sobota, 26 marca 2011

Skutki bywania, czyli rzecz o Marlenie Dietrich



A. Kuźniak „Marlene”
Wydawnictwo Czarne
Wołowiec 2009







Zastanawiacie się czasami nad tym, dlaczego czytamy właśnie „te”, a nie inne książki? Jakie czynniki sprawiają, że akurat po nie sięgamy? Przypadek to czy kontrolowany wybór? A zakładając nawet, że kontrolowany wybór – jaki proces kryje się za tym, że dany tytuł zaistniał w naszej świadomości? Warto się zatrzymać i uchwycić moment (lub dotrzeć do niego retrospektywnie), w którym rodzi się zależność przyczynowo-skutkowa pomiędzy inspiracją a śladem pamięciowym :)

Moja ostatnia lektura jest skutkiem bywania. 16 marca w poznańskiej księgarni Bookarest odbyło się spotkanie z dwójką gości: Agnieszką Wójcińską, autorką książki „Reporterzy bez fikcji. Rozmowy z polskimi reporterami” oraz Włodzimierzem Nowakiem, jednym z jej bohaterów, autorem „Obwodu głowy” czy „Serca narodu koło przystanku”. Pognałam tam niezwykle ochoczo, bowiem reportaż jest gatunkiem literackim szczególnie bliskim memu sercu. Na miejscu spotkałam koleżankę z pracy (pozdrowienia!), z którą wspólnie przeglądałyśmy promowane wydawnictwo (każda z nas ze względów finansowych powstrzymywała się przed zakupem). Nie znałam wszystkich nazwisk rozmówców Wójcińskiej, w tym między innymi nazwiska Angeliki Kuźniak. Moja towarzyszka wyjaśniła, że poczyniła ona dzieło „Marlene” (o Marlenie Dietrich), które już następnego dnia, za sprawą koleżanki, znalazło się w moich rękach.

Tekstów o Marlenie Dietrich napisano już wiele, wobec czego każda kolejna próba ma sens dopiero wtedy, kiedy umożliwia ona świeże spojrzenie na tę postać, kobietę, zjawisko. Angelika Kuźniak, hołdując zasadzie: „nie istnieje pełne przedstawienie rzeczywistości. Tylko wybór (P. Lagerkvist)”, z której uczyniła motto do swojej książki, zainspirowała się „pożółkłą kartką z notesu z kilkoma polskimi nazwiskami” (s. 191), odkrytą podczas oglądania Kolekcji Marleny Dietrich w Fundacji Kinematografii Niemieckiej w Berlinie. Reportaż pokazuje więc przede wszystkim okoliczności koncertów niemieckiej aktorki i piosenkarki (a amerykańskiej obywatelki) w Polsce oraz ostatnie lata jej życia w paryskim apartamencie.

Marlena Dietrich to bez wątpienia fantastyczny temat na książkę, ponieważ postać to ciekawa i tragiczna zarazem. Demon i tytan sceny, właścicielka przepięknych nóg, profesjonalistka w każdym calu. Troskliwa i opiekuńcza w stosunku do swoich współpracowników, życzliwa wobec widzów i słuchaczy, potrafiła autorytarnie zarządzać swoją osobą niczym firmą. W tym sensie opowieść o Dietrich wydawała mi się bardzo współczesna. Artystka wiedziała, co to znaczy dbać o swój wizerunek i pieczołowicie go kreowała. Dbała o każdy szczegół występów, zawsze wspaniale się ubierała. Fotografować pozwalała się tylko z jednej strony. Ukrywała swój wiek, starała się zawsze wyglądać młodo i atrakcyjnie. Narzuciła sobie mordercze tempo życia, koncertowała na całym świecie, w tym dwa razy w latach sześćdziesiątych w Polsce. Stanowiła na tle siermiężnego PRL-owskiego  krajobrazu zjawisko tak egzotyczne, że dla publiczności nie miał znaczenia ani jej rzeczywisty wiek, ani słabnąca już forma. W „kraju nad Wisłą” została przyjęta niezwykle ciepło, przeżyła także (niemłoda już) zauroczenie Zbyszkiem Cybulskim. Myślę sobie, że scena była jej prawdziwą ojczyzną. Tej pierwszej, rozumianej jako kraj urodzenia, „wyrzekła się”, kiedy rozprzestrzenił się w niej wirus nazizmu. Przyjęła obywatelstwo amerykańskie, koncertowała na frontach dla amerykańskich żołnierzy. Do dziś część Niemców traktuje ją jak zdrajczynię, a jej grób dewastowano kilkakrotnie, włączając w to umieszczenie na nim napisu „zdzira w futrze” (s. 165).

Dietrich przestała koncertować po wypadku w Sydney, podczas którego złamała poważnie kość udową. Zaszyła się w swoim paryskim apartamencie, nie opuszczając go ani razu przez siedemnaście lat! Ograniczyła grono odwiedzających do kilku zaledwie osób – nie chciała, aby ktokolwiek niepożądany był świadkiem jej starzenia się. Świat miał ją zapamiętać jako cudownego „Błękitnego anioła”. O swój wizerunek dbała do końca, była w tym niezwykle konsekwentna. Zmarła w maju 1992 roku.

 „Marlene” to bardzo dobra książka, ale raczej dla tych, którzy wiedzą już o Dietrich nieco więcej, na przykład czytali jej biografię. Mnie tego zaplecza brakowało, więc pozostawiła ona we mnie uczucie pewnego niedosytu, fragmentaryczności pozyskanej wiedzy. Nie jest to, broń boże, zarzut pod kierunkiem autorki, bo zrobiła wszystko co mogła, aby nie być wtórną. Zalecam po prostu przed lekturą mały rekonesans.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz