wtorek, 29 maja 2012

O pstrągu w migdałach i momencie niedźwiedzia - post (prawie) kulinarny

O. Tokarczuk „Moment niedźwiedzia”
Wydawnictwo Krytyki Politycznej
Warszawa 2012

„Moment niedźwiedzia” to ważna dla mnie publikacja. Cenię twórczość Olgi Tokarczuk, ale szczególnie ciekawi mnie ona jako (wolno)myślicielka i filozofka współczesności. Trudno zresztą te dwie role – pisarki i komentatorki życia społecznego – w jej przypadku rozdzielić, bowiem w swoich powieściach znajduje ona przestrzeń dla tych tematów, które interesują ją również jako obywatelkę i uważną obserwatorkę otoczenia. Z połączenia tych dwóch światów nie powstaje bynajmniej jakaś poślednia proza publicystyczna – to nadal bardzo dobra literatura, tyle że „zaangażowana”, a może raczej taka, która nie udaje neutralnej. Świetnym przykładem na to, co próbuję wyrazić, jest jej ostatnia książka – „Prowadź swój pług przez kości umarłych”, w której daje ona głos wykluczonym – główną bohaterką czyni kobietę, z racji wieku „niewidzialną”, a kontekst całej historii tworzy moralna refleksji na temat praw zwierząt.

Niezwykle trafnie pisze o Oldze Tokarczuk, próbując uchwycić esencję jej spojrzenia na rzeczywistość, Kinga Dunin we wstępie do „Momentu niedźwiedzia”: „(…) Olga wrosła w pejzaż polskiej kultury i trudno dziś wyobrazić sobie polską literaturę bez niej (…)” (s. 5). „Gdziekolwiek pojawi się Olga, natychmiast skupia wokół siebie ludzi, którym każe dyskutować, i nigdy nie wiadomo, po czyjej stronie stanie” (s. 5-6). „(…) droga od „Podróży ludzi Księgi” do „Biegunów” jest rozwijaniem i cyzelowaniem wciąż tej samej intuicji: do prawdy, nawet jeśli jest nieosiągalna, możemy zbliżyć się tylko w ruchu, przekraczając granice, natomiast zastygłe formy, instytucje, języki – to śmierć. (…) Jest to religijność, która nigdy nie umości sobie wygodnego miejsca w żadnym kościele, wykazuje też pewne powinowactwo z utopią. Ostrożną utopią późnej nowoczesności, która nie ma odwagi tworzenia projektów, ale ma odwagę wiary w niekonieczność istniejących sposobów urządzenia świata” (s. 7). „Przedstawiła w nim (odczyt w ramach organizowanego przez Krytykę Polityczną cyklu „Rozmowy o realnych utopiach” – I.L.) swoją metodę tworzenia utopii, polegającą na nieustannym podważaniu powszechnie przyjmowanych pewników i zastanawianiu się, jak mógłby wyglądać świat oparty na innych zasadach” (s. 8). „Swój otwarty projekt tożsamościowy Olga rozciąga także na zwierzęta, których cierpienia nie waha się porównywać z ludzkim” (s. 10). Taki stosunek do świata bliski jest temu, co czuję i myślę. Olga Tokarczuk potrafi to piękniej wyrazić.

„Moment niedźwiedzia” to zbiór artykułów, które ukazały się już wcześniej w innych miejscach – felietonów, recenzji, omówień, wstępów do książek, odczytów, impresji. Ich tematyka, tak jak forma, jest zróżnicowana, choć da się wyodrębnić z niej kilka głównych wątków, które zamknęłabym w hasłach: zwierzęta, podróże, literatura i Polska. Ten, kto spodziewał się, że otrzyma nową dawkę prozy Tokarczuk, może poczuć się nieco rozczarowany, ja natomiast nie znałam wcześniej tych tekstów, więc czytałam je z takim dreszczykiem emocji, jakby ujrzały światło dzienne po raz pierwszy.

„Cierpienie człowieka łatwiej jest mi znieść niż cierpienie zwierzęcia” (s. 31) – od takiego stwierdzenia pisarka rozpoczyna swój esej pt. „Maski zwierząt”. Dokonuje w nim przeglądu tradycji, które ukształtowały nasze myślenie o zwierzęciu jako istocie podległej człowiekowi; gorszej, bo pozbawionej władzy rozumu. Historyczne refleksje na temat naszego stosunku do „braci mniejszych” są w gruncie rzeczy drogą do uprawomocnienia innych sposobów poznawania świata, niż tylko logiczne myślenie, takich jak wgląd i empatia. Tokarczuk posługuje się pojęciem „istoty czującej” i to ze zdolności cierpienia, a nie rozumowania, wyprowadza równość wszystkich bytów. Empatia zdaje się być zresztą kluczową zasadą, patronującą wszystkim zamieszczonym w „Momencie niedźwiedzia” tekstom. Drugą z nich jest kwestionowanie tego, co niezbite, jedynie prawdziwe, ewidentne i niepodważalne. Zakłada ona bowiem, że bezdyskusyjność pewnych poglądów, norm i zachowań wynika z umowy społecznej i przyzwyczajeń naszego umysłu, a nie ze sfery faktów. Interesująco pokazuje to w artykule „Jak wymyślić heterotopię. Gra towarzyska”. Heterotopia to rzeczywistość alternatywna, zbudowana z tego, co nietypowe, a jednocześnie możliwe do wyobrażenia. „Gra polega na wybraniu paru stwierdzeń na temat świata, które wydają się oczywiste i nieredukowalne. Następnie należy poddać je podejrzliwym oględzinom, szukając dziur i pęknięć. Trzeba starać się być nieufnym i jednocześnie pozwolić pracować wyobraźni” (s. 14) – pisze autorka. Do wykorzystania od zaraz:)

