środa, 31 sierpnia 2011

Wbrew naturze (i kulturze)



Oprac. zbiorowe „Wbrew naturze”
Wydawnictwo Amea
Rok wydania: 2010








Zbiór opowiadań „Wbrew naturze” współtworzą teksty autorów znanych i cenionych, m. in. A. Drotkiewicz, W. Kowalewskiego, A. Janko (z niecierpliwością czekam na kontynuację „Dziewczyny z zapałkami”, która „pisze się” od kilku lat), G. Plebanek (cenię jej „Nielegalne związki”), jak i takich, których nazwisko do tej pory nie obiło się o moje czytelnicze ucho: A. Amer, N. Bobrowskiej, M. Królika czy J. Stróżniak. We wstępie do książki jej wydawca pisze: „Starzy ludzie są brzydcy, niedołężni i kłopotliwi. Z wygodnictwa zakładamy, że staremu człowiekowi niewiele potrzeba. Postępując według tego założenia, działamy zgodnie z prawami natury. W świecie przyrody jednostka nie spełniająca już swoich biologicznych zadań jest pozostawiana samej sobie” (s. 6). W ten sposób odkrywa przed nami motyw-spoiwo tej publikacji – wbrew naturze, która skazuje „osobniki nieproduktywne” na banicję, traktuje ona o starości i przemijaniu. Chciałoby się dodać: i wbrew kulturze, zwłaszcza popularnej, gloryfikującej młodość, sprawność, zdrowie. 

To już moje trzecie spotkanie z Wydawnictwem Amea – niestety spotkanie rozczarowujące. „Naga” Izabeli Szolc i „Nie ma o czym mówić” Marty Szarejko (nominowane zresztą do Literackiej Nagrody Europy Środkowej Angelus) zostawiły po sobie dobre wrażenie, więc spodziewałam się, siłą rozpędu, kolejnej satysfakcjonującej lektury. Zwłaszcza że wydawnictwo, o którym mowa, wyspecjalizowało się, mam wrażenie, w eksplorowaniu tematów trudnych, tematów tabu – bo do takich można chyba zaliczyć w naszej kulturze bezdomność czy starość. „Wbrew naturze” jest wielogłosem w sprawie przemijania, odkrywa różne jego aspekty. Bohaterowie tych opowiadań rozpaczliwie próbują zatrzymać czas („Igor i Igor”), zdani są na cudzą opiekę („Loosing your time”), odcinają się od przeszłości i wspomnień („Władyś”), ale też odkrywają uroki bycia niewidzialnym („Nauka znikania”). Dobrze, że tak ważny społeczny problem znajduje swoje odzwierciedlenie w literaturze, ale tym razem zawiodło niestety pióro. Sporo tu tekstów przeciętnych, ale też kilka bardzo słabych (np. wspominany już „Igor i Igor”). Gdybym miała wyróżnić któryś z nich, z pewnością byłaby to krótka „impresja” pt. „Na deskach” Romana Lipczyńskiego. Autorowi udało się pokazać za pomocą barwnego i niebanalnego języka dramat osoby uczestniczącej w odchodzeniu kogoś bliskiego, a jednocześnie wprowadzić do tekstu element zaskoczenia. Oto próbka jego stylu: „Lekka była, nie ważyła prawie nic. Zostało z niej tylko ciało. Cały ciężar to dusza. Ale ona opuściła Henię dawno, dawno temu. No, czasem wracała. Jak ptak przyfruwała. Wchodziła w nią na chwilę, zdawało się, że nagle mówi z sensem, rozumie, wie, myśli, pamięta. Szkoda, że jej w takich chwilach nie podnosiłem. Na pewno ważyła więcej. O duszę. Ale ten ptak przylatywał rzadko, coraz rzadziej. W końcu przestał” (s. 93).

Cóż mogę powiedzieć: opowiadanie jako gatunek literacki po raz kolejny nie przekonało mnie do siebie. Być może jest to wynikiem pewnych jego ograniczeń (myślę, że trzeba być pisarzem pierwszej klasy, żeby „zmieścić” swój przekaz w krótkiej formie), być może słabości (czy też przeciętności) wielu utworów zawartych w tym tomie. A może literackie antologie tematyczne to w ogóle zły pomysł?

P.S. Warto podczas lektury zwrócić uwagę na zamieszczone w książce fotografie autorstwa Romana Lipczyńskiego!

wtorek, 23 sierpnia 2011

Przewodniki dwa

Za sprawą warszawskiego Wydawnictwa Nowy Świat ukazały się w tym roku na polskim rynku dwa nietypowe przewodniki – po Turcji i Nowym Jorku. Dlaczego zaliczam je do propozycji niestandardowych? Ponieważ bardzo silnie naznaczone są osobowością i biografią ich twórców. Żaden z nich nie pretenduje do miana obiektywnego opisu rzeczywistości, wręcz przeciwnie – próbują raczej odzwierciedlić taki stan rzeczy, jakim zapamiętały i odczuły go autorki (i jeden autor). Nie znajdziemy tu strumienia „twardych faktów” – rozbudowanej analizy historycznej czy architektonicznej. Jeśli mowa w nich o muzeach, pomnikach, ulicach czy parkach, to raczej z perspektywy tego, jakie znaczenie społeczne mają one dla współczesnych mieszkańców i turystów. Każdemu z przewodników nadano inną formułę, dlatego warto przyjrzeć się im z osobna. Łączy je jednak to, że stanowią świetne uzupełnienie informacji z tradycyjnych publikacji tego typu. Być może trudno byłoby zaplanować podróż wyłącznie w oparciu o zawarte w nich wskazówki, ale jednocześnie są one tak cenne i pożyteczne, że warto wziąć je pod uwagę. 

„Co za szczęście móc powiedzieć: jestem Turkiem”[1]

A. Bromberek, A. Wielgołaska „Turcja. Półprzewodnik obyczajowy”
Wydawnictwo Nowy Świat
Warszawa 2011

Półprzewodnik obyczajowy po Turcji, autorstwa Agaty Bromberek i Agaty Wielgołaskiej, to książka barwna, różnorodna i pełna sprzeczności – tak jak kraj, którego dotyczy. Trudno jednoznacznie określić gatunek, jaki reprezentuje – nie jest to typ przewodnika, jakie znamy, choć oprowadza nas po Turcji, ani reportaż, choć bez wątpienia zawiera relację z miejsca, które autorki bezpośrednio poznały (i pokochały). Najprościej można powiedzieć, że to solidna porcja „Turcji w pigułce”, swoista „instrukcja obsługi”. Co ciekawe, nie znajdziemy tu opisów zabytków, map, podpowiedzi, co należy zwiedzić. Autorki próbują za to wyodrębnić esencję tureckiej mentalności, zrozumieć „turecką duszę”, przedstawić sposób życia, styl pracy i codzienne funkcjonowanie współczesnych mieszkańców tego rozległego i niejednorodnego kraju. Obydwie Agaty związały się z Turcją zawodowo i przez kilka lat tam mieszkały (lub mieszkają do dziś). Ich doświadczenia i wnioski są oczywiście „skażone” perspektywą „przybysza”, ale takie zdystansowanie ma niezaprzeczalne zalety – pozwala wyraźniej dostrzec różnice kulturowe. Ten rodzaj wiedzy – o tym, co łączy i o tym, co dzieli, przyda się zarówno „turystom wakacyjnym”, którzy spędzą dwa tygodnie w Stambule czy Alanyi, jak również tym, którzy planują zostać w Turcji na dłużej, na przykład ze względów zawodowych. Jakie konkretnie informacje zawiera ten półprzewodnik obyczajowy? Swoją przygodę z „tureckością” rozpoczynamy od poznania… autorek. Uważam, że to dobry zabieg, bowiem możemy dzięki temu ocenić, czy są one dla nas, jako „turkolożki”, wiarygodne. Główna część publikacji oscyluje, z jednej strony, wokół kwestii pragmatycznych, takich jak: ruch drogowy, wynajem mieszkania, targowanie się, podróżowanie, załatwianie formalności w urzędach czy komunikowanie się, z drugiej strony zaś wokół zagadnień trudnych, niejednoznacznych i kontrowersyjnych, a przez to często podlegających stereotypizacji: islam, polityka, wojsko, relacje między płciami. Wszystko to okraszone jest refleksjami na temat codziennego życia Turków i Turczynek: tego jak jedzą, mówią, pracują, ubierają się, mieszkają, bawią się, a nawet dbają o higienę. Chociaż rozdziały książki są stosunkowo krótkie, autorkom udało się zasygnalizować najważniejsze problemy, trendy, wątpliwości. W sprawach dyskusyjnych, takich jak religia, przemoc wobec kobiet, konformizm czy konserwatyzm obyczajowy, nie starały się udzielać jednoznacznych odpowiedzi, bo to zadanie dość karkołomne, a raczej pokazywać wielowymiarowość zjawiska. Zainteresowany pogłębieniem tematu czytelnik z pewnością sięgnie po dodatkowe lektury. Chciałoby się mieć na półce w domu takie „instrukcje obsługi” innych narodowości i sięgać po nie w razie potrzeby. Żeby uświadomić sobie jednak, jak trudno je napisać, wystarczy odpowiedzieć sobie na pytanie: jak wyglądałby mój półprzewodnik obyczajowy po Polsce?

Jeśli by uznać, że kryterium sukcesu publikacji, pretendującej do miana (pół)przewodnika, jest zróżnicowany, zniuansowany i niejednoznaczny obraz kraju, pozostający po lekturze w głowie czytelnika, to śmiało można powiedzieć, że Agata Bromberek i Agata Wielgołaska  osiągnęły sukces. Polecam ich wspólne „dziecko” wszystkim podróżnikom, którzy chcą „wczuć się” w atmosferę Turcji, unikając jednocześnie zawiłych, naukowych analiz.

P.S. Lektura tej książki sprawiła, że trochę inaczej – pełniej, z większym zrozumieniem – myślę teraz o książkach Orhana Pamuka czy Elif Safak, które w niedalekiej przeszłości czytałam. Choćby dlatego warto było!

