F. Sandham „Samotna wędrówka przez Afrykę”
Wydawnictwo Świat Książki, Warszawa 2011
Książka „Samotna wędrówka przez Afrykę” nie jest literackim objawieniem roku, tak jak i jej autor nie jest nowym wcieleniem Kapuścińskiego czy Terzaniego. Fran Sandham to po prostu „zwykły” facet, który odbył samotną podróż przez Afrykę, rozpoczynając ją od Wybrzeża Szkieletowego nad Atlantykiem (Namibia), a kończąc nad Oceanem Indyjskim (Zanzibar). I nie byłoby w tym, być może, nic wyjątkowego, gdyby nie fakt, że odległość kilku tysięcy kilometrów pokonał pieszo, a cały, potrzebny mu w trakcie wyprawy dobytek, niósł na własnych plecach.
Jak silna musi
być w człowieku potrzeba wrażeń, że decyduje się podjąć tak ekstremalnie trudne
wyzwanie! – to pierwsza refleksja, jaka nasunęła mi się w trakcie lektury. Ale
czy tylko o głód nowych doznań tutaj chodzi? Fran Sandham wiódł „przed” całkiem
ciekawe życie – pracował w księgarni na West Endzie, odbył też przed
trzydziestką, jak wspomina, kilka podróży z plecakiem do egzotycznych miejsc. Spędzając
każdego dnia wiele czasu w pociągu, pochłaniał lektury o dalekich wyprawach i
przyglądał się współpasażerom. „Czytane przez nich książki wiele mówią o tym,
co naprawdę chcieliby robić, gdyby mieli odwagę” (s. 12) – notuje. Postanowił więc
samemu spróbować. Bezpośrednią inspiracją dla koncepcji samotnej wędrówki przez
Afrykę była fascynacja wielkimi odkrywcami i badaczami epoki wiktoriańskiej –
Livingstone’m, Stanley’em, Groganem czy Galtonem. Ten pierwszy będzie mu
zresztą „towarzyszył” przez całą podróż.
Sandham to typ „samowystarczalnego
wagabundy”. Aby zrealizować swoje marzenie, przez rok żył jak asceta. Odżywiał
się grzankami, owsianką i surowymi marchewkami, oszczędzał na biletach
autobusowych, pokonując setki kilometrów piechotą, a wieczory spędzał w
niedogrzanym mieszkaniu. W pełni świadomie zrezygnował z poszukiwania
sponsorów, nie próbował też zainteresować swoją wyprawą mediów – wszystko po
to, aby zachować całkowitą niezależność. Tym bardziej jego determinacja budzi
podziw i szacunek.
Opowieść
Sandhama jest konkretna i rzeczowa. Autor odtwarza wiernie kolejne etapy
wędrówki, wzbogaca także swoją relację wzmiankami na temat historii regionu, w
którym się akurat znajduje lub opisami przygód Livingstone’a. To bardziej
książka podróżnicza i przygodowa niż reportaż, a może nawet swoisty pamiętnik z
podróży. Przede wszystkim zaś zapis codziennej walki z samym sobą, ze swoimi
przyzwyczajeniami i kaprysami. Podczas trasy na plan pierwszy wysuwają się
podstawowe potrzeby fizjologiczne, od zaspokojenia których zależy być albo nie
być autora. Na pustyni brak wody oznacza śmierć, brak jedzenia – brak sił na
kontynuowanie marszu, brak miejsca na wypoczynek – brak snu i wyczerpanie
organizmu. Trzeba wspomnieć, że pieniądze zbierane tak pieczołowicie przez
Sandhama, rzadko pozwalają mu na „luksusowy” nocleg w hostelu czy na campingu, więc
najczęściej rozkłada namiot tam, gdzie uda się znaleźć choć trochę ustronne
miejsce. Nie zrezygnuje z tej formy wypoczynku nawet wtedy, kiedy przyjdzie mu
spędzić noc w rezerwacie dzikich zwierząt West Caprivi. Będzie pocieszał się
tym, że w Afryce, wbrew powszechnym wyobrażeniom, większe niebezpieczeństwo
grozi ludziom ze strony hipopotamów niż lwów… .
