sobota, 19 lutego 2011

Ciężki żywot pisarza...



P. Roth „Zuckerman wyzwolony”
Wydawnictwo Zysk i S-ka
Poznań 2008






Niespodziewane sława i bogactwo mogą stać się równie kłopotliwe (chociaż z innych powodów) jak nagłe nieszczęście. Nathan Zuckerman, bohater powieści „Zuckerman wyzwolony” Philipa Rotha, przekonuje się o tym na własnej skórze. Napisał on bowiem książkę, która stała się bestsellerem. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki „w niepamięć odeszły czasy, kiedy Zuckerman musiał martwić się tylko o Zuckermana zarabiającego pieniądze: odtąd trzeba będzie myśleć o tym, co robią pieniądze” – pisze Roth z cudowną ironią, charakterystyczną zresztą dla całej tej książki. Nathan, jako autor poczytnej powieści pt. „Carnovsky”, staje się osobą publiczną, tzn. rozpoznawalną. Jak wiadomo, osoba publiczna przestaje należeć do siebie samej, a staje się własnością ogółu, dobrem społecznym. Zyskuje też nową tożsamość, a raczej przejmuje ją od postaci, którą wykreowała. Czytelnicy Zuckermana – kobieta w barze, starszy pan w bibliotece, mężczyzna odczytujący liczniki – i tak wiedzą swoje: Zuckerman to Carnovsky, Carnovsky to Zuckerman. Dają sobie również prawo do tego, żeby tę osobę (typu 2 w 1) krytykować, pouczać, sprowadzać na dobrą drogę. Tym bardziej, że Gilbert Carnovsky (a więc i Zuckerman) prowadzi się źle i niemoralnie.

Główny bohater, zyskując sławę i bogactwo, traci swobodę funkcjonowania. W środkach komunikacji miejskiej staje się natychmiast obiektem nieskrępowanego zainteresowania, na ulicach zaczepiają go obcy ludzie, a w barach opowiadają swoje historie różnej maści frustraci. Akcja powieści toczy się pod koniec lat 60-tych, a więc z perspektywy tego, co wiemy współcześnie o bezkompromisowych metodach działania tabloidów i paparazzich,  w epoce kamienia łupanego. Mimo to popularny pisarz, autor kontrowersyjnego dzieła, nie może czuć się w Ameryce tamtych czasów bezpiecznie. Jak pisze Roth, „Wietnam stał się jatką”, rok wcześnie zamordowano Martina Luthera Kinga i Roberta Kennedy’ego, a „broń palna zajęła w wyobraźni uciśnionych miejsce lewego sierpowego: tylko unicestwienie dawało trwałą satysfakcję”. Nathan Zuckerman, jak wiele sławnych osób, zyskuje również własnego szantażystę, ale w kontekście wyżej wymienionych okoliczności, trudno mu zachować dystans wobec tej sytuacji.

Powieść „Zuckerman wyzwolony” opowiada o meandrach i pułapkach sławy. Jeżeli chcesz zostać znanym pisarzem, dziennikarzem, piosenkarzem czy malarzem, zastanów się, jej Czytelniku, co najmniej dwa razy. Philip Roth Cię ostrzega! Jest jednak ta historia również czymś więcej. Zuckermana bowiem, bardziej niż sława, zniewala coś innego: rodzinne zakorzenienie, społeczne oczekiwania, narodowe powinności. Dzięki tym motywom książka Rotha wpisuje się w ten nurt literatury, która eksploruje motyw roli i kondycji pisarza. Gdzie zaczyna się i kończy jego odpowiedzialność za to, co stworzył? Jaki wpływ na jego wyobraźnię twórczą powinna mieć troska o bliskich (wynikająca ze świadomości, że czytelnicy mylą często fikcyjną rzeczywistość narracji z tym, co istnieje „naprawdę”)? Czy pisarz ma zobowiązania wobec narodu, z którego się wywodzi (Nathan jest Żydem)? Wydaje się, że trudno tutaj o jednoznaczne rozstrzygnięcia. A jednak. Zuckerman, który po śmierci apodyktycznego ojca odbywa sentymentalną podróż do Newark, gdzie się urodził, jak stwierdza narrator, „nie jest już synem jakiegoś mężczyzny, mężem dobrej kobiety, bratem swojego brata, nie pochodzi z żadnego konkretnego miejsca”. Czy w związku z tym, że Zuckerman uważany jest za literackie alter ego Rotha, na co wskazują zresztą podobieństwa w ich biografiach, można potraktować ten cytat jako manifest niczym nieskrępowanej wolności twórczej samego pisarza? Przypuszczam, że tak. Polecam!