„In New York, concrete jungle where dreams are made of…”[2]

A. Radziejowska, M. Rygielski „Nowy Jork. 101 miejsc, które musisz zobaczyć”
Wydawnictwo Nowy Świat
Warszawa 2011
 
Nowy Jork – miasto-symbol, miasto-legenda, miasto-dżungla. Najludniejsza metropolia Stanów Zjednoczonych, która nigdy nie śpi. Muzea, kawiarnie, kluby muzyczne, parki. Chinatown i SoHo. Ogrom atrakcji, które przyprawiają o zawrót głowy, zwłaszcza debiutującego w USA turystę. Publikacja autorstwa Anety Radziejowskiej i Marka Rygielskiego wskazuje 101 miejsc, które trzeba, zdaniem autorów, zobaczyć w Nowym Jorku. Zabierają nas oni w podróż śladami, które sami tu wydeptywali. Jest to bowiem przewodnik bardzo subiektywny, prywatny, niemal intymny. Zamiast historycznych i geograficznych opisów, królują tu ciekawostki, anegdoty, filmowe skojarzenia, a nade wszystko praktyczne wskazówki. Gdzie można kupić tańsze o połowę bilety na musical na Broadway’u? Kiedy będzie remontowana korona Statui Wolności? Ile kosztuje bilet wstępu do Metropolitan Museum of Art? Jak tam dojechać? – na te i wiele innych pytań znajdzie czytelnik odpowiedzi w tej książce. Każdy ze 101 mini-rozdziałów zbudowany jest według podobnego schematu: czarno-białe zdjęcie – notatka – informacje o adresie, stronie internetowej, cenie, godzinach otwarcia, dojeździe. Na końcu – alfabetyczny spis miejsc (bardzo przydatny!), mapy i kilkanaście kolorowych fotografii. Taka forma, w połączeniu z potoczną,  bezpośrednią i osobistą narracją sprawiła, że czyta się ten przewodnik lekko i przyjemnie, niczym wciągającą lekturę. Autorzy nie ulegli pokusie tworzenia hierarchii atrakcyjności czy też ważności miejsc, o których piszą. Na równych prawach sąsiadują tu pomniki, parki, muzea, ulice, kościoły, mosty, domy towarowe, restauracje, księgarnie, bary szybkiej obsługi. Czemu bowiem obecność sklepów Ricky’s, w których można kupić tęczowe peruki, sztuczne rzęsy, przebrania i kosmetyki „halloweenowe” czy butiku Doggystyle z ubrankami, biżuterią i zabawkami dla psów miałaby w mniejszym stopniu definiować charakter tego miasta niż nobliwe zabytki – zdają się pytać? Radziejowska i Rygielski pomyśleli nawet o łowcach autografów, podpowiadając, gdzie najczęściej można spotkać celebrytów. I szkoda tylko, że w żadnej mierze nie mamy okazji poznać autorów, dowiedzieć się, co ich z Nowym Jorkiem połączyło, dało im podstawy do tego, żeby oprowadzać czytelników po „Wielkim Jabłku”. Tej informacji zdecydowanie zabrakło na okładce. Polecam!

[1] Fragment „Naszej przysięgi”, recytowanej przez uczniów każdego dnia przed rozpoczęciem zajęć (s. 67).
[2] Jay-Z feat. Alicia Keys „Empire State of Mind (New York)”.

czwartek, 18 sierpnia 2011

Podróż naukowa


O. Sacks „Wyspa daltonistów i wyspa sagowców”
Wydawnictwo Zysk i S-ka
Poznań 2000








„Wyspa daltonistów i wyspa sagowców” O. Sacksa to urocza książeczka, która sprawiła, że poczułam się tak niesamowicie jak wtedy, kiedy z wypiekami na twarzy czytałam, jako dziecko, „W 80 dni dookoła świata” J. Verne’a i „Przypadki Robinsona Crusoe” D. Defoe. Odnalazłam w niej to wszystko, co tak fascynowało mnie w lekturach z dawnych lat: egzotykę, przygodę, impuls dla wyobraźni, aprobatę dla pasji podróżowania i odkrywania świata. Z tą tylko różnicą, że fikcja literacka ustępuje tu miejsca relacjom z autentycznych podróży naukowych. Na publikację składają się w zasadzie dwa odrębne teksty, opisujące niezależne od siebie wyprawy autora do Mikronezji – pierwszą, w towarzystwie Knuta Nordby’ego, norweskiego naukowca (całkowitego daltonisty) i Roberta Wassermana, oftalmologa (okulisty), oraz drugą, na zaproszenie Johna Steele’a, dawnego kolegi – neurologa. Dobór współpracowników nie był oczywiście przypadkowy, bowiem Sacks poszukiwał na wyspach Pingelap, Pohnpei, Guam oraz Rota odpowiedzi na pytanie: jak wygląda życie osób dotkniętych achromatopsją oraz chorobą zwaną lytico-bodig w społecznościach, w których zaburzenia te mają charakter endemiczny (utrzymują się wśród ludności na danym obszarze przez dłuższy czas)? Skomplikowane? Hermetyczne? „Nie dla mnie”? Tylko na pierwszy rzut oka. Sacks uprawia bowiem gatunek, który nazwałabym „gawędą naukową”. Jest w nim tyle entuzjazmu dla spotkanych ludzi, krajobrazów, zjawisk, a jednocześnie swobody w posługiwaniu się językiem literackim, że nie pozostaje nic innego, jak tylko dać się ponieść jego narracji i własnej fantazji.

