czwartek, 29 marca 2012

Samotna wędrówka przez Afrykę

F. Sandham „Samotna wędrówka przez Afrykę”
Wydawnictwo Świat Książki, Warszawa 2011

Książka „Samotna wędrówka przez Afrykę” nie jest literackim objawieniem roku, tak jak i jej autor nie jest nowym wcieleniem Kapuścińskiego czy Terzaniego. Fran Sandham to po prostu „zwykły” facet, który odbył samotną podróż przez Afrykę, rozpoczynając ją od Wybrzeża Szkieletowego nad Atlantykiem (Namibia), a kończąc nad Oceanem Indyjskim (Zanzibar). I nie byłoby w tym, być może, nic wyjątkowego, gdyby nie fakt, że odległość kilku tysięcy kilometrów pokonał pieszo, a cały, potrzebny mu w trakcie wyprawy dobytek, niósł na własnych plecach.

Jak silna musi być w człowieku potrzeba wrażeń, że decyduje się podjąć tak ekstremalnie trudne wyzwanie! – to pierwsza refleksja, jaka nasunęła mi się w trakcie lektury. Ale czy tylko o głód nowych doznań tutaj chodzi? Fran Sandham wiódł „przed” całkiem ciekawe życie – pracował w księgarni na West Endzie, odbył też przed trzydziestką, jak wspomina, kilka podróży z plecakiem do egzotycznych miejsc. Spędzając każdego dnia wiele czasu w pociągu, pochłaniał lektury o dalekich wyprawach i przyglądał się współpasażerom. „Czytane przez nich książki wiele mówią o tym, co naprawdę chcieliby robić, gdyby mieli odwagę” (s. 12) – notuje. Postanowił więc samemu spróbować. Bezpośrednią inspiracją dla koncepcji samotnej wędrówki przez Afrykę była fascynacja wielkimi odkrywcami i badaczami epoki wiktoriańskiej – Livingstone’m, Stanley’em, Groganem czy Galtonem. Ten pierwszy będzie mu zresztą „towarzyszył” przez całą podróż.

Sandham to typ „samowystarczalnego wagabundy”. Aby zrealizować swoje marzenie, przez rok żył jak asceta. Odżywiał się grzankami, owsianką i surowymi marchewkami, oszczędzał na biletach autobusowych, pokonując setki kilometrów piechotą, a wieczory spędzał w niedogrzanym mieszkaniu. W pełni świadomie zrezygnował z poszukiwania sponsorów, nie próbował też zainteresować swoją wyprawą mediów – wszystko po to, aby zachować całkowitą niezależność. Tym bardziej jego determinacja budzi podziw i szacunek.

Opowieść Sandhama jest konkretna i rzeczowa. Autor odtwarza wiernie kolejne etapy wędrówki, wzbogaca także swoją relację wzmiankami na temat historii regionu, w którym się akurat znajduje lub opisami przygód Livingstone’a. To bardziej książka podróżnicza i przygodowa niż reportaż, a może nawet swoisty pamiętnik z podróży. Przede wszystkim zaś zapis codziennej walki z samym sobą, ze swoimi przyzwyczajeniami i kaprysami. Podczas trasy na plan pierwszy wysuwają się podstawowe potrzeby fizjologiczne, od zaspokojenia których zależy być albo nie być autora. Na pustyni brak wody oznacza śmierć, brak jedzenia – brak sił na kontynuowanie marszu, brak miejsca na wypoczynek – brak snu i wyczerpanie organizmu. Trzeba wspomnieć, że pieniądze zbierane tak pieczołowicie przez Sandhama, rzadko pozwalają mu na „luksusowy” nocleg w hostelu czy na campingu, więc najczęściej rozkłada namiot tam, gdzie uda się znaleźć choć trochę ustronne miejsce. Nie zrezygnuje z tej formy wypoczynku nawet wtedy, kiedy przyjdzie mu spędzić noc w rezerwacie dzikich zwierząt West Caprivi. Będzie pocieszał się tym, że w Afryce, wbrew powszechnym wyobrażeniom, większe niebezpieczeństwo grozi ludziom ze strony hipopotamów niż lwów… .