Dla wszystkich książkofilów szczególnie interesujące okażą się zapewne teksty poświęcone literaturze. Do moich ulubionych należy zdecydowanie „Pstrąg w migdałach”. Jak wielka jest moc słowa pisanego! Tokarczuk wspomina w nim pobyt na festiwalu szopek bożonarodzeniowych w Bardzie. Zaproszono ją, bowiem napisała kiedyś  opowiadanie o wymyślonej szopce i wymyślonych historiach ludzi, którzy się nią zajmowali, umieszczając jego akcję właśnie w sudeckim miasteczku. Jakież było jej zaskoczenie, kiedy okazało się, że wzięto jej narrację za prawdziwą! Mimo delikatnych prób autorki powoływania się na prawa fikcji literackiej, gospodarze pozostali nieugięci – upierali się, że szopka istniała w rzeczy samej, ba! – byli o tym święcie przekonani. Dodać jeszcze należy, że w restauracji, po uroczystości, podano, jako specjalność zakładu, pstrąga w migdałach – tak jak w tekście. „Miałam dziwne, nierealne poczucie, że znalazłam się oto we własnym tekście (…). Albo nie, odwrotnie – jakby to treść opowiadania przerwała kruche ramy realnego i zalała naszą rzeczywistość” (s. 128). Być może pisarka i czytelnicy doświadczyli wtedy „momentu niedźwiedzia”, w którym spotkały się dwie potrzeby i prawdy, które nie mogły zostać uspójnione.

Uff! Dużo w moim tekście cytatów, ale język Tokarczuk jest tak jasny i precyzyjny, a jednocześnie piękny, że trudno mi zastępować jej słowa – własnymi. Gorąco polecam lekturę, choć z ręką na sercu przyznaję, że nie wszystkie artykuły w tym zbiorze wydają mi się aktualne i potrzebne. I czekam na nową powieść!

czwartek, 24 maja 2012

Książkowa majówka!

Już w najbliższą sobotę, w stolicy Wielkopolski, odbędzie się Majówka z Książką! Z tej okazji poznański Zamek będzie gościł w swoich murach między innymi blogerki książkowe. Razem z:

Moniką Długą – God Save the Book (http://godsavethebook.blogspot.com),
Michaliną Jusik – Książki są jak towarzystwo (http://ksiazki-meme.blogspot.com),
Agnieszką Kalus – Czytam, bo lubię (htto://agaczyta.blox.pl),
Aleksandrą Świątkowiak – Balianna (http://balianna.blogspot.com),
i Mariką Żylińską – Kącik książki (http://cichykacik.blox.pl)

będziemy odpowiadać na trudne pytania, zadawane przez Anię „Bazgradełko” Kubacką (http://bazgradelko.blogspot.com/);) Już teraz gorąco zapraszam do Poznania!!!

wtorek, 15 maja 2012

Konkurencja depcze nam po piętach...

Drżyjcie narody, za naszymi plecami czai się młodość...;)! Gratuluję młodemu pasjonatowi pomysłu, bo przyczynia się do promowania czytelnictwa w Polsce lepiej niż niejedna profesjonalna kampania! Trzymam kciuki, Aleks!

poniedziałek, 14 maja 2012

Ich pięcioro („Córki gór” A. Jörgensdotter)