Autor „Wyspy daltonistów i wyspy sagowców” jest uznanym neurologiem i psychiatrą, a także popularyzatorem wiedzy. Międzynarodowej sławy przysporzyła mu praca z pacjentami pogrążonymi w stanie całkowitego letargu, w których rozpoznał ofiary pandemii śpiączkowego zapalenia mózgu, szalejącej w Europie w latach 1916-1927. Dzięki zastosowaniu eksperymentalnego leku wielu z nich doznało „przebudzenia” (taki tytuł nosi książka Sacksa, w której dzieli się swoimi doświadczeniami oraz film z Robertem De Niro i Robinem Williamsem, nakręcony na jej podstawie). Wspominam o tych fragmentach biografii po to, aby podkreślić, z jak twórczą i ciekawą osobowością mamy do czynienia. Tym bardziej cieszy fakt, że Sacks, mimo ustalonej pozycji w świecie naukowym, wciąż poszukuje nowych wyzwań. I że sprawia mu to taką radość!

Amerykański neurolog wspomina, że wyspy, jako niepowtarzalne siedliska różnych form życia, fascynowały go od zawsze. Kiedy więc dowiaduje się na przykład, że na Pingelap żyje społeczność, w której co dziesiąty mieszkaniec „cierpi” na całkowity daltonizm (statystycznie zdarza się on u jednego na ok. 40 tyś. ludzi) wie, że podróż w tę część świata jest tylko kwestią czasu. Sacksa interesuje wszystko – od pochodzenia geologicznego wysp koralowych począwszy, poprzez bogactwo ich flory i fauny, a na historii, tradycji i kulturze regionu skończywszy. Czytelnik otrzymuję esencję zdobytej przez autora wiedzy, podaną w sposób przystępny i, co ważne, pozbawiony specjalistycznego żargonu. Ciekawostka goni tu ciekawostkę, a ja co pół strony miałam ochotę krzyczeć „heureka!”. Irytowałam się razem z badaczem, kiedy po wielu godzinach lotu nie pozwolono mu opuścić maszyny na atolu Johnston – dzięki temu incydentowi dowiedziałam się, że amerykańskie wojsko zamienia takie rajskie miejsca jak to w ekologiczne pustynie (próby nuklearne, składowanie gazu musztardowego); „uczestniczyłam” z bohaterami w ceremonii przygotowywania i konsumowania lokalnej specjalności – płynnego ekstraktu roślinnego o nazwie sakau; wzruszałam się, kiedy mieszkańcy wysp z achromatopsją otrzymywali okulary słoneczne i daszki, szczęśliwi, że ich codzienne funkcjonowanie stanie się znośniejsze.

Nie brakuje także w książce amerykańskiego naukowca refleksji na temat tego, czym jest zdrowie i choroba, norma i patologia oraz pytań o granice między tymi kategoriami. Świat chorego z całkowitą ślepotą barwną może wydawać się uboższy, niepełny. Sacks pokazuje, że takie myślenie jest nie tylko krzywdzące, ale i nieprawdziwe. Kiedy Oliver, Kurt i Bob przybywają na Pingelap, pytają swojego przewodnika, daltonistę, o to, czy potrafi odróżnić żółtego, gotowego do spożycia banana od tego zielonego, niedojrzałego. „W odpowiedzi James podszedł do bananowca i po chwili wrócił z uważnie wybranym jaskrawozielonym bananem dla Boba. Bob go obrał; zdziwił się, że skórka tak łatwo odchodzi. Pierwszy kęs przełknął ostrożnie, ale resztę zjadł w pośpiechu. Widzisz – powiedział James – nie musimy polegać na kolorze. Patrzymy, dotykamy, wąchamy, wiemy; bierzemy pod uwagę wszystko, podczas gdy inni ludzie patrzą tylko na kolor” (s. 45). Paradoksalnie więc okazuje się, że „ułomność” może przyczynić się do głębszego, wielozmysłowego poznania świata, a „pełnosprawność” do „lenistwa poznawczego”.

Egzotyczny ląd, wrażliwy, empatyczny, ciekawy ludzi i świata autor, który potrafi swoje myśli i obserwacje zgrabnie przelać na papier – nic więcej do czytelniczego szczęścia mi nie potrzeba. Zapraszam zatem do udziału w podróży na wyspy Mikronezji – ja, choć już stamtąd wróciłam, nadal pozostaję tam myślami.

poniedziałek, 15 sierpnia 2011

„Last minute”


S. Kubryńska „Last minute”
Wydawnictwo Nowy Świat
Warszawa 2011








Czas letnich wojaży jeszcze nie minął, może więc warto zaopatrzyć się w powieść „Last minute”, spakować ją do walizki razem z mapą i przewodnikiem? Sylwia Kubryńska, debiutująca tą książką, podjęła temat, który nie znalazł chyba jeszcze do tej pory odzwierciedlenia w polskiej literaturze. Nieznana jest mi skala zjawiska, o którym pisze autorka, ale zapewne debatują nad tym socjologowie. Jeśli wybierasz się, Droga Czytelniczko, w podróż do ciepłych krajów (Egipt, Tunezja, Turcja), jesteś w grupie wysokiego ryzyka. Zapewne, jak wiele twoich poprzedniczek, nie przewidziałaś tego w swoich planach. Tymczasem twoje „habibi” już tam jest.