Nie brakuje także w „Samotnej wędrówce przez Afrykę” refleksji na temat skutków obecności białego człowieka na kontynencie i jego współczesnych relacji z rdzennymi mieszkańcami. Refleksji, które czasami wywołują bezdenne zdziwienie. Sandham spotyka na swojej drodze wielu rasistów, którzy bez żadnego skrępowania wygłaszają swoje skrajne poglądy. Kiedy autor odwiedza ze swoim gospodarzem Harrym jego przyjaciela, ten serwuje gościom pełen pogardy wykład na temat „czarnuchów”. „Często czuję się zażenowany, gdy tacy biali rasiści odnoszą się do mnie przyjaźnie i życzliwie. Jeszcze długo nic się w takich krajach jak Namibia nie zmieni” (s. 81) – pisze podróżnik. Choć system segregacji rasowej już nie istnieje, wciąż w Afryce można natknąć się na jego ślady. W bibliotece publicznej w Otjiwarongo ciągle znajdują się egzemplarze książek ze stemplem „tylko dla białych”. Formalnie nic on już nie znaczy, przypomina jednak ciągle o bolesnej przeszłości. W relacji Brytyjczyka pojawia się też często wątek handlu niewolnikami, zniesienia którego domagał się gorliwie Livingstone. Na Zanzibarze stało się to miesiąc przed jego śmiercią.

Podsumowując swoją wyprawę, Sandham pisze, że pewne rzeczy w jego życiu nigdy już nie będą takie same: jedzenie, sen, odległość, czas. Zadaje też bardzo niepokojące pytanie: „(…) czy aby w ten sposób (poszukując w egzotycznych krajach niebezpiecznych i ryzykownych przygód – wtrącenie moje) nie traktuje się Afryki, Himalajów lub innego miejsca jako placu zabaw, na którym realizuje się ryzykowne młodzieńcze fantazje, będące swoistą inicjacją, która ma udowodnić, że jest się kimś wyjątkowym?” (s. 300).

Za książkę dziękuję portalowi Lektury reportera i Wydawnictwu Świat Książki:

piątek, 16 marca 2012

Kobieto, puchu marny...! („Pamiętnik pani Hanki” T. Dołęgi-Mostowicza)

T. Dołęga-Mostowicz „Pamiętnik pani Hanki”
Wydawnictwo MG
Warszawa 2010

Życie Tadeusza Dołęgi-Mostowicza zakończyło się tragicznie – 20 września 1939 roku zginął od kuli w przygranicznym miasteczku Kuty. „Pamiętnik pani Hanki”, ostatnie i – jak twierdzi wielu – najlepsze dzieło literata, ujrzało światło dzienne krótko przed jego śmiercią. Pisarz musiał być wtedy rzeczywiście w dobrej formie, bowiem powstała książka, która, czytana współcześnie, po 70 latach, nadal wciąga i bawi. Odnajdujemy w niej, z jednej strony, portret psychologiczny pani Hanki Renowickiej, „(…) kobiety należącej do warstw wyższych, do tych „dziesięciu tysięcy”, które w naszym kraju nadają ton i charakter epoce” (s. 5), z drugiej strony zaś świadectwo tamtych czasów, tyle że odbitych w krzywym zwierciadle. Miłośnicy intryg towarzyskich, szpiegowskich i kryminalnych również odkryją w niej coś dla siebie. Bez wątpienia jednak utwór ten skradły dwie najbardziej wyraziste postaci – autorka dziennika oraz jej (pojawiająca się dość niespodziewanie) rywalka – miss Elisabeth Normann. 

Akcja tej trzymającej w napięciu historii koncentruje się wokół jednego, dominującego wątku – odkrycia przez główną bohaterkę, że jej mąż Jacek, ceniony dyplomata, popełnił najprawdopodobniej bigamię. Nie wyjawiam tu, broń Boże, żadnej kluczowej tajemnicy, bowiem sprawa wychodzi na jaw już na pierwszych kartach książki. A że wychodzi w sposób, nazwijmy to – nieelegancki (nigdy nie otwieram listów męża, ale tym razem…), pani Hanka postanawia zachować informację dla siebie i wyjaśnić ją za plecami niewiernego partnera. Nie obędzie się oczywiście bez ingerencji osób trzecich, co wywoła dodatkowe perturbacje. Tym lepiej dla czytelnika – w tym kalejdoskopie zdarzeń nie ma on okazji, aby choć przez chwilę się nudzić.

Hanka Renowicka to postać trudna w odbiorze. Poziom irytacji, jaki wzbudza u czytelnika jej próżność, naiwność oraz koncentracja na urodzie i strojach jest, w moim przekonaniu, miarą talentu pisarza. Odmalował ją bowiem tak, jakby istniała tuż obok, na wyciągnięcie ręki, z krwi i kości – współczesna „zołza”. W każdej sytuacji, bez względu na cenę, gotowa jest walczyć jak lwica o swój wizerunek i pozycję towarzyską. Mąż popełnia bigamię? Co ludzie powiedzą!? Groźba odium społecznego mobilizuje ją do działania, ale nie przeszkadza też ubolewać nad tym, że z powodu odkrytego właśnie sekretu nie pójdzie „na fajf do Dubieńskich”. A przysłali przecież nową suknię, „byłaby to pierwsza w Warszawie suknia paryska w tym karnawale!” (s. 9).