A. Jörgensdotter „Córki gór”
Wydawnictwo W.A.B.
Warszawa 2012

Jest w tej książce jakaś surowość, która hipnotyzuje i przyciąga jak magnes. Po pierwsze surowość krajobrazu. Rodzinną miejscowość głównych bohaterów, Norrby, zapamiętałam jako zimną (pierwszy śnieg spada tutaj w połowie listopada), odludną, prowincjonalną i trochę dziką, bo otoczoną górą i lasem, do którego chodzą pracować mężczyźni. Po drugie, surowość stylu życia mieszkańców. Tworzą oni małą, zamkniętą społeczność, w której każdy pełni określone funkcje. „Świat ma tak niewiele wspólnego z Norrby. Krowy trzeba wygonić na pastwisko, przyprowadzić, nakarmić i wydoić. Mleko trzeba przecedzić. Wygotować pościel. Przyrządzić jedzenie, po południu pozmywać. Zacerować pończochy. Zagnieść ciasto. Upiec chleb. Wypastować podłogi. Zanim się skończy, trzeba zaczynać od nowa. Trzeba zasiać na polu. Opleć. Zebrać plony” (s. 25). Ludzie egzystują tu w tradycyjny sposób i tego też oczekują od swoich dzieci i sąsiadów. Wszelkie przejawy ekstrawagancji wywołują natychmiast zaniepokojenie i uruchamiają proces wypychania Innego gdzieś na margines społeczny. Poznajemy zresztą w zarysie historie kilku takich osób, na przykład Sary i Fransa Anderssonów, którzy po śmierci piętnastoletniego syna (połknął truciznę) również popełnili samobójstwo, czy panny Filipsson, która spłonęła w pożarze swego domu, zapisując się w pamięci jednej z bohaterek jako właścicielka zbyt ostentacyjnie cytrynowożółtego szlafroka. Po trzecie, surowość wychowania. Powinno ono być przede wszystkim praktyczne. Aina, matka pięciorga dorosłych już prawie dzieci, ciągle martwi się o ich przyszłość, a zwłaszcza o przyszłość córek. Jedna z nich po kryjomu czytuje książki [„Aina nie wie, co to takiego surrealistyczne lampy, ale domyśla się, że to musi być coś tak samo zbędnego jak książki czy egzotyczne przyprawy” (s. 25)], druga żyje śmiechem i opowieściami, a trzecia maniacko jeździ na rowerze i marzy o tym, żeby wyrwać się do wielkiego świata. Czy one nie mają nic lepszego do roboty? Po czwarte wreszcie – surowość języka. Jest tak jak lubię – zdania najczęściej krótkie, ale celne, słowa dobrane precyzyjnie, bez zbędnych ozdobników, ale piękne w swojej prostocie. I niosące wyczuwalny ładunek emocjonalny. Styl Jörgensdotter przypomina mi trochę pióro E. Hirvonen, którą odkryłam z zachwytem jakiś czas temu. Wszystko to sprawia, że książka szwedzkiej pisarki pretenduje do miana najlepszej w roku 2012 w moim prywatnym rankingu.

„Córki gór” nie koncentrują się wokół jakiegoś dominującego tematu – to raczej płynąca bez pośpiechu historia piątki rodzeństwa; opowieść o życiu, czyli „o wszystkim i o niczym”. Nie jest to bynajmniej zarzut! Tak jak A. Munro, mistrzyni subtelnych opowiadań, Jörgensdotter pozwala nam zanurzyć się w codzienności swoich bohaterów, w której radość, nadzieja i spełnienie splatają się ze smutkiem, niepokojem, rozczarowaniem. Nad wszystkim tym unosi się charakterystyczny, skandynawski powiew chłodu i melancholii. Czas akcji obejmuje lata 1938-1958. Aina i Fredrik, tradycyjni mieszkańcy Norrby (on pracuje w lesie, ona zajmuje się domem i gospodarstwem; on pije i bije, ona znosi to pokornie i modli się), wychowują, niekonwencjonalną w gruncie rzeczy, piątkę dzieci: Karin, Sofię, Emilię, Edwina i Ottona. Wesoła, pulchna i towarzyska Karin przeżywa właśnie swoją wielką miłość. Należy do grupy takich dziewczyn, które wszyscy lubią. Jako jedyna zresztą zaskarbiła sobie miłość ojca, okazującego jej, niezrozumiałą nawet dla samego siebie, słabość. Karin szykuje się do ślubu, wkrótce wychodzi także na jaw, że jest w ciąży, co dramatycznie wpłynie na jej dalsze losy. Sofia, świetnie zapowiadająca się narciarka, kręci się zawsze wokół siostry, zazdroszcząc jej trochę luzu i swobody. Nieśmiało flirtuje z Miltonem, bratem narzeczonego Karin, ale obydwoje są tym tak zażenowani, że mijają się jak żuraw i czapla. Kiedy więc na jej drodze pojawi się męski, pewny siebie i zdecydowany Arvid, przyjmie jego oświadczyny. Bańka sielanki małżeńskiej szybko jednak pryśnie. Emilia, najbardziej zamknięta w sobie i małomówna z sióstr, chce wyrwać się z miasteczka, w którym żyje. Przełomem dla niej staje się praca w Zakładach Wełnianych. Poznaje tam dyrektora Melina, w którym zakochuje się, oraz Irmę, komunizującą, trzeźwo patrzącą na świat dziewczynę, próbującą skonfrontować ją z brutalnym życiem. Walka, jaką Emilia stoczy ze swoją naiwnością, zdeterminuje jej dalsze wybory. Edwin, samotnik i tytan pracy, budowniczy stoku narciarskiego, wiedzie z kolei życie naznaczone śmiercią. Mieszka w chacie na stoku góry, która wcześniej należała do wspominanej już rodziny Anderssonów (trzy samobójstwa!), a w pożarze domu ginie panna Filipsson, z którą, jak się okazuje, potajemnie miał romans. Sam także nie uniknie tragicznego końca. I wreszcie Otto, „lekkomyślny bałamut” (s. 34), marzący o karierze marynarza lub cyrkowca, wiodący nawet przez chwilę takie życie, które później zmienia się w swoje przeciwieństwo, z rozkapryszoną Niemką u boku. Losy piątki rodzeństwa można opisać najpierw przez pryzmat wielkich nadziei, a później równie spektakularnych rozczarowań i dramatów. Każde z nich próbuje mierzyć się z problemami na swój sposób, ale nie zawsze to się udaje. Łącząca ich więź, pozbawiona znamion bliskości, głębokości i szczerości, nie daje raczej ukojenia. Gdzieś w tle toczy się wojna, konkurują ze sobą faszyzm i komunizm, zmieniają się obyczaje, w tym postrzeganie roli kobiety. „Córki gór” są też po części opowieścią o prowincji, małych, zamkniętych społecznościach i braku akceptacji dla inności. Świetna, przejmująca lektura!

piątek, 11 maja 2012

I wszystko jasne!