Główna bohaterka książki „Last minute”, Agnieszka Susenbach, oraz Zuzanna, jej przyjaciółka, reprezentują pokolenie młodych, wykształconych, aktywnych Polek. Agnieszka znajduje się właśnie w trudnym momencie swojego życia. Dręczą ją niepokojące bóle głowy, szef informuje o zwolnieniu z pracy, a „partner”, „odbity” wcześniej innej kobiecie, przeskoczył właśnie na nowy „kwiatek”. Mimo dość jednoznacznych dowodów jego zdrady, dziewczyna nie potrafi zdecydowanie powiedzieć „nie” – nadal gotuje mu obiady i przechowuje go w swoim mieszkaniu. Wycieczka do Tunezji, którą proponuje jej Zuzanna, zatroskana o kondycję psychiczną przyjaciółki, ma być odskocznią od przytłaczającej rzeczywistości, lekiem „na całe zło”. Lekiem, jak się okazuje, bardzo skutecznym.

„Tunezyjskie wakacje, zabawa, komplementy, egzotyczny romans. Cudowne chwile z bajki. Kwiaty u stóp. Obłędny seks. Ile tu radości dla dziewczyny! Kupujesz last minute, lecisz trzy godziny i masz – katalog rozkoszy. Wszystko to nowe, egzotyczne, świetne dla chwilowej zabawy. A potem walizka, samolot, good bye, beslema!” (s. 235). Kiedy Agnieszka poznaje przystojnego, gotowego uznać ją za boginię Araba, świat wokół przestaje istnieć. Haithem wypełnia jej czas i myśli. Zwiedzanie, plażowanie – cóż to za katorga dla zakochanej kobiety! Główna bohaterka rozkwita przy swoim kochanku, czuje się piękna i wyjątkowa. Emocje sięgają zenitu, a tymczasem zbliża się koniec wyjazdu. Agnieszka podejmuje wówczas zaskakującą decyzję, która uruchomi lawinę nieoczekiwanych zdarzeń…

„Wy – mówi do Anglika – wy im tego nie dacie. Wy nie umiecie. A to takie proste – śmieje się Arab – takie proste. Kobieta lubi usłyszeć komplement. Że oczy ma ładne – to na początek. Drugi komplement, to włosy. Włosy masz piękne, to naturalne? Ona mówi, że tak, w to trzeba uwierzyć. Z zachwytem dotknąć, powiedzieć „ach”…! – tu Arab się zaniósł od śmiechu. A potem, uspokoiwszy się, ciągnął dalej: skóra gładka, lśniąca… atłasowa. Tak jak… – pstryknął palcami – …jak na brzoskwini. Biała kobieta to chce usłyszeć. Przyjeżdża tu po to. Po to przywozi swój portfel, rozumiesz?” (s. 250). Główny wątek powieści Kubryńskiej odnosi się do zjawiska seks-turystyki. Wzrost niezależności kobiet, również w sferze ekonomicznej, spowodował, że wkroczyły one na pole aktywności, do tej pory kojarzone raczej z męską obyczajowością. Atmosfera wakacji, rozluźnienie norm postępowania, bajeczne plaże, alkohol wliczony w cenę, przystojny adorator – i przepis na romans gotowy. Nie jestem tylko pewna, czy słowo „seks-turystyka” właściwie oddaje charakter tych relacji. Mam nieodparte wrażenie, że nie o seks tu głównie chodzi, lecz o słowa, gesty, spojrzenia, dotyk. Słowa, które uskrzydlają; gesty i spojrzenia, które przyprawiają o dreszcz; dotyk, który jest słodką obietnicą. Dlaczego tak łatwo dają się zwieść tanim komplementom, wystudiowanym pozom, ogranym schematom? A może świadomie konsumują to, co im się przytrafia, niczym produkt z krótkim termin przydatności do spożycia? Próba odpowiedzi na te pytania przenosi nas w obszar kobiecego poczucia własnej wartości, a to temat – studnia bez dna. Autorka zdaje się sugerować, i ma w tym sporo racji, że łatwość, z jaką płeć piękna angażuje się w egzotyczne, urlopowe związki, jest pochodną braku samoakceptacji, zdrowego egoizmu. Rodzi się jednak pytanie: kto ma nas tego nauczyć? Nieobecni ojcowie? Sfrustrowane matki? Główna bohaterka, Agnieszka, boryka się na przykład z trudnym dzieciństwem, w którym zabrakło poczucia bezpieczeństwa, wzajemnego szacunku, miłości. W którymś momencie sama stwierdza: „(…) my (…) mamy TO w genach. ULEGŁOŚĆ. A naszą uległość wbiły nam do głowy nasze matki. A ojców to w ogóle zabrakło” (s. 68). W efekcie przeglądamy się, niczym w lustrze, w oczach naszych mężczyzn i to, co widzimy, przyjmujemy za prawdę. Pół biedy, jeśli zagnieździł się w nich zachwyt.

