sobota, 26 marca 2011

Cytat na dziś

„Nie wystarczy mówić do rzeczy, trzeba mówić do ludzi”
Stanisław Jerzy Lec

Nic dodać, nic ująć.

Skutki bywania, czyli rzecz o Marlenie Dietrich



A. Kuźniak „Marlene”
Wydawnictwo Czarne
Wołowiec 2009







Zastanawiacie się czasami nad tym, dlaczego czytamy właśnie „te”, a nie inne książki? Jakie czynniki sprawiają, że akurat po nie sięgamy? Przypadek to czy kontrolowany wybór? A zakładając nawet, że kontrolowany wybór – jaki proces kryje się za tym, że dany tytuł zaistniał w naszej świadomości? Warto się zatrzymać i uchwycić moment (lub dotrzeć do niego retrospektywnie), w którym rodzi się zależność przyczynowo-skutkowa pomiędzy inspiracją a śladem pamięciowym :)

Moja ostatnia lektura jest skutkiem bywania. 16 marca w poznańskiej księgarni Bookarest odbyło się spotkanie z dwójką gości: Agnieszką Wójcińską, autorką książki „Reporterzy bez fikcji. Rozmowy z polskimi reporterami” oraz Włodzimierzem Nowakiem, jednym z jej bohaterów, autorem „Obwodu głowy” czy „Serca narodu koło przystanku”. Pognałam tam niezwykle ochoczo, bowiem reportaż jest gatunkiem literackim szczególnie bliskim memu sercu. Na miejscu spotkałam koleżankę z pracy (pozdrowienia!), z którą wspólnie przeglądałyśmy promowane wydawnictwo (każda z nas ze względów finansowych powstrzymywała się przed zakupem). Nie znałam wszystkich nazwisk rozmówców Wójcińskiej, w tym między innymi nazwiska Angeliki Kuźniak. Moja towarzyszka wyjaśniła, że poczyniła ona dzieło „Marlene” (o Marlenie Dietrich), które już następnego dnia, za sprawą koleżanki, znalazło się w moich rękach.

Tekstów o Marlenie Dietrich napisano już wiele, wobec czego każda kolejna próba ma sens dopiero wtedy, kiedy umożliwia ona świeże spojrzenie na tę postać, kobietę, zjawisko. Angelika Kuźniak, hołdując zasadzie: „nie istnieje pełne przedstawienie rzeczywistości. Tylko wybór (P. Lagerkvist)”, z której uczyniła motto do swojej książki, zainspirowała się „pożółkłą kartką z notesu z kilkoma polskimi nazwiskami” (s. 191), odkrytą podczas oglądania Kolekcji Marleny Dietrich w Fundacji Kinematografii Niemieckiej w Berlinie. Reportaż pokazuje więc przede wszystkim okoliczności koncertów niemieckiej aktorki i piosenkarki (a amerykańskiej obywatelki) w Polsce oraz ostatnie lata jej życia w paryskim apartamencie.

Marlena Dietrich to bez wątpienia fantastyczny temat na książkę, ponieważ postać to ciekawa i tragiczna zarazem. Demon i tytan sceny, właścicielka przepięknych nóg, profesjonalistka w każdym calu. Troskliwa i opiekuńcza w stosunku do swoich współpracowników, życzliwa wobec widzów i słuchaczy, potrafiła autorytarnie zarządzać swoją osobą niczym firmą. W tym sensie opowieść o Dietrich wydawała mi się bardzo współczesna. Artystka wiedziała, co to znaczy dbać o swój wizerunek i pieczołowicie go kreowała. Dbała o każdy szczegół występów, zawsze wspaniale się ubierała. Fotografować pozwalała się tylko z jednej strony. Ukrywała swój wiek, starała się zawsze wyglądać młodo i atrakcyjnie. Narzuciła sobie mordercze tempo życia, koncertowała na całym świecie, w tym dwa razy w latach sześćdziesiątych w Polsce. Stanowiła na tle siermiężnego PRL-owskiego  krajobrazu zjawisko tak egzotyczne, że dla publiczności nie miał znaczenia ani jej rzeczywisty wiek, ani słabnąca już forma. W „kraju nad Wisłą” została przyjęta niezwykle ciepło, przeżyła także (niemłoda już) zauroczenie Zbyszkiem Cybulskim. Myślę sobie, że scena była jej prawdziwą ojczyzną. Tej pierwszej, rozumianej jako kraj urodzenia, „wyrzekła się”, kiedy rozprzestrzenił się w niej wirus nazizmu. Przyjęła obywatelstwo amerykańskie, koncertowała na frontach dla amerykańskich żołnierzy. Do dziś część Niemców traktuje ją jak zdrajczynię, a jej grób dewastowano kilkakrotnie, włączając w to umieszczenie na nim napisu „zdzira w futrze” (s. 165).

Dietrich przestała koncertować po wypadku w Sydney, podczas którego złamała poważnie kość udową. Zaszyła się w swoim paryskim apartamencie, nie opuszczając go ani razu przez siedemnaście lat! Ograniczyła grono odwiedzających do kilku zaledwie osób – nie chciała, aby ktokolwiek niepożądany był świadkiem jej starzenia się. Świat miał ją zapamiętać jako cudownego „Błękitnego anioła”. O swój wizerunek dbała do końca, była w tym niezwykle konsekwentna. Zmarła w maju 1992 roku.

 „Marlene” to bardzo dobra książka, ale raczej dla tych, którzy wiedzą już o Dietrich nieco więcej, na przykład czytali jej biografię. Mnie tego zaplecza brakowało, więc pozostawiła ona we mnie uczucie pewnego niedosytu, fragmentaryczności pozyskanej wiedzy. Nie jest to, broń boże, zarzut pod kierunkiem autorki, bo zrobiła wszystko co mogła, aby nie być wtórną. Zalecam po prostu przed lekturą mały rekonesans.

piątek, 25 marca 2011

ZNAK promuje czytelnictwo!














Ostatnie badania czytelnictwa potwierdzają tezę, że Polacy przestają czytać. Szkoła – najbardziej naturalne miejsce – nie wyrabia nawyków czytelniczychco trzeci uczeń i student nie sięgnął w ubiegłym roku po książkę.

Musimy to zmienić! Znak, jako wydawnictwo gromadzące wokół siebie środowisko wybitnych pisarzy, filozofów i naukowców, czuje się szczególnie zobowiązany do promocji kultury czytania. Dlatego przed zbliżającym się Światowym Dniem Książki rozpoczniemy akcję wspierającą czytelnictwo wśród młodzieży „Przeczytaj dziś, zanim nadejdzie Jutro”.

Zainspirowały nas działania, jakie przeprowadzono w Szwecji w ramach Läsrörelsen (Ruch Czytelnictwa). Jego twórcy uznali, że wysoki poziom kultury czytania jest niezbędnym warunkiem istnienia demokracji. Początkowo była to inicjatywa intelektualistów i edukatorów, jednak z czasem akcja nabrała rozpędu i włączyły się w nią kolejne instytucje, ministerstwa i rząd Szwecji. W trakcie projektu uruchomiono ponad 120 programów, w tym Ge dina barn ett språk, czyli Dajmy dzieciom język.

Dzieci i młodzież poproszono o wybranie książek, które mają największe szanse, by zachęcić ich rówieśników do czytania. Jutro Johna Marsdena znalazła się w tym zestawieniu jako jedyna książka spoza Szwecji. Właśnie dlatego zdecydowaliśmy się rozpocząć akcję w momencie wydania tej książki w Polsce.

Akcję przeprowadzono także w miejscach niekojarzonych dotąd z czytaniem – wybrane tytuły były między innymi dołączane w McDonald's do zestawów Happy Meal. Łącznie rozdano 1,2 mln egzemplarzy książek.