Brawa dla mojej intuicji - a jednak Liao Yiwu:)

http://wyborcza.pl/1,75475,11707279,Nagroda_Kapuscinskiego_dla_Liao_Yiwu__Szczesciarz.html

Werdykt

(źródło: http://www.culture.pl)

Dzisiaj dowiemy się, kto zostanie laureatem 3. edycji Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego. Czuję przez skórę, że będzie to Liao Yiwu, autor książki „Prowadzący umarłych. Opowieści prawdziwe. Chiny z perspektywy nizin społecznych” – coś mi się podejrzana wydaje ta trasa pisarza po Polsce...:) Cieszę się, że w poniedziałek zawita on do poznańskiej księgarni Bookarest. Przy okazji tych spekulacji dodam jeszcze, że ogłoszono nominacje do Nagrody Literackiej Gdynia 2012. Oto kandydaci:

POEZJA:
 1. Roman Honet, „Piąte królestwo”, Biuro Literackie
 2. Eda Ostrowska, „Dojrzałość piersi i pieśni”, Ośrodek „Brama Grodzka – Teatr NN”
 3. Marcin Sendecki, „Farsz”, Biuro Literackie
 4. Edward Pasewicz, „Pałacyk Bertolta Brechta”, Wydawnictwo EMG
 5. Marta Podgórnik, „Rezydencja surykatek”, Biuro Literackie
 
 PROZA:
 1. Magdalena Tulli, „Włoskie szpilki”, Wydawnictwo Nisza
 2. Andrzej Turczyński, „Koncert muzyki dawnej”, Wydawnictwo Forma
 3. Anna Nasiłowska, „Konik, szabelka”, Świat Książki
 4. Szczepan Twardoch, „Tak jest dobrze”, Wydawnictwo Powergraph
 5. Filip Zawada, „Psy pociągowe”, Biuro Literackie
 
 ESEISTYKA:
 1. Adam Lipszyc, „Rewizja procesu Józefiny K. i inne lektury od zera”, Wydawnictwo Sic!
 2. Krystyna Czerni, „Nietoperz w świątyni. Biografia Jerzego Nowosielskiego”,     
     Wydawnictwo Znak
 3. Krzysztof Mrowcewicz, „Małe folio”, Instytut Badań Literackich PAN  i Stowarzyszenie      
     Pro Cultura Litteraria
 4. Marian Sworzeń, „Opis krainy Gog”, Towarzystwo „Więź”
 5. Filip Springer, „Miedzianka. Historia znikania”, Wydawnictwo Czarne
 
Niektórym autorom może poszczęścić się dwa razy – zgarnąć jednocześnie Nagrodę Literacką Gdynia 2012 i Nike to byłoby coś!:)

czwartek, 10 maja 2012

Reportaże z nowego, wspaniałego świata

G. Wallraff „Z nowego wspaniałego świata”
Wydawnictwo Czarne
Wołowiec 2012

Migawki z nowego, wspaniałego świata:

1. Czarnoskóry mężczyzna odwiedza niemieckie miasta i miasteczka. Podczas turystycznego rejsu gondolą jeden ze współpasażerów, ni z tego, ni z owego, bierze go za kelnera. W kolońskiej dzielnicy Nippes właścicielka mieszkania do wynajęcia uprzejmie oprowadza go po nieruchomości, aby za chwilę wyznać kolejnym oglądającym: „(…) oni (czarni – I.L.) mają inną kulturę! Nie pasują” (s. 13). Na polu kempingowym w Lesie Teutoburskim nie może wynająć miejsca na jeden nocleg, gdyż, zdaniem gospodarza, mogłoby to przeszkadzać pozostałym gościom. Podczas wizyty w towarzystwie tresury psów dowiaduje się z kolei, że nikt nie wyszkoli jego owczarka niemieckiego. Kiedy nie pomaga piętrzenie trudności finansowych, pada argument ostateczny: nie, bo nie. Przed stadionem, na którym ma się odbyć mecz piłkarski, kibice natomiast nie przebierają w słowach – „Fanga w mordę! Teraz Niemcy” (s. 29) – krzyczą.