Książka „Last minute” Sylwii Kubryńskiej oparta jest na klasycznym schemacie romansu. Ja osobiście nie przepadam za tym gatunkiem, ale ta lektura próbuje być też czymś więcej, co „uratowało ją dla mnie”. Nie wszystko w tej sferze „nadbudowy” pisarce jednak wychodzi. Zakończenie jest zupełnie nieprawdopodobne – nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, w życiu osobistym bohaterki wszystko się układa, łącznie z pogmatwanymi relacjami rodzinnymi. Język powieści często ociera się o kicz, ale autorka potrafi zaskoczyć też zgrabną frazą, udanym porównaniem, ciętą ripostą. Z szerokim uśmiechem przyjęłam natomiast zgryźliwy portret Polaków za granicą, jaki odmalowała Kubryńska. Zaściankowi, ale z manierami światowców; w obcym kraju, który chcieliby widzieć zorganizowany w przewidywalny sposób; wpatrzeni w ekraniki telefonów i laptopów, mimo że wokół „pręży się” oszałamiająca natura. „A ludzie z mojej codzienności, ci z mojego kraju, z mojej ulicy, z mojego podwórka – jak przypomnienie rzeczywistości – tylko mnie drażnili (…). Uciekali od Arabów, manifestując swoją niechęć. Co za logika? Przyjechali do nich obrażeni na to, że tu są! A gdzie się, Polaku, ruszysz, tam ci przeszkadza, że to nie Polska? A gdzie Polska? Wszędzie tam, gdzie nie ma nikogo innego?” (s. 159).

środa, 10 sierpnia 2011

Wysoki (biały) człowiek


C. Hooper „Wysoki. Śmierć Camerona Doomadgee”
Wydawnictwo Czarne
Wołowiec 2010







Historia stosunków białych kolonizatorów Australii z czarnymi – rdzenną ludnością tego kontynentu, jest historią przemocy, ucisku i grabieży. Kolejne pokolenia Aborygenów przekazują sobie opowieść o krwawym Czasie Dzikości i nie mniej okrutnym (choć w inny sposób) Czasie Misji. Książka „Wysoki. Śmierć Camerona Doomadgee” C. Hooper stanowi w istocie ważny głos w dyskusji o zgubnych skutkach kolonializmu, „odczarowuje” przeszłość, zapełnia białą plamę. Po raz kolejny uderza mnie to niezachwiane przekonanie Europejczyka (czy już tylko historyczne? – wątpię), że jako przedstawiciel wyższej kultury i lepszej rasy ma prawo zagarniać ziemię, wykorzystywać miejscową ludność, implementować swój aparat pojęciowy, system wartości, zbiór reguł życia społecznego. Z drugiej strony z podziwem myślę o tym, jaki ogromny „przełom mentalny” dokonał się w świadomości społeczeństw od czasów epoki imperiów kolonialnych, że w odniesieniu do tamtego okresu potrafimy użyć obecnie sformułowań „barbarzyństwo”, „paternalizm”, „europocentryzm”. Trudno jednak triumfować. Książka Hooper pokazuje, że we współczesnej Australii Historia ciągle znaczy, waży. Podziały rasowe są tu niezwykle żywe, a kilkusettysięczna społeczność Aborygenów (ich liczba stale maleje) zmaga się z plagami bezrobocia, alkoholizmu, przemocy domowej. Otwarta pozostaje także kwestia tego, czy i jak zadośćuczynić im za krzywdy, których doznawali.

Kiedy czytam o Palm Island, leżącej pomiędzy wybrzeżem stanu Queensland (północno-wschodnia Australia) a Wielką Rafą Koralową, wyobrażam sobie rajskie okoliczności przyrody. Wyspę zamieszkuje ok. 2,500 osób, głównie Aborygenów, co czyni ją jednym z największych skupisk rdzennej ludności w Australii. To właśnie tutaj rozegrały się wydarzenia opisane przez C. Hooper. 19 listopada 2004 roku starszy sierżant Chris Hurley zatrzymał Camerona Doomadgee za zakłócanie porządku publicznego (obrażanie policjanta). Młody Aborygen został przewieziony na posterunek, a po kilkudziesięciu minutach, w tajemniczych okolicznościach, zmarł w celi. Biegli lekarze sądowi dopatrzyli się złamania żeber, przebitej, w zasadzie przepołowionej wręcz o kręgosłup wątroby i podbitego oka. Hurley konsekwentnie twierdził, że rozległe obrażenia powstały w trakcie upadku na progu komisariatu. Lokalna społeczność wiedziała z kolei swoje – Cameron doznał ich w wyniku pobicia. Australijska pisarka i dziennikarka szczegółowo rekonstruuje w swoim reportażu dalsze losy tej historii i jej bohaterów (a znalazły one swój finał w sądzie), wyjaśniając mechanizmy prawne, dociekając przyczyn, kreśląc tło społeczne i przybliżając czytelnikowi bogatą kulturę rdzennej ludności kontynentu. Sprawa „Chris Hurley contra rodzina Camerona” wywołała niezwykle silne emocje wśród mieszkańców wyspy i policjantów, sięgając nawet kręgów rządowych. Obnażyła ona iluzoryczność asymilacji czarnych i trwałość uprzedzeń białych. Skupiły się w niej, jak w soczewce, najważniejsze „problemy rasowe” współczesnej Australii.