Przedstawiliśmy nasz projekt uczniom i nauczycielom. Rozmawialiśmy z młodzieżą o tym, co podoba im się w książkach. Dyskutowaliśmy z pedagogami o tym, jak mogą wykorzystać Jutro do rozmowy o uniwersalnych wartościach. Chcemy pokazać, że można o tych wartościach mówić współczesnym, przystępnym językiem. Że lektury szkolne nie muszą być nudne, a czytanie może być po prostu fajne.

W wyniku współpracy z dr Gabrielą Olszowską, recenzentką ministerialną i dyrektor krakowskiego gimnazjum, powstał szereg materiałów dydaktycznych ułatwiających przeprowadzenie lekcji (m.in. z języka polskiego, języka angielskiego, wiedzy o społeczeństwie).

W ramach akcji chcemy przekazać każdemu gimnazjum i szkole ponadgimnazjalnej zestaw materiałów edukacyjnych, egzemplarz  powieści Johna Marsdena Jutro oraz materiały informujące o konkursie dla uczniów – przesłane materiały stanowić będą komplet narzędzi potrzebnych do przeprowadzenia lekcji.

Kontaktujemy się już ze szkołami, które bezpośrednio zapraszamy do wzięcia udziału akcji – skontaktowaliśmy się już z ponad dwoma tysiącami gimnazjów.

Wszystkie osoby, które chciałyby zgłosić swoją szkołę do udziału w akcji, prosimy o kontakt mailowy: jutro@znak.com.pl. Wkrótce ruszy również oficjalna strona www.seriajutro.pl

„Kronikarz zmarnowanych marzeń…”



R. Yates „Miasteczko Cold Spring Harbor
Wydawnictwo Sonia Draga
Katowice 2010






Próbuję od kilku tygodni zlepić kilka zdań na temat książki „Miasteczko Cold Spring Harbor” Richarda Yatesa, ale zamiast zabrać się po prostu do pracy, obchodzę ją szerokim łukiem. Jest w tym mijaniu się dziwny paradoks, bo to jedna z najlepszych pozycji, jakie ostatnio czytałam, a Yates dołączył do grona moich ulubionych pisarzy/pisarek – zaiskrzyło między nami. Ciągle jednak brakuje mi właściwych słów, w których mogłabym zamknąć tę opowieść. Jednocześnie czuję, że muszę to zrobić, bo w końcu po to jest ten blog, żeby promować świetną literaturę. Zanim to jednak nastąpi, chciałabym najpierw wspomnieć o dwóch skojarzeniach związanych ze sprawą.

Po pierwsze: Richard Yates jest także autorem powieści „Droga do szczęścia”, którą reżyser Sam Mendes przeniósł na duży ekran, powierzając główne role parze aktorskiej: Kate Winslet – Leonardo DiCaprio. Jeżeli czuliście się podczas oglądania tego filmu tak, jakby ktoś przeprowadzał Wam operację na otwartym sercu, Yates jest pisarzem dla Was.

Po drugie: bezpośrednią inspiracją do zapoznania się z tym tytułem była rekomendacja Agnieszki Wolny-Hamkało – poetki, krytyczki literackiej, współprowadzącej „Hurtownię książek”. Pewnego pięknego dnia, ot tak znienacka, przypomniałam sobie, że TVP 1 nadawała kiedyś taki program (jeden z nielicznych rzeczywiście „misyjnych”) i odnalazłam go w Internecie. Można tam obejrzeć wszystkie odcinki! Gorąco zachęcam do tego, bo to rzadki przypadek, aby stacja telewizyjna oferowała coś sensownego molom książkowym. Programu próżno już oczywiście szukać na antenie, bo pewnie wysokość słupków była nieodpowiednia. Żałuję, bo „Hurtownia” miała w sobie ogromny potencjał – była pomysłowa, lekka, a jednocześnie inspirująca. Na szczęście to, co znika z telewizyjnego obiegu, można znaleźć w sieci – szkoda tylko, że nie powstaną już nowe odcinki. Oto link do strony: http://www.tvp.pl/kultura/literatura/hurtownia-ksiazek/wideo

