotykowego” spowodował, że wiele tradycyjnych kanałów przerzutowych stało się obiektem zainteresowania policji, tracąc tym samym na strategicznym znaczeniu. Wzmożona kontrola przyczyniła się w ten sposób („niechcący”) do dramatu zachodniego wybrzeża Afryki. To tutaj znajduje się Gwinea Bissau – niewielki, piąty najbiedniejszy kraj świata, który stał się dla kolumbijskich karteli narkotykowych „rajem tranzytowym”, zyskując wątpliwą sławę pierwszego „narkopaństwa” na kontynencie. Wartość towaru, jakim się tutaj obraca, przekracza znacznie produkt krajowy brutto. Nie dziwi zatem, że „przychylność” lokalnej władzy można kupić za bezcen. „Przychodzisz, kupujesz potrzebne usługi od rządu, armię i ludzi, i przejmujesz interes” (s. 134). W czasie, kiedy tubylcy muszą zmagać się z brakiem sieci elektrycznej czy bieżącej wody, kolumbijscy baronowie budują luksusowe hacjendy i poruszają się szpanerskimi wozami, demonstrując swoje bogactwo na prawo i lewo. Jakby tego było mało, powszechna dostępność substancji psychoaktywnych, znajdowanych na przykład na plaży (skutek uboczny nielegalnego transportu), przyczynia się do rozpowszechniania uzależnień wśród gwinejskiej społeczności. A leczenie narkomanów w Afryce to osobny problem. Można z tego powodu załamywać ręce, ale, jak słusznie zauważa Adam Leszczyński: „(..) politycy mają inne priorytety, których Zachód często nie rozumie, bo nie rozumie miejscowych realiów. W Afryce na południe od Sahary co roku kilka milionów dzieci umiera na malarię; kilkadziesiąt procent ludzi nie ma dostępu do zdrowej wody i w miarę przyzwoitych sanitariatów; dziesiątki milionów dzieci nie chodzi do szkół, bo ich (nawet w tych krajach, w których edukacja jest oficjalnie bezpłatna) po prostu w okolicy nie ma. (…) dopiero kiedy afrykańskie państwa i afrykańskie demokracje uporają się z brakiem wody, jedzenia i podstawowych lekarstw dla małych dzieci, zainteresują się losem narkomanów” (s 123 i 128).
Bieda, przemoc, trudne warunki życia oraz przenikanie się „narkobiznesu” z władzą to bez wątpienia „wspólny los” wszystkich wspomnianych tu obszarów geograficznych. Jaką zatem obrać strategię, aby zbliżyć się do rozwiązania problemu? Z lektury „Wojen…” płynie jednoznaczny wniosek: politykę represji należy zastąpić programem redukcji szkód. Wiele państw już się na to zdecydowało, choć wymaga to sporej odwagi. Filozofia harm reduction odrzuca bowiem idealistyczne mrzonki o „społeczeństwie bez narkotyków” na rzecz realistycznego założenia, że nielegalne substancje psychoaktywne były, są i będą, należy więc nastawić się na minimalizację ryzyka związanego z ich użytkowaniem. „Do narkotyków należy podchodzić praktycznie, a nie tylko retorycznie. Jak do zjawiska permanentnego, chronicznie występującego w społeczeństwie. A za szerokim dostępem do terapii iść musi szerokie wsparcie socjalne” – mówi w książce J. Csete, ekspertka ds. zdrowia publicznego z Uniwersytetu Columbia. No właśnie. Najlepsza polityka narkotykowa to skuteczna polityka społeczna!
Na zakończenie tego tekstu coś ze sfery wrażeń, a nie faktów: lektura „Wojen narkotykowych” była dla mnie silnym doświadczeniem emocjonalnym. Zostawiła mnie ona z przekonaniem, że konsumpcja narkotyków jest działaniem głęboko nieetycznym, przyczynia się bowiem do podtrzymywania nierówności społecznych. Czy wypada, aby brutalne konsekwencje popytu na nielegalne substancje psychoaktywne ponosił ubogi rolnik z Kolumbii albo góral z Birmy?