wtorek, 8 lutego 2011

A jak afirmacja życia...


E. Markowska-Radziwiłowicz „Paprochy”
Wydawnictwo Znak
Kraków 2006







Ledwie zdążyłam zadeklarować na blogu, że czytam właśnie „Fioletowy hibiskus” Chimamandy Ngozi Adichie, a już pojawiła się kolejna pokusa. Nie powiem gdzie i nie powiem jak, zaopatrzyłam się przedwczoraj w trzy nowe, interesujące książki, co kosztowało mnie, bagatela, 11 złotych! Od razu rzuciłam się do czytania! Odstawiłam Chimamandę na boczny tor (przepraszam!) i szybciutko pochłonęłam „Paprochy” Ewy Markowskiej-Radziwiłowicz. Paprochy – jakie to piękne słowo! Wbrew pozorom, bo kojarzą się raczej z czymś, co chciałoby się jak najszybciej strząsnąć, strzepnąć. Ta książka wzbudziła we mnie zupełnie inne emocje – zdecydowanie „ku”, a nie „od”.

„Paprochy” są zapisem wspomnień kobiety jeszcze-nie-pięćdziesięcioletniej, która, tak sobie to wyobrażam, w momencie kolejnego życiowego przełomu (odejście z domu syna, widmo samotności), re-konstruuje swoją tożsamość, zanurza się w przeszłość po to, by zrozumieć, w jakim miejscu (i dlaczego) znajduje się tu i teraz. Czy jest to zatem autobiografia? Nie umiem jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie. Nie zgadzają się pewne fakty – z krótkiej notki o autorce wynika, że ukończyła Wydział Aktorski i Reżyserii, natomiast jej bohaterka jest lekarką. Z drugiej strony, ton narracji jest tak osobisty, ciepły i czuły, że trudno oprzeć się wrażeniu, jakoby pisarka oddała tej książce kawał (kawał, a nie kawałek) siebie. Jak informuje nas okładka, „Paprochy” to także powieść pokoleniowa. Rozumiem więc, że doświadczenia głównej bohaterki, ze względu na kontekst, w jakim kształtuje się jej życiorys, mają wymiar bardziej uniwersalny. Mowa tutaj o generacji, której dzieciństwo, młodość i dorosłość przypadały na okres powojenny. Jest to poniekąd historia PRL-u w pigułce. Codzienność rządzi się tu swoimi prawami: ktoś komuś zabrania przyjaźnienia się z córką komunisty lub wroga Jedynie Słusznego Systemu (w zależności od tego, po której stronie barykady się stoi), areszty zapełniają więźniowie polityczni, Jaruzelski ogłasza stan wojenny, a w Gdańsku strzelają do robotników. Szczególnie brutalnie Historia wkracza w życie bohaterki, kiedy naznacza jej bliskich. Trudno ogarnąć myślami dramat, jaki przeżywa Julek, świetnie zapowiadający się pianista, czy Gosia – studentka medycyny, która musi porzucić swoje ambicje edukacyjne. Tło historyczne jest w tej opowieści bardzo ważne, ale nie najważniejsze. Markowska-Radziwiłowicz afirmuje bowiem życie we wszystkich jego przejawach. Lektura tej książki dała mi potężnego kopa pozytywnej energii. Jak udało się to autorce osiągnąć, nie wiem. Czasy, o których pisze, są w gruncie rzeczy ponure  i podłe. To, co spotyka jej bohaterkę, też często bywa przygnębiające (dla przykładu: konflikt z Gąsiorem). A jednak. Wspomnienia, którym mamy okazję przyglądać się z bliska, nie są własnością kogoś rozgoryczonego, kto ma poczucie zmarnowanego życia. Wręcz przeciwnie: ostatnie zdanie książki brzmi: „Wypijam duszkiem szklankę wina, a potem siadam przy komputerze i wystukuję treść ogłoszenia: zamienię trzy pokoje w centrum na kawalerkę. Akt desperacji? Bunt? Krok w nowe życie? Nowe życie…”.