Bolesna, wciąż żywa Historia odsłania na małej wysepce Palm Island swoje tragiczne oblicze. Na początku XX wieku władze stanowe uczyniły z niej misję, rezerwat i zakład karny „pod chmurką” w jednym. Umieszczano tu „niepokornych” Aborygenów. Nietrudno było zasłużyć na taką etykietę. Udział w tradycyjnych obrzędach religijnych, domaganie się zapłaty za pracę, mieszany związek – każde z tych „wykroczeń” zasługiwało na karę zesłania. „Tropikalnym łagrem” (s. 21) zarządzał biały (oczywiście!) kurator, który dzierżył pełnię władzy. Nic nie mogło odbyć się bez jego zgody – nawet pobranie pieniędzy z konta. Całkowite ubezwłasnowolnienie potęgowało tylko rozpacz rdzennej ludności – jej pierwotną przyczyną było oderwanie od kultury ich ziemi. C. Hooper pisze o tym tak: „(…) aborygeńską tożsamość określa ich ziemia, czarni postrzegają samych siebie wyłącznie w związku z ziemią. Jej brak oznacza brak Snu, a to utratę tożsamości i poczucia sensu” (s. 65). Australijska dziennikarka nazywa Palm Island nie tylko „tropikalnym łagrem”, ale także „wyspą skradzionych dzieci” (s. 66). I tu mała dygresja. Kiedy pierwszy raz w życiu usłyszałam o biografii Marielli Mehr, szwajcarskiej pisarki i poetki pochodzącej z grupy Jeniszów (szwajcarskich Romów), przeżyłam szok. Szwajcaria jako państwo, które rozwiązuje „problem cygański”, odbierając dzieci rodzicom i umieszczając je w sierocińcach, szpitalach psychiatrycznych, rodzinach zastępczych? – to nie mieściło się w głowie. A jednak. Angelika Kuźniak w bardzo ciekawym artykule na ten temat[1] pisze, że taka polityka trwała do lat 70-tych XX wieku! Australia to pod tym względem przypadek bliźniaczy. Szacuje się, że w latach 1910-1970 od jednej dziesiątej do jednej trzeciej aborygeńskich dzieci spotkał taki sam los! Dopiero w 2008 r. tzw. Skradzione Pokolenie doczekało się przeprosin ze strony premiera Kevina Rudda za prześladowania i dyskryminację.

Brutalna i krwawa kolonizacja, przesiedlenia (oderwanie od ziemi), przymusowa asymilacja, systematyczna utrata podmiotowości, poczucia sensu i sprawiedliwości – to „musiało” doprowadzić Aborygenów na skraj przepaści. Współczesne skupiska rdzennej ludności (wielkomiejskie slumsy na południu kraju i małe wyspy północno-wschodniego wybrzeża) zalewa fala biedy, bezrobocia, uzależnień, przemocy. W tym kontekście C. Hooper próbuje odpowiedzieć na pytanie: dlaczego młody, zdolny policjant z „porządnego domu” wybiera sobie (bo trzeba podkreślić, że był to świadomy wybór!) na miejsce służby taki rejon kraju, z którego wszyscy inni funkcjonariusze próbują się jak najszybciej wydostać? Co nim kierowało – ideały (chęć przezwyciężenia swojego rasizmu) czy też może interes własny (praca w takim miejscu gwarantuje szybki awans zawodowy)? Czy „jak się wejdzie między wrony, trzeba krakać tak jak one” – odpowiadać agresją na frustrację, przemocą na przemoc? Hooper przez cały czas trwania śledztwa i procesu przygląda się Chrisowi Hurleyowi – doprowadził do śmierci Camerona czy był to nieszczęśliwy wypadek? Myślę, że autorka nie wierzy w drugą wersję wydarzeń. Z czasem jej relacja staje się coraz bardziej emocjonalna, w tekście pojawiają się częściej wrażenia zabarwione oceną. Poczucie solidarności ze zrozpaczoną, a jednocześnie pogodzoną z losem rodziną, nie daje jej wewnętrznego spokoju. Oburza się, kiedy policjanci, stojący murem za swoim kolegą, „zakłamują” rzeczywistość, odwracają perspektywę, ustawiając siebie w roli ofiar, dyskryminowanej mniejszości w kontraście do Aborygenów – bezkarnej większości.