Tyle dygresji, czas przejść do sedna. Na okładce książki „Miasteczko Cold Spring Harbor” nazywa się Yatesa „kronikarzem zmarnowanych marzeń” („The Times”). Przytaczam tę opinię celowo, bowiem wyrażenie „zmarnowane marzenia” wydaje mi się być kluczem do interpretacji pisanych przez niego historii. Dramat niespełnienia i rozczarowania życiem w jego przeszłym, obecnym i przyszłym kształcie, właściwy w tej książce chyba wszystkim postaciom, świetnie oddają słowa głównego bohatera, niespełna dwudziestoletniego Evana Sheparda, który „zalicza wpadkę” ze szkolną koleżanką i, w konsekwencji, bierze z nią ślub: „Wspaniale, kiedy śliczna dziewczyna przez cały czas szaleje na twoim punkcie, to rzecz bezsporna. Ale nasuwały się wątpliwości. Więc to już wszystko, nigdy nic więcej się nie zdarzy? Evan raz po raz walił pięścią w kierownicę, bo w głowie mu się nie mieściło, że jego życie zostało definitywnie ustalone i uporządkowane, zanim jeszcze skończył dziewiętnaście lat” (s. 21). Jest w tych zdaniach całe bogactwo emocji: zdziwienie, niedowierzanie,  rozgoryczenie, niezadowolenie. Yates to doskonały psycholog-amator, a jego mistrzostwo polega (między innymi) na tym, że umiejętnie zamyka skomplikowane relacje intra- i interpersonalne w prostej formie. Siłą książki „Miasteczko Cold Spring Harbor” jest również to, że brak tu wyraźnej hierarchii „ważności” postaci – każda z nich jest równie interesująca i dla autora, i dla czytelnika.

Czy życie Evana Sheparda, wraz z założeniem rodziny, rzeczywiście już się skończyło? Skąd w bohaterach Yatesa tyle poczucia braku celu, perspektyw, niespełnienia? Przychodzi mi do głowy kilka odpowiedzi. Po pierwsze, nie bez znaczenia wydaje się być tutaj kontekst historyczny i kulturowy. Akcja powieści rozgrywa się w latach 30-tych XX wieku. Czy nie jest to okres panowania porządku, który potem zostanie tak gwałtownie zakwestionowany przez ruch hippisowski? Porządku opartego na konwenansach, mieszczańskiej moralności i niepodważalnych instytucjach, takich jak rodzina, praca, Kościół? Trudno sobie to pewnie wyobrazić nam, żyjącym w erze „płynnej ponowoczesności”, swobody wyboru i dominacji filozofii nieograniczonych możliwości. Po drugie, przykład Evana i jego ojca czy Glorii i jej dzieci pokazuje, że pewną życiową bezradność można społecznie odziedziczyć. Dorosły sfrustrowany, pragnący zmiany, a jednocześnie nie potrafiący jej dokonać, zanurzony w świecie nieziszczalnych planów stanowi raczej anty-wzorzec wewnątrzsterowności. Głęboko wierzę, że człowiek sam stawia sobie wyzwania i ograniczenia, daje sobie szansę lub ją sobie odbiera. Yatesa jednak wyraźnie interesują sytuacje odwrotne. A mnie to w nim fascynuje. Dlatego z przyjemnością sięgnę jeszcze po „Drogę do szczęścia” i „Wielkanocną paradę”.

czwartek, 10 marca 2011

Turcja - anatomia rozdarcia


W. Szabłowski „Zabójca z miasta moreli. Reportaże z Turcji”
Wydawnictwo Czarne
Wołowiec 2011







Lubię czytać książki, które objaśniają mi świat. Jest to tym bardziej przyjemne, jeśli mam do czynienia ze świetnym zbiorem reportaży polskiego autora. „Zabójca z miasta moreli. Reportaże z Turcji” Witolda Szabłowskiego, bo o nich tu mowa, będą pięknie komponować się na półce z publikacjami W. Jagielskiego, M. Szczygła, J. Hugo-Badera, W. Tochmana, P. Smoleńskiego, W. Nowaka, itd. Jeżeli istnieje coś takiego, jak polska szkoła reportażu (jako zjawisko), powinna ona stać się naszym literackim towarem eksportowym. 