Dodam jeszcze tylko na końcu, że powieść „Paprochy” można czytać również jako „małą historię kobiecości” – na dwa sposoby. Obserwujemy w niej bowiem, po pierwsze, proces dojrzewania dziewczynki, po drugie zaś, portrety i losy kobiet różnych pokoleń. Podoba mi się to, że mężczyźni  są w świecie bohaterki obecni nienachalnie. Pojawiają się, znikają, zostają na dłużej. Kochają, krzywdzą, pomagają, zdradzają. E. Markowska-Radziwiłowicz relacjonuje to bez specjalnego zadęcia i użalania się nad płcią jedną bądź drugą. Myślę sobie: z czego wynika ten pobłażliwy dystans, którego często brakuje współczesnym autorkom, piszącym o mężczyźnie nawet wtedy, kiedy o nim nie piszą? Będę szukać odpowiedzi :)

niedziela, 6 lutego 2011

Bóg, honor i ojczyzna, czyli zmagania z polskością



T. Piątek „Wąż w kaplicy"
Wydawnictwo W.A.B.
Warszawa 2010







Zaryzykuję stwierdzenie, że czytanie książki jest jak dobry, emocjonujący mecz siatkarski (piłkarski, koszykarski, hokejowy itp.) – w każdej chwili może nastąpić nieoczekiwany zwrot akcji, który odmieni losy spotkania (sportowego lub z lekturą). Musi zaistnieć wszakże jeden warunek – kibic/czytelnik dotrwa do końca. Ale to już zawodowe ryzyko sportowca/autora.

Z książką „Wąż w kaplicy” Tomasza Piątka długo nie mogłam znaleźć wspólnego języka. To był mój pierwszy kontakt z tym pisarzem i nie wiedziałam, czy taki „styl pióra” i typ wyobraźni są dla niego charakterystyczne, czy raczej specyficzne dla tej powieści. Przyznaję szczerze – męczyłam się trochę, odkładałam ją na półkę i znowu po nią sięgałam, hołdując swojej czytelniczej zasadzie, że warto dobić do brzegu (końca). I nagle wszystko złożyło się w jedną całość, a punkt kulminacyjny naprawdę mną wstrząsnął! Takie niespodzianki są przeze mnie wysoce pożądane!

„Wąż w kaplicy” to książka o polskości – polskości w wersji bogoojczyźnianej. Autor nie tylko rozprawia się bezlitośnie z narodowymi mitami, toposami i bohaterami, ale przede wszystkim szuka źródeł idei mesjanizmu, poświęcenia, ofiarnej walki. Jako czytelnicy czujemy doskonale, że nie jest to bliska mu koncepcja patriotyzmu. Na kartkach książki roi się od Wielkich Słów: Ojczyzna, Naród, Powstanie, a bohaterowie powieści posługują się często takim oto językiem: „To Polska jest jak Pan Jezus, poświęca się za grzechy wszystkich ludzi. A Polak poświęca się za Polskę”, „Janek tłumaczył mi dalej, co znaczy Powstanie, jak bardzo to słowo jest święte. Powstanie, mówił, to wybuch ducha, który niszczy wszystkie swoje ograniczenia, choćby przy tym musiał zniszczyć także to, co mu najdroższe”. Taka polskość to dla Piątka kłopot, a nie powód do dumy. Zapewne stąd biorą się jego obawy, wyrażone na okładce powieści: „Być może kilka osób przeczyta tę książkę i coś się w nich zmieni. Bardziej prawdopodobne, że przeczyta ją kilka innych osób i będę musiał emigrować do Argentyny”. Powodów do wściekłości dostarcza Piątek patriotom spod znaku „moherowego beretu” kilka. Dość wspomnieć intrygującą okładkę, na której pikuje, rażony gromem z niebios, samolot (sprawdzałam – książkę wydano we wrześniu 2010 roku, a więc podejrzenie o „inspirację” katastrofą smoleńską jest uzasadnione) czy też scenę, w której bohater powieści, „nazista techniczny”, jak sam siebie określa, ucieka z Europy za pośrednictwem kościelnej instytucji, która przy okazji pobiera za „dobry uczynek” sowitą prowizję. Nie sądzę, aby z tytułu tych „bluźnierstw przeciwko narodowi” groziła autorowi banicja – po książkę sięgną raczej jemu podobni.