Jaki wyrok wydał sąd? Przewidywalny. Biały sędzia, biała ława przysięgłych, biały policjant-bohater ludowy, pełniący służbę w niebezpiecznych zakątkach kraju. Hooper z żalem pisze: „Pragnęłam lepiej poznać swój kraj i mam teraz za swoje. Dowiedziałam się więcej, niżbym chciała” (s. 277). „Wysoki. Śmierć Camerona Doomadgee” to dla mnie australijskie „Z zimną krwią” Trumana Capote (choć dostrzegam też oczywiście różnice) – może nie tak wybitne, ale z pewnością  bardzo dobre.


poniedziałek, 8 sierpnia 2011

Po prostu SŁOŃ

Dziś, na dobry początek tygodnia, refleksja na temat (auto)akceptacji.

Dać sobie prawo do istnienia – takie do bólu prawdziwe, szczere, niezbywalne, niezależne od tego, co myślą, czują i mówią inni, to wielka i trudna sztuka. Zbyt często za fasadą dobrego samopoczucia kryją się „demony”. Zainspirowana książką „Jak rozwinąć skrzydła” Piotra Fijewskiego (W.A.B, 2009), postuluję dzisiaj: BĄDŹMY SŁONIAMI!!! Autor potraktował to sympatyczne zwierzę jako wzór do naśladowania. Dlaczego? Wyjaśni to cytat:

„Słoń istnieje w sposób mocny i jednoznaczny, nie budzący wątpliwości. Inni muszą liczyć się z jego istnieniem:
- słoń jest wielki (zajmuje sobą dużo miejsca),
- słoń jest bardzo ciężki (jest dużym obciążeniem),
- słoń jest powolny (zajmuje sobą dużo czasu).

Słoń jest tym, kim jest, mimo reakcji innych (nie jest uległy):
- słoń jest niezgrabny w działaniu (inni mogą się niecierpliwić),
- słoń ma kształty niezbyt proporcjonalne (inni mogą nie akceptować jego urody),
- tylko słoń ma trąbę (inni mogą nie aprobować jego oryginalności),
- słoń ma grubą skórę (inni mogą być niezadowoleni, że nie wczuwa się w wystarczający sposób w ich potrzeby i nie spełnia ich oczekiwać).

Słoń nie jest agresywny:
- słoń ma łagodne usposobienie,
- słoń jest roślinożerny.

Słoń potrafi bronić siebie i swoich praw:
- słoń jest dobry i pomocny, jeśli inni go dobrze traktują,
- słoń ma wielką siłę, o której wie on i inni,
- słoń używa siły tylko wtedy, gdy jego podstawowe interesy są zagrożone,
- słoń używa siły wyłącznie po to, by się bronić” (s. 37-38).

Miłego dnia wszystkim słoniom życzę:)

wtorek, 2 sierpnia 2011

Z powrotem w domu!

Powróciłam z wakacyjnych wojaży na łono ojczyzny cała i zdrowa:) Rumunia zdobyta? Nie ośmielam się tak twierdzić. Chociaż pokonaliśmy setki kilometrów, mapa pozostaje bezwzględna – ogarnęliśmy tylko zachodni kawałek kraju, rozciągający się pomiędzy granicą a linią miast Oradea – Hunedoara – Targu Jiu – przełom Dunaju. Mniej więcej połowę wyjazdu spędziliśmy w górach Retezat, chociaż niestety, ze względu na moje chore kolano i, co tu ukrywać, słabą w tym roku formę, nie mogliśmy pozwolić sobie na szarżowanie:) W pamięci z pewnością pozostanie mi noc spędzona pod namiotem nad jeziorem Bucura, największym polodowcowym jeziorem rumuńskim, na wysokości 2,040 m – jeszcze nigdy nie  doświadczyłam takiej siły wiatru! Targał on namiotami na wszystkie strony, niektóre nie wytrzymywały takiego naporu i składały się jak domki z kart. Nasz ocalał, ale nie powiem, żeby ta noc należała do spokojnych:) Ciepło myślę też o campingu górskim, położonym ok. 1h drogi od Cabana Petrele (w dół), na którym spędziliśmy dwie noce. Warunki pozostawiały wiele do życzenia, ale właściciele byli tak przemiłymi ludźmi, że bez żalu przymykało się oko na pewne niedostatki. Góry Retezat przypominają trochę nasze Tatry, trochę Bieszczady. Z jednym wyjątkiem – innego turystę spotyka się raz na jakiś czas albo w ogóle. Można tu odpocząć od zgiełku i nacieszyć oko piękną przyrodą. Długo mogłabym jeszcze pisać o moich wrażeniach z podróży, ale to w końcu blog o książkach…

Przyznaję bez bicia, że dobrze mi było bez komputera, chociaż parę razy podglądałam przez internet w komórce, co dzieje się na blogu:) Czasu na czytanie, tak jak przewidywałam, miałam niewiele, dlatego nadrabiam teraz intensywnie zaległości. Jestem właśnie w trakcie lektury książki J. Morawieckiego „Łuskanie światła. Reportaże rosyjskie” – recenzja już wkrótce. Pożeram także wzrokiem wpisy na Waszych blogach, które pojawiły się podczas mojej nieobecności. Mimo wszystko dobrze być w domu:)