2. Zakłady piekarnicze Weinzheimera od kilku lat są dostawcą bułek dla Lidla, co oznacza, że uczestniczą w dość bezwzględnym systemie. Znana sieć, jako jedyny odbiorca, decyduje w gruncie rzeczy o być albo nie być firmy. Za każdą niedostarczoną paletę towaru płaci się jej ogromne kary. Halę produkcyjną wypełniają więc tutaj maszyny i człowiek zmuszany jest do wydajności jak maszyna. Prawo pracy istnieje, owszem, gdzieś w teorii, ale tutaj nie ma zastosowania. Zdarza się, że ludzie harują dwa, trzy tygodnie bez przerwy. Właściciel oczywiście nie kwapi się, aby płacić za nadgodziny. Bywa i sytuacja odwrotna – każe się im, z powodu przestoju, zostawać przez dłuższy czas w domu – nikt wtedy nie interesuje się tym, jak przeżyją miesiąc z drastycznie okrojoną wypłatą. Wypadki przy pracy są tutaj na porządku dziennym, ale ani się ich solidnie nie rejestruje, ani się specjalnie poszkodowanymi nie przejmuje. Zwolnienie lekarskie to marny pomysł – za dni choroby nie otrzymuje się wynagrodzenia! Cały cykl produkcyjny bacznie obserwuje oko kamery, które pozwala szefowi śledzić swoich podwładnych przez Internet. Lęk wśród nich jest tak duży, że boją się nawet myśleć o jakiejś formie protestu.

3. Jak grzybów po deszczu przybywa w Niemczech specjalistów, zorientowanych na pomoc firmom w „występowaniu przeciwko blokadom prowadzonym przez rady zakładowe” (s. 260). Mówiąc wprost, wynajmują ich przedsiębiorcy, którzy chcą pozbyć się ze swojego terenu związków zawodowych. Wszystko to dzieje się w majestacie prawa, choć metody działania, jakimi owi specjaliści się posługują, należą do wyjątkowo perfidnych. Najczęściej zaczynają swoją „pracę” od próby wywołania konfliktu pomiędzy członkami rad a pozostałą częścią załogi. Wszystkie chwyty są w tej walce dozwolone: posługiwanie się plotką, kłamstwem, szantażowanie, odbieranie gratyfikacji finansowych tym, którzy coś podpisali lub nie chcieli czegoś podpisać, zastraszanie. Towarzyszy temu równolegle zmasowany „atak” na poszczególnych działaczy: nękanie telefonami, podsłuchiwanie, wręczanie bezpodstawnych wypowiedzeń, włamania do komputera, wreszcie śledzenie. Zastosowanie takiej strategii prowadzi zazwyczaj do zatrucia atmosfery w miejscu pracy, podziału zespołu, a w przypadku niektórych osób do problemów zdrowotnych i zaburzeń psychicznych, z depresją i próbami samobójczymi włącznie.

Publikacja Güntera Wallraffa, z której pochodzą wspomniane wyżej historie, mogłaby stać się biblią Oburzonych. Tym zaś, którzy wierzą, że żyjemy na najlepszym z możliwych światów, z pewnością otworzy oczy na pewne sprawy. Niemiecki reporter zagląda bowiem pod podszewkę rzeczywistości i znajduje tam zjawiska, o których na co dzień wolimy nie myśleć. My, którzy mamy dach nad głową, pracę i biały kolor skóry. Autor, który jest już w swoim kraju niemal „instytucją”, zawsze staje po stronie słabszych, pokrzywdzonych, zastraszonych, wykluczonych. Pracy ma, niestety, aż za dużo. Na szczególną uwagę zasługuje jego metoda działania, bowiem większość sytuacji, które opisał w książce „Z nowego wspaniałego świata”, doświadczył na własnej skórze. Jest on wybitnym przedstawicielem tzw. dziennikarstwa uczestniczącego. Aby dogłębnie poznać problem, którym się zajmuje, wciela się, czasami na kilka miesięcy, w role: czarnoskórego, pracownika piekarni, telemarketera itd. Stara się wówczas, jak sam mówi, być tym kimś całym sobą, z wszystkimi tego konsekwencjami. Nie podobało się to oczywiście ludziom, których demaskował, ale w 1981 roku jego sposób zdobywania informacji uznano prawomocnym wyrokiem sądu za legalny. Dobro społeczne okazało się ważniejsze niż partykularne interesy.

Choć książkę Wallraffa wydano u naszych zachodnich sąsiadów w 2009 roku, w Polsce wydaje się być aktualna właśnie teraz, kiedy przez kraj, jak długi i szeroki, przetacza się dyskusja o umowach śmieciowych, bezrobociu wśród młodych i wadach systemu kształcenia. Jest bowiem ona dla mnie przede wszystkim opowieścią o współczesnym świecie pracy i jego wynaturzeniach. „Nie przypuszczałem (…), że sieci wielkich sklepów narzuciły w swoich zakładach dostawczych warunki pracy jak z czasów wczesnego kapitalizmu, tak jakby nie istniały osiągnięcia ruchu związkowego i robotniczego” (s. 305) – pisze autor w gorzkim podsumowaniu swojego reportażu. Ruch robotniczy – to określenie budzi u nas, ze względu na historię, jakiś nieświadomy odruch obronny, ale trzeba chyba odczarować te słowa i sięgnąć w przeszłość, poznać jego tradycję. Tym, co niepokoi mnie najbardziej, jest rosnąca grupa „working poors” – ludzi, którzy pracują, czasem nawet na granicy wytrzymałości, ale nie są w stanie utrzymać się samodzielnie za swoje pensje. Takie sytuacje opisuje głównie Wallraff. Firmy wymuszają na swoich załogach pracę po godzinach, ale wcale nie są skłonne za to płacić. W ramach oszczędności potrącają z końcowego wynagrodzenia wszystko, co się tylko da odliczyć, na przykład dni ustawowo wolne od pracy. Wydaje mi się to szczególnie demoralizujące i niesprawiedliwe. Jest to bowiem prosta droga do tego, aby zwiększyć liczbę klientów pomocy społecznej. Pomijając już fakt, że taka sytuacja uruchamia myślenie: po co się starać, skoro i tak nie przynosi to oczekiwanych rezultatów?, korzystanie ze wsparcia państwa staje się w takim wypadku koniecznością. Na marginesie rozważań niemieckiego dziennikarza zastanawiam się nad taką kwestią: chcemy, jako Unia Europejska, być konkurencyjni wobec gospodarki chińskiej czy indyjskiej. Wiemy jednocześnie, jakimi metodami osiąga się tam hiperwydajność. Do czego doprowadzi nas to dążenie w kwestii warunków pracy i zatrudnienia? Czy naprawdę dobrze zastanowiliśmy się, czego chcemy?