Jak łatwo i skutecznie pokazać meandry polskiego „patriomistycyzmu” (określenie T. Piątka)? Wprowadzając do powieści figurę Innego. Andreas Issli, główny protagonista, jest człowiekiem o skomplikowanej, płynnej, niedookreślonej tożsamości, rzec by można – ponowoczesnej. Jego dziadek, Szwajcar i przedsiębiorca, wiąże, poprzez przeprowadzkę do Krakowa, losy swojego rodu z Polską. Zakłada tutaj cukiernię i pragnie robić z Polakami interesy, ale, jakżeby inaczej, ciągle wpada w sidła zawieruchy historycznej. Ojciec Andreasa żeni się z emocjonalną Włoszką, „urozmaicając” w ten sposób „zaplecze kulturowe” syna. Andreas, z takim bagażem rodzinnych powiązań, mierzy się z polskością z pewnego dystansu, dysponuje zewnętrzną perspektywą. Wszystko zmienia się, kiedy poznaje Janka – swojego rówieśnika, a jednocześnie przewodnika. To on tłumaczy mu, czym jest Ojczyzna, Poświęcenie, Wojna, Prawdziwa Męskość. Ciekawa jestem zdania innych Czytelników tej książki, ale ja dopatrywałabym się również w tej przyjaźni rysu homoerotycznego (biorąc pod uwagę również dalsze wydarzenia). Janek, jak przystało na prawdziwego Polaka i bohatera, ginie męczeńsko w walce, w kwiecie wieku. Ta śmierć stanie się dla Andreasa „idee fixe” i zdeterminuje jego dalsze życie. Wyruszy on bowiem w podróż, która pozwoli mu odpowiedzieć na pytanie, skąd w polskim narodzie popęd śmierci, gotowość do niszczenia tego, co w nim najcenniejsze, składania w ofierze najlepszych ludzi. Przyznam, że ten fragment książki zaintrygował mnie najbardziej. Tomasz Piątek wchodzi w nim w rolę historiozofa, który poszukuje źródeł archetypu polskości. W tym celu „aranżuje” spotkania swojego bohatera z Freudem, Jungiem czy Goringiem. Nie czas i miejsce, by przytaczać tu ich fascynujące dyskusje, dlatego zachęcam do sięgnięcia po książkę. Niespodzianek tu ci dostatek.

„Wąż w kaplicy” Tomasza Piątka wydaje mi się idealną kandydatką do kanonu lektur szkolnych – dobrze byłoby jej w towarzystwie Wyspiańskiego czy Gombrowicza (o ile szanowni pisarze w kanonie jeszcze pozostają!). Myślę, że nadaje się ona świetnie do tych wszystkich polonistycznych czynności: rozkładania na czynniki pierwsze, odtwarzania losów głównego bohatera, ustalania problematyki. Sęk w tym, że, jak to często z lekturami bywało, zgubiłam gdzieś po drodze przyjemność z czytania tej powieści. Intelektualny, syntetyczny odbiór owszem, cenię, ale moje czytelnicze serce zdobywają te książki, które poprzez ciekawą i psychologicznie wiarygodną historię o ludzkich uczuciach, dylematach, wyborach, powinnościach i związkach wywołują ten ekscytujący dreszczyk REFLEKSJI o życiu.