Witold Szabłowski wie, jak pisać, żeby przyciągnąć uwagę czytelnika, wzbudzić jego zainteresowanie i skłonić go do refleksji. Podoba mi się metoda „badawcza”, jaką zastosował autor – wybrał kilka zjawisk, postaci i miejsc, które z Turcją kojarzymy, które odzwierciedlają najistotniejsze problemy i dylematy tego państwa i społeczeństwa, poświęcając każdemu z nich osobny reportaż. Przeczytamy tu zatem o zabójstwach honorowych, seksie (przed)małżeńskim młodych Turków, butach „Bajbajbusz” (którym, dla przypomnienia, przypuszczono atak na G. Busha podczas jego wizyty w Iraku), nielegalnych imigrantach, traktujących Turcję jako kraj (raj?) tranzytowy czy Alim Ağcy, niedoszłym zabójcy papieża. Obraz Turcji, który miałam w głowie, w miarę postępów czytania, zapełniał się nowymi faktami, interpretacjami, znaczeniami.

Szabłowski opisuje Turcję przede wszystkim jako kraj rozdarty: pomiędzy Wschodem a Zachodem, religijnością a świeckością, swojskością a innością, pomiędzy tradycją a nowoczesnością. Państwo, w którym jedno z miast – Stambuł – liczy ok. 15 milionów mieszkańców, nie może być jednorodne. Do różnic politycznych czy obyczajowych przyczynia się między innymi odmienne sąsiedztwo – Europy od zachodu oraz Iraku, Iranu czy Syrii od wschodu. Do którego świata Turcja „bardziej” przynależy? Jak pisze autor: „Zachód uważa ich za fanatyków. Wschód – za sługusów Zachodu. Al-Kaida przeprowadza nad Bosforem zamachy, a Unia Europejska od pół wieku nie chce Turcji przyjąć. Bo za duża i zbyt obca kulturowo” (s.12-13). Doprawdy, trudno tutaj o integralność jaźni!

Wyklarowała mi się podczas tej lektury pewna teza – od razu zaznaczam, że amatorska. Każdy kto odwiedził kiedyś Turcję, choćby w celach wyłącznie turystycznych, zwrócił zapewne uwagę na pewnego wszędobylskiego mężczyznę. Od dawna już nie żyje, ale jego wizerunki można spotkać na każdym kroku – w urzędzie, restauracji, gazecie. Atatürk – Ojciec Turków. Dla swoich rodaków postać niemalże święta i nietykalna, uosobienie nowoczesnego reformatora. Dla wielu zachodnich historyków – postać co najmniej kontrowersyjna. To on „otworzył” Turcję na Zachód, co więcej – uczynił z tego otwarcia trend, który należało obowiązkowo praktykować. Niech przykładem na to będzie „ustawa kapeluszowa”, która nakazywała najpierw urzędnikom, a później wszystkim mężczyznom, noszenie europejskiego stroju, w szczególności zaś zastąpienie tradycyjnego fezu – kapeluszem. Szabłowski ironizuje (a może wcale nie?), że pytanie „Co sądzisz o Atatürku?”, często zadawane cudzoziemcom przez tubylców, jest formą testu, który łatwo oblać – dobra odpowiedź może być tylko jedna. Biorąc pod uwagę wszystkie te uwarunkowania, tezę mą traktuję jako kontrowersyjną. Myślę bowiem, że Atatürk zrobił swoim „dzieciom” krzywdę, przyczynił się do ich wewnętrznego rozdarcia. Dał im bowiem wyraźny sygnał – to, co tradycyjne, lokalne, swojskie, jest gorsze od tego, co nowoczesne i postępowe – tzn. europejskie (czy raczej zachodnie). Poczucie narodowej dumy (jednak!) i kompleks wobec Europy – to dwie sprzeczności, które definiują „turecką duszę”. Atatürk nie był z pewnością pierwotnym źródłem tej dwoistości – jej korzenie sięgają o wiele głębiej. Pokazuje to reportaż o Sinanie – wybitnym architekcie sułtanów tureckich, którego marzeniem życiowym było zaprojektowanie i stworzenie budowli wyższej niż Hagia Sophia – świątynia, bądź co bądź, chrześcijańska (początkowo). I nie ma tu znaczenia fakt, że ta historia mogła zostać stworzona przez przewodnika Szabłowskiego dla celów „komercyjnych”, skoro trafnie opisuje rzeczywistość (ach, ta siła projekcji!). Niech Europa wie, że Turek też potrafi (czy nie jesteśmy jako narody podobni do siebie w tej kwestii?)! 