wtorek, 8 maja 2012

Faszyzm i literatura

R. Bolaño „Literatura faszystowska w obu Amerykach”
Warszawskie Wydawnictwo MUZA SA
Warszawa 2012

Pierwsze spotkanie z pisarstwem Bolaño i jednak rozczarowanie. Biorę wszak poprawkę na to, że „Literatura faszystowska w obu Amerykach” to książka trochę surrealistyczna, eksperymentująca z formą i treścią, a we mnie siedzi dość konserwatywny, w pewnym stopniu, czytelnik. Poza tym, jak mogłabym nie dać drugiej szansy autorowi, który w odpowiedzi na takie oto dictum J. Borgesa: „Mam nieodparte wrażenie, że ten młody Chilijczyk może zajść daleko – byle tylko nie zabrał się za pisanie dzikich powieści detektywistycznych, jakie teraz są w modzie” (cytat pochodzi z okładki), tytułuje jedną ze swoich powieści „Dzicy detektywi”?:) Jeśli natomiast okaże się, że „Literatura…” była tekstem reprezentatywnym dla jego pisarstwa, rozstaniemy się po prostu w zgodzie, jako typy niepasujące do siebie:)

Czym książka Bolaño w rzeczywistości jest, ciężko jednoznacznie określić. Na pierwszy rzut oka to leksykon pisarzy, którzy zaliczyli flirt lub też dłuższą i głębszą znajomość z faszyzmem. Autorowi bliżej jednak do przedstawicieli realizmu magicznego niż do wielkich biografów. Trudno oprzeć się wrażeniu, że słownik podszyty jest jakąś grą z czytelnikiem. Nie wiadomo zatem, czy dopatrywać się w nim tropów na poważnie, czy potraktować jako zabawę konwencją. Z drugiej strony, temat jest na tyle „doniosły”, że trudno sprowadzić go wyłącznie do poziomu żartu. Przeszło mi nawet przez myśl, że „Literatura…” może być latynoamerykańskim odpowiednikiem „Zniewolonego umysłu”, a za sylwetkami fikcyjnych rzekomo postaci kryją się realni twórcy. Tego dylematu i tak nie byłam jednak w stanie rozstrzygnąć, ze względu na ograniczoną znajomość historii i piśmiennictwa tego regionu świata. Trwałam więc w swojej niepewności aż do końca lektury, a on i tak nic mi nie wyjaśnił. Może chodziło właśnie o to, aby wytrącić odbiorcę z interpretacyjnej rutyny?

Myślę sobie o Bolaño jako o człowieku o rozległej i bogatej wyobraźni. Trzeba bowiem dysponować takową, aby wymyślić, niezwykle szczegółowe czasami, biografie osób, które nigdy nie istniały. Pisarz przyłożył się do tego zadania solidnie, kreśląc portrety twórców w dużej mierze zagubionych i nieszczęśliwych. Niektórzy z nich osiągnęli spektakularny sukces, inni umierali w zapomnieniu. Jedni pisali dzieła wybitne, drudzy marne popłuczyny. Czasami angażowali się w faszyzm całym sobą, innym razem fascynacja tą doktryną była dla nich tylko krótkim epizodem. Zdaje się, że pogmatwany los artysty jako taki jest w tej książce tematem ważniejszym niż związki sztuki z polityką. Kiedy tylko robi się zbyt poważnie, Bolaño spuszcza z tonu, szokując czytelników jakimś bardzo pokręconym życiorysem, na przykład Pedro Gonzaleza Carrera, który twierdził, że latem 1943 roku odwiedzili go Merowingowie z kosmosu (sic!). Zaskakują także niektóre daty – Willy Schürholz umarł (umrze?) rzekomo w 2029 r., a Harry Sibelius w 2014. Autor potrafi również rozbawić sposobem użycia języka, jak choćby wtedy, kiedy wymienia epitety, którymi skwitowano nowy tom wierszy Andresa Cepeda Cepeda, zwanego Paniczem (s. 66).

Mimo kreatywnego, a nawet fantazyjnego podejścia Bolaño do literatury, mam jednak poczucie pewnego przerostu formy nad treścią, dlatego w tej chwili go nie kupuję. Zachowuję jednak pisarza w pamięci i czekam na kolejne spotkanie.

poniedziałek, 7 maja 2012

Nowe Wyzwanie - „Płynna nowoczesność” - zapraszam do udziału!