Nie brakuje
także w „Samotnej wędrówce przez Afrykę” refleksji na temat skutków obecności
białego człowieka na kontynencie i jego współczesnych relacji z rdzennymi
mieszkańcami. Refleksji, które czasami wywołują bezdenne zdziwienie. Sandham
spotyka na swojej drodze wielu rasistów, którzy bez żadnego skrępowania
wygłaszają swoje skrajne poglądy. Kiedy autor odwiedza ze swoim gospodarzem
Harrym jego przyjaciela, ten serwuje gościom pełen pogardy wykład na temat
„czarnuchów”. „Często czuję się zażenowany, gdy tacy biali rasiści odnoszą się do
mnie przyjaźnie i życzliwie. Jeszcze długo nic się w takich krajach jak Namibia
nie zmieni” (s. 81) – pisze podróżnik. Choć system segregacji rasowej już nie
istnieje, wciąż w Afryce można natknąć się na jego ślady. W bibliotece
publicznej w Otjiwarongo ciągle znajdują się egzemplarze książek ze stemplem
„tylko dla białych”. Formalnie nic on już nie znaczy, przypomina jednak ciągle
o bolesnej przeszłości. W relacji Brytyjczyka pojawia się też często wątek
handlu niewolnikami, zniesienia którego domagał się gorliwie Livingstone. Na
Zanzibarze stało się to miesiąc przed jego śmiercią.
Podsumowując
swoją wyprawę, Sandham pisze, że pewne rzeczy w jego życiu nigdy już nie będą
takie same: jedzenie, sen, odległość, czas. Zadaje też bardzo niepokojące
pytanie: „(…) czy aby w ten sposób (poszukując w egzotycznych krajach
niebezpiecznych i ryzykownych przygód – wtrącenie moje) nie traktuje się
Afryki, Himalajów lub innego miejsca jako placu zabaw, na którym realizuje się
ryzykowne młodzieńcze fantazje, będące swoistą inicjacją, która ma udowodnić,
że jest się kimś wyjątkowym?” (s. 300).
Za książkę dziękuję portalowi Lektury reportera i Wydawnictwu Świat Książki:
Za książkę dziękuję portalowi Lektury reportera i Wydawnictwu Świat Książki:
Chętnie sięgam po tego typu książki co jakis czas, traktuje je jako "przerywnik".
OdpowiedzUsuńTrzymam sztamę z Agnieszką:) - też uważam, że książki podróżnicze to pełnowartościowa lektura (a nie tylko, jak napisałeś, "przerywnik"), która może być źródłem ciekawych i bogatych refleksji. Pozdrawiam serdecznie:)
UsuńA ja lubię takie podróżnicze relacje. Często dają więcej okazji do refleksji niż wielkie beletrystyczne dzieła.
OdpowiedzUsuńZgadzam się z Tobą w 99%:) 1% zostawiam na te beletrystyczne dzieła, których żadna książka podróżnicza nie jest w stanie zastąpić:) Pozdrawiam serdecznie!
UsuńBrzmi bardzo ciekawie, ale czytając Twoją recenzję ciągle przychodziła mi na myśl relacja Kazimierza Nowaka z jego heroicznej przedwojennej wyprawy "Rowerem i pieszo przez Czarny Ląd" (z północy na południe i z powrotem). Jeśli nie czytałaś, zachęcam, ale uwierz mi, że wiele refleksji naszego podróżnika jest podobnych do tych, które przywołujesz w recenzji. To naprawdę świetna lektura, którą polecam. :)
OdpowiedzUsuńKazimierz Nowak... przypomniałaś mi mój wielki wyrzut sumienia, tym większy, że podróżnik był związany z Poznaniem! Wygląda na to, że jestem przykładem czytelniczki, która "cudze chwali, a swego nie zna":)
UsuńBrzmi interesująco. Podoba mi się ten cytat o czytanych książkach - że pokazują, co byśmy robili, gdybyśmy mieli odwagę.
OdpowiedzUsuńWłaśnie czytam książkę Pałkiewicza o wyprawie na Syberię - chyba tacy ludzie są ulepieni z innej gliny ;)
Ja z kolei czytam aktualnie "Pojechane podróże" (Wydawnictwo Pascal). Wiele ze wspomnianych tam wypraw robi na mnie ogromne wrażenie. Tak jak piszesz, mam czasami poczucie, że ci ludzie są z innej gliny, z drugiej strony oni sami przekonują, że wystarczy uruchomić wyobraźnię i pójść za swoimi marzeniami. I komu tu wierzyć?:)
OdpowiedzUsuń