Garść takich oto refleksji nasunęła mi się po lekturze książki Szabłowskiego. A ciekawych wątków tam co nie miara! Pobudza do myślenia, wciąga, intryguje – to bez wątpienia cechy dobrej lektury. Czekam z niecierpliwością na następną.

wtorek, 8 marca 2011

„Zbyt wiele szczęścia” czy jego brak?


A. Munro „Zbyt wiele szczęścia”
Wydawnictwo Literackie
Kraków 2011







Tak się ostatnio złożyło, że miałam więcej czasu na czytanie (bo można to robić swobodnie w miejskim autobusie) niż na pisanie (bo robienie tego w miejskim autobusie sprawia mi kłopot). Powstał więc znaczący rozdźwięk pomiędzy ilością lektur przeczytanych i opisanych. Dzisiaj rozpoczynam zasypywanie tej przepaści.

Nie pamiętam już, kiedy ostatnio miałam w rękach opowiadania. Pewnie dlatego lektura książki „Zbyt wiele szczęścia” A. Munro była dla mnie szczególnym doznaniem – nie tylko artystycznym i emocjonalnym, ale także „technicznym”. Twierdzę bowiem, że krótsze formy prozatorskie uruchamiają inny typ czytania. Po pierwsze, fabuła, która w powieści rozwija się na wielu stronach, w opowiadaniach jest o wiele bardziej skondensowana. Skróceniu ulega także perspektywa czasowa. Zaledwie kilku/kilkunastu kartek potrzeba zatem, aby bohaterowie zdążyli stać się dorosłymi ludźmi, wziąć ślub, rozwieść się, zestarzeć. Po drugie, powieść odznacza się  przewidywalną objętością – rozpoczyna się na pierwszej, a kończy na ostatniej stronie. Ze zbiorem opowiadań jest inaczej, dlatego często zdarzało się, że mój wzrok i myśli dopiero co rozpędzały się, a historia już nieoczekiwanie finiszowała. Wywoływało to we mnie lekkie poczucie dyskomfortu. Ale czas przejść do meritum…

Alice Munro, jak wynika z mojego rekonesansu, uważana jest za jedną z najwybitniejszych autorek krótkich form prozatorskich. Tom „Zbyt wiele szczęścia” zawiera dziesięć opowiadań. Już pierwsze z nich – „Inny wymiar” – okazało siłę rażenia pioruna, która wbiła mnie w fotel. Co prawda żaden z kolejnych utworów nie wywołał już we mnie takich emocji, ale trudno tu mówić o rozczarowaniu – styl Munro odcisnął swoje piętno na każdym z nich. Wydaje się, że pewne motywy i wątki pisarka eksploruje szczególnie chętnie. Miejsce i czas akcji większości opowiadań są nieokreślone. Dla Kanadyjki najważniejsze są bowiem relacje międzyludzkie w ich codziennym wymiarze. Za pomocą niezwykle prostych środków (język opowiadań określiłabym jako przezroczysty – nie koncentruje na sobie uwagi czytelnika) autorka wydobywa, z pozornie trywialnych sytuacji, dodatkowe sens i znaczenie. Nie znajdziemy tu opisów bohaterskich czynów, nieskazitelnych postaci, sławnych miejsc. W zamian za to otrzymujemy garść słodko-gorzkich refleksji o ludzkich losach, namiętnościach i dylematach. Pisarstwo Munro jest niezwykle subtelne i dyskretne – zamiast wykładać kawę na ławę, buduje ona klimat opowieści z niedopowiedzeń, dwuznaczności, nieoczywistości. To jest z pewnością ogromna siła tej prozy.