Odkąd skończyłam studia, moje czytelnicze wybory skupiły się przede wszystkim wokół beletrystyki. Zainteresowanie współczesnością, tym jak wygląda i działa świat, w którym żyjemy, pozostało we mnie do dziś, ale od dawna nie sięgałam już po książki, które opisywałyby i wyjaśniały rzeczywistość, głównie społeczną. Chciałabym to zmienić tym wyzwaniem. Zachęcam więc siebie i Was do sięgnięcia po literaturę popularnonaukową z dziedziny szeroko pojętych nauk humanistycznych, która stawia trudne pytania, diagnozy i prognozy, która próbuje uchwycić tę ciągle zmieniającą się, płynną – jakby powiedział Bauman – nowoczesność. To z jego pism zaczerpnęłam pomysł na nazwę wyzwania, bowiem nikt nie trzyma tak dobrze ręki na pulsie świata, jak on. Samozwańczo ogłaszam go także jego duchowym patronem:) Nie chodzi mi o to, żebyśmy studiowali hermetyczne, stricte naukowe opracowania (chyba, że ktoś ma ochotę:)), ale żebyśmy odkrywali badaczy, popularyzatorów wiedzy czy dziennikarzy, którzy rozumieją procesy cywilizacyjne, globalizacyjne, społeczne i interesująco o nich piszą. Wspomnę tu dla przykładu o przywoływanym już Z. Baumanie, A. Giddensie, E. Bendyku czy o autorach serii Spectrum Wydawnictwa Muza. Ja zakupiłam dzisiaj spontanicznie „Bunt sieci” E. Bendyka i od niego zaczynam swoją przygodę z tym wyzwaniem. 

Nie stawiam żadnych sztywnych warunków. Wyzwanie będzie trwać rok, czyli zakończy się 7.05.2013 roku. Osoby, które chciałyby się przyłączyć, proszę o wstępną (do niczego niezobowiązującą oczywiście:)) deklarację w komentarzu pod tym postem. Na blogu uruchomiłam już zakładkę Wyzwanie „Płynna nowoczesność”. Jeżeli będziecie mieli ochotę podzielić się jakąś recenzją, proszę o skontaktowanie się ze mną mailowo (bookerka@gmail.com) – będą one publikowane na wspomnianej wyżej podstronie. Będzie mi również miło, jeśli szepniecie słówko o tym wyzwaniu swoim realnym i wirtualnym znajomym:) Przewiduję też konkury, w których nagrodami będą książki – oczywiście popularnonaukowe:) Serdecznie zapraszam!

O zwariowanych rodzicach i zwariowanym świecie

J. O’Farrell „Może zawierać orzeszki”
Wydawnictwo Sonia Draga
Katowice 2007

Określenie bohaterów książki Johna O’Farrella mianem „nadopiekuńczych rodziców” to doprawdy zaledwie eufemizm. Alice i David, Ffiona i Philip oraz Sarah i William jawią mi się jako krwiożercze potwory, które czynią z życia swojej rodziny prawdziwe piekło, a wszystko to oczywiście w imię dobra dzieci. W ich świecie wszyscy ze sobą konkurują i wiecznie się ścigają, a stawką bywa i pierwsze miejsce w biegu przedszkolaka, i jak najlepsze wyniki egzaminu do elitarnej szkoły. Dlatego ogromne brawa należą się autorowi powieści „Może zawierać orzeszki” za to, że rozprawił się z takimi opiekunami w sposób niezwykle inteligentny, a przy tym uroczo zjadliwy. Wyolbrzymił bowiem ich lękowe i podyktowane rozbuchaną ambicją zachowania do granic absurdu, przez co stały się po prostu komiczne. Powstała w wyniku takich zabiegów satyra, poza tym, że dostarcza wspaniałej rozrywki, wydaje się być ponadto trafną ilustracją obsesji trawiących współczesne, syte społeczeństwa. Czy to świat zwariował, czy też ludzie zbyt gorliwie dostosowali się do pewnych trendów?

Alice, narratorka, wychowuje wraz z mężem Davidem trójkę dzieci. „Zawsze byłam bardzo ostrożna” (s. 7) – mówi o sobie. Nikt z was jednak, gwarantuję, nie wyobraża sobie nawet, co kryje się za tą deklaracją. Poznajemy ją w momencie, gdy, ukryta za zaparkowanym samochodem, czyha z kukłą dziecka na piratów drogowych, przemierzających „jej” ulicę z nadmierną prędkością. Kiedy w końcu trafia się taki delikwent, rzuca mu manekina pod koła. Cel jest jeden: wstrząsnąć do głębi kierowcą, uświadomić mu, jakie szkody może wywołać. Pomysłowość troskliwej matki nie zna granic, a czytelnikowi pozostaje otwierać coraz szerzej oczy ze zdziwienia. Gdyby była ona przypadkiem odosobnionym, traktowałabym tę książkę w kategoriach studium szaleństwa jednostki. Alice nie różni się jednak niczym od innych opiekunów, którzy w imię wyższych wartości – zapewnienia swoim pociechom jak najlepszej edukacji, a w konsekwencji, w ich mniemaniu, godnego życia – biorą udział w morderczym wyścigu szczurów i dają wmawiać sobie, że dobry rodzic to perfekcyjny rodzic.