Główna bohaterka nieustannie „kolekcjonuje” dowody podziwu i uwielbienia, pragnie ze strony mężczyzn nieustannego potwierdzania swojej atrakcyjności. Utrzymuje w tym celu liczne znajomości, choć wielu swoich adoratorów lekceważy, a nawet traktuje pogardliwie. Wytwarza w nich poczucie, że dostąpili oto łaski przebywania w jej towarzystwie. Łamie przy okazji serca tym mniej doświadczonym i zaprawionym w miłosnych bojach, co oczywiście nie narusza wybitnie spokoju jej sumienia. Choć wydaje się umiejętnie sprawować „rząd męskich dusz”, samouwielbienie, brak krytycyzmu i podatność na „czułe słówka” łatwo czynią z niej ofiarę pewnego oszusta. Nawet wtedy jednak nie potrafi oprzeć się myśli, że było to prawdziwe uczucie.

Lekko poirytowana zachowaniem pani Hanki, pomyślałam sobie, że może spostrzegam ją zbyt tendencyjnie, wyolbrzymiając wady i umniejszając zalety. Trzeba oddać jej więc, że potrafi być inteligentną, dowcipną i błyskotliwą (cięte riposty) rozmówczynią, bystrą obserwatorką oraz wierną (przynajmniej psychicznieJ) żoną. Kluczowym dla charakterystyki tej postaci momentem książki wydaje mi się być rozmowa autorki dziennika ze spotkanym w Krynicy adoratorem Romkiem – niezwykle poważnie traktującym świat, ludzi i siebie młodym człowiekiem. To, co wcześniej interpretowałam jako przejaw jej bezrefleksyjnego i infantylnego stosunku do rzeczywistości, teraz zyskało trochę inny wymiar. „Nie cierpię przywiązywania większej wagi do przeżyć, niż na to zasługują. Boję się wszystkich klęsk żywiołowych. Nie pociąga mnie trzęsienie ziemi. Po prostu go się boję. Stokroć wolę pogodę i ciszę ” (s. 226-227) – mówi główna bohaterka. Świadomie staje więc ona po „jasnej stronie życia”, wybierając radość płynącą z przeżyć, być może kosztem ich głębokości. Ale i tak najciekawsza jest wtedy, kiedy dogania ją miłość własna. A oto kilka cytatów na poprawę humoru:

 Jeżeli wojna wybuchnie, Jacek będzie musiał iść na front, a Toto również. Ułożyłam już sobie razem z Tulą, że wstąpimy do Czerwonego Krzyża jako siostry miłosierdzia. W kornecie, który tak świetnie uwydatnia owal mojej twarzy, wyglądam wręcz prześlicznie. A poza tym strój siostry miłosierdzia daje kobiecie un cachet de virginite. Przeraża mnie tylko myśl o maskach gazowych. Nie dość, że się w nich potwornie wygląda, ale na dodatek człowiek się po prostu dusi. I wchłania wstrętny zapach gumy. Po co ludzie urządzają wojny? Rozumiem jeszcze, gdyby urządzali takie piękne i malownicze jak za czasów Napoleona czy Kmicica” (s. 164).

Wy, mężczyźni, uważacie za rzeczy trudne takie problemy, które same nasuwają własne rozwiązania. Cóż łatwiejszego jak zlikwidować bezrobocie? Wystarczy ogłosić, że każdy, kto nie chce pracować, pójdzie do więzienia. Albo na przykład te spory z Ukraińcami. Już nie bój się: jakbym ja z nimi pomówiła, to na pewno zdołałabym ich przekonać, żeby siedzieli spokojnie” (s. 155).

„Pamiętnik pani Hanki” to wyśmienita, rozrywkowa lektura. Wyobrażam sobie, jakie wrażenie musiała robić na czytelnikach współczesnych autorowi, jak naśmiewali się z naiwności i egotyzmu bohaterki oraz stylu życia „klasy próżniaczej”. A może wywoływała ona ich frustrację? Szkoda byłoby, gdyby ta bardzo udana książka zginęła w odmętach zbiorowej pamięci.

wtorek, 13 marca 2012

Spotkanie z poezją (Salon u Raczyńskich)