Jak już wspomniałam, są w tym zbiorze opowiadania mocne, w których człowiek mierzy się z sytuacją ekstremalną („Inny wymiar”). Są też opowiadania, jak je określiłam na własny użytek – medytacyjne („Las”). Wydaje się, że żaden aspekt ludzkiego życia nie jest Munro obcy. Trzeba jednak podkreślić rzecz niezwykle ważną – bohaterkami większości opowiadań są kobiety, i to kobiety szczególne. Nie wiem czy pisarstwo Kanadyjki można nazwać feministycznym, z pewnością jednak wykazuje ona szczególną wrażliwość na los kobiet krzywdzonych, lekceważonych, uprzedmiotowionych. Czy jesteśmy w stanie zrozumieć Doree, która odwiedza w więzieniu męża – dręczyciela, mordercę swoich dzieci? Na tym polega paradoks tak wielkiej tragedii, wydaje się tłumaczyć autorka: łączy ona w nierozerwalny sposób, poprzez wyjątkowość doświadczenia, kata i ofiarę. Tylko oni potrafią zrozumieć siebie nawzajem i znaleźć wspólny język na opisanie tego, co się stało. 

Lektura książki „Zbyt wiele szczęścia”, wbrew tytułowi, wywołała we mnie okresowy, „wolnopłynący” smutek (melancholię?). I nie zmieniło tych odczuć ostatnie, „optymistyczne” (?) opowiadanie o Zofii Kowalewskiej, matematyczce i pisarce. Mam wątpliwości, czy umierała spełniona i szczęśliwa.

środa, 2 marca 2011

Wyróżnienie i podziękowanie :)

WYRÓŻNIENIE :)














Chciałabym podziękować zgrabnie i z klasą, ale na usta (palce) cisną mi się same banały. Spróbuję więc najprościej: dziękuję serdecznie DEI, autorce bloga IN THE GARDEN, za wyróżnienie, jakie od niej otrzymałam. Za to, że dostrzegła mojego bloga w początkowej fazie jego istnienia i wsparła mnie dobrym słowem. Moim przyjemnym obowiązkiem, jako wyróżnionej, jest  przekazanie nagrody kolejnym osobom i ich dziełom, co niniejszym czynię:

  1. In the garden – za poetyckie impresje i szacunek dla słowa;
  2. A to książka właśnie! – za profesjonalizm w podejściu do literatury i tempo czytania, którego zazdroszczę;
  3. Czas gentlemanów – za twórcze podejście do tematu niszowego;
  4. Herbatniki – po prostu lubię :)
  5. Krytycznym okiem – za rzeczowe i pogłębione recenzje;
  6. Miasto książek – za fantastyczny pomysł na cykl „Poniedziałkowy gość” i pozytywne wibracje;
Znawczyni sfery blogowej ze mnie żadna, tym bardziej, że zaczęła ona istnieć dla mnie dopiero wówczas, kiedy sama stworzyłam bloga. Na mojej liście umieszczam więc w tej chwili blogów zaledwie sześć. I szukam dalej… :)

A co czyni mnie szczęśliwym…? Aktywność, działanie, ruch, rozwój! „Kto nie działa, ten dostaje głupich myśli ” (to wymyśliłam ja, można cytować z podaniem autora ;)).

Pozdrawiam wszystkich czytających! Jesteśmy inni, ale nie gorsi ;)

Procedura postępowania z wyróżnieniem:
1. Podziękować za wyróżnienie.
2. Umieścić u siebie link do bloga osoby, która Cię wyróżniła.
3. Umieścić u siebie logo wyróżnień.
4. Przekazać nagrodę do 10 blogów.
5. Umieścić linki do tych blogów.
6. Powiadomić o tym nominowane osoby.
7. Stworzyć listę rzeczy, które czynią Cię szczęśliwym.