Niektórzy lubią poezję… Tych „niektórych” było wczoraj całkiem sporo w Teatrze Polskim w Poznaniu na wieczorze z twórczością Tomasa Tranströmera, organizowanym przez Bibliotekę Raczyńskich. Spotkanie poprowadził prof. Ryszard K. Przybylski, o swoich kontaktach z Noblistą i jego poezją opowiedział Tomasz Jastrun (w latach 1990-1994 dyrektor Instytutu Polskiego w Sztokholmie i attache kulturalny w Szwecji), a wybrane utwory recytował Andrzej Seweryn. Było uroczyście, podniośle, ale i zabawnie. Ile znaczy interpretacja wiersza przez wybitnego (choć bardzo klasycznego) aktora, przekonałam się, kiedy po powrocie do domu próbowałam poznawać Tranströmera samodzielnie. Uprawia on sztukę trudną w odbiorze, wymagającą solidnej pracy umysłowej, taką, o którą człowiek się potyka, choć bez wątpienia piękną. Tak mało czytałam i czytam w swoim życiu poezji, że czuję się w kontakcie z nią bardzo onieśmielona, a nawet trochę bezradna. Zastanawia mnie, jak to się dzieje, że tylko „Niektórzy lubią poezję. Niektórzy – czyli nie wszyscy. Nawet nie większość wszystkich ale mniejszość”? Nie jest to przecież kwestia tego, że brakuje nam wrażliwych czytelników – moli książkowych, zorientowanych na słowo pisane, jest przecież wielu, co pokazuje choćby blogosfera. Do głowy przychodzi mi jeden wniosek – za mało z poezją w ciągu życia, choćby w szkole, obcujemy. To, czego nie znamy, budzi w nas obawę, lęk – że nie zrozumiemy, nie będziemy potrafili zinterpretować. Nie oswajamy się z poezją, nie nabieramy wprawy, nie nastrajamy się. Z wczorajszego spotkania wyszłam z przekonaniem, że trzeba się przełamywać. Nawet jeśli pierwsze próby są kulawe, niezdarne, nawet jeśli mamy poczucie, że poruszamy się w tej materii po omacku. Wystarczy jedno zdanie czy słowo, które przemówi nam do wyobraźni, wzbudzi emocje, dotrze do jakichś nieświadomych pokładów – już wtedy będzie miało to sens. A w mojej głowie natrętnie domaga się uwagi taki oto wiersz zeszłorocznego Noblisty: 


Łuki Romańskie

We wnętrzu ogromnego kościoła romańskiego cisnęli się turyści.
Rozpościerało się sklepienie za sklepieniem bez prześwitu.
Drgało kilka płomyków świec.
Objął mnie anioł bez twarzy
i zaszeptał przez całe ciało:
„Nie wstydź się tego, że jesteś człowiekiem, bądź dumny!
W twoim wnętrzu otwiera się sklepienie za sklepieniem bez końca.
Nigdy nie będziesz gotowy i tak jest słusznie.”
Byłem ślepy od łez
i wyprowadzono mnie na buzującą od słońca piazzę
wraz z Mr i Mrs Jones, Panem Tanaką i Signorą Sabatini
a we wnętrzu ich wszystkich otwierało się sklepienie za sklepieniem bez końca.



P.S. 13 marca (wtorek – dzisiaj!!!) w Filii Wildeckiej Biblioteki Raczyńskich odbędzie się spotkanie autorskie z Tomaszem Jastrunem – poetą, prozaikiem, eseistą, reporterem i krytykiem literackim, gościem wczorajszego wieczorku poetyckiego. Poprowadzi je dr Agnieszka Gajewska, kierowniczka Pracowni Krytyki Feministycznej na UAM, prowadząca ćwiczenia z poetyki, teorii literatury i literatury współczesnej.

13 marca 2012 (wtorek), godz.17.30
Filia Wildecka, ul. Robocza 4

wtorek, 6 marca 2012

Najlepszy reportaż (okiem jury) - nominacje

Już po raz trzeci ogłoszono nominacje do Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego za reportaż literacki. Jury pod przewodnictwem Małgorzaty Szejnert, spośród 72 zgłoszonych w tym roku książek, wybrało dziesięć tytułów:

  • „Światu nie mamy czego zazdrościć. Zwyczajne losy mieszkańców Korei Północnej” Barbary Demick (Czarne)
  • „Dzienniki kołymskie” Jacka Hugo-Badera (Czarne)
  • „Sztuka politycznego morderstwa, czyli kto zabił biskupa” Francisco Goldmana (Czarne)
  • „Czeczenia. Rok III” Jonathana Littella (Wydawnictwo Literackie)
  • „Maximum City Bombaj” Suketu Mehty (Namas)
  • „Farby wodne” Lidii Ostałowskiej (Czarne)
  • „Palestyńskie wędrówki. Zapiski o znikającym krajobrazie” Raji Shehadeh (Karakter)
  • „Miedzianka. Historia znikania” Filipa Springera (Czarne)
  • „Po Syberii” Colina Thubrona (Czarne)
  • „Prowadzący umarłych. Opowieści prawdziwe. Chiny z perspektywy nizin społecznych” Liao Yiwu (Czarne)

4 kwietnia poznamy piątkę finalistów Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego za reportaż literacki, a 11 maja – tegorocznego laureata. Macie swoich faworytów?