John O’Farrell obśmiewa nie tylko rodzicielskie lęki i zachowania, ale przede wszystkim piętnuje System – kulturę i styl życia, które je produkują. To zrozumiałe, że chcemy zapewnić swoim latoroślom świetlaną przyszłość. Głęboko wierzę, że każdy rodzic postępuje tak, jak potrafi najlepiej, choć wiadomo, że kompetencje wychowawcze dorosłych bywają różne. Funkcjonujemy w świecie zbudowanym z wielu prawd, często opozycyjnych względem siebie. Niektóre z nich w pewnych okresach dominują, stają się modne i… normatywne. Co chwilę bombarduje się nas nowymi „odkryciami”, które, jako gorliwi i kochający opiekunowie, staramy się urzeczywistniać, żeby na to miano zasłużyć. Czy to nie szaleństwo, że daliśmy wmówić sobie, że tylko ekskluzywna, prywatna szkoła zapewnia dobrą edukację? Ile jesteśmy w stanie poświęcić, żeby nasza pociecha mogła się w niej uczyć? Od wczesnego dzieciństwa fundujemy jej basen, naukę gry na skrzypcach i tańce bałkańskie:) Wierzymy, że to jedyna droga, aby uczynić ją szczęśliwą. Tymczasem gdzieś po drodze, w trakcie realizacji kolejnych etapów Wielkiego Planu, gubimy radość z bycia ze sobą i autentyczność więzi. Mieszkańcy luksusowych dzielnic południowego Londynu, sportretowani w książce, postrzegają rzeczywistość w kategoriach zero-jedynkowych: albo elitarna edukacja (ergo: udane życie) albo los wykolejeńca, zasilającego szeregi marginesu społecznego. I nic pośrodku. Jest jeszcze jeden aspekt: świat, poza „gettami bezpieczeństwa”, jawi im się jako zagrażający i wrogi, więc pieczołowicie odgradzają się od niego za pomocą najnowocześniejszych urządzeń, a kontakty towarzyskie utrzymują tylko z podobnymi sobie. Zwrotnie powoduje to narastanie obsesji i stereotypów. Jak widać, ta niepozorna, mała i wybitnie zabawna książeczka skłania do zadawania całkiem poważnych pytań. „Więcej luzu, drodzy rodzice!” – chciałoby się wykrzyczeć po jej przeczytaniu. A na deser dwa cytaty, które obrazują styl autora:

„- My oczywiście mamy szczęście, że nasze dzieci oceniono jako „wybitnie uzdolnione”, ale gwarancji nie ma nigdy. Johnsonowie zbadali swoją pięcioletnią córeczkę i w testach wyszło, że jest… Hm… „Przeciętna”… - wypowiedziała to słowo szeptem, żeby przypadkiem dzieci nie usłyszały. - Tak mi przykro. Nie wiedziałam - powiedziała z przejęciem Sarah. Po plecach zebranych przeszedł dreszcz na myśl, że jakiegoś rodzica może dotknąć tak straszliwe nieszczęście. Decydując się na dzieci, wszyscy jesteśmy świadomi statystycznego ryzyka, że może nam się przytrafić pociecha, która będzie zaledwie „przeciętna” zamiast wybitnie lub chociaż umiarkowanie zdolna, ale możemy się tylko modlić, żeby nas to nie spotkało” (s. 18).

„W tym momencie zapanowała nagła panika, bo Sarah, niczym ochroniarz z prezydenckiej obstawy, jednym susem przeskoczyła pokój i wyrwała swojemu dziecku herbatnik z ręki. - W porządku, mam go. Na szczęście nie zdążył połknąć. - Przepraszam, to jemu nie wolno jeść ciastek? Sarah poważnym tonem zaczęła czytać na głos napisy na pudełku: - Może zawierać śladowe ilości orzeszków ziemnych. Tak myślałam. - Nie wiedziałam, że Cameron jest uczulony na orzechy. - Tego nie wiemy, nigdy mu nie dawaliśmy. Ale przecież nie warto ryzykować, prawda? - Hm… No tak, tak, to może być problem… - Ojej, znowu: „może zawierać śladowe ilości...” W takim razie to też odpada – powiedziała, biorąc do ręki kolejne opakowanie ze stołu. - Ale to jest właśnie paczka orzeszków. - A, rzeczywiście. Widzę, że zabezpieczają się na wszystkie sposoby” (s. 16). 

czwartek, 3 maja 2012

Kino według Szumowskiej

A. Wiśniewska „Szumowska. Kino to szkoła przetrwania” 
Wydawnictwo Krytyki Politycznej
Warszawa 2012

Wywiad-rzeczka (z użycia tego sformułowania wytłumaczę się nieco później) z Małgorzatą Szumowską, reżyserką filmową, scenarzystką i producentką, ukazał się w ramach Serii z Różą. Nie wiem, czy świadomie wykorzystano tu skojarzenie z Serią z Miotłą Wydawnictwa W.A.B., ale tak jak „miotła” sygnuje prozę tworzoną przez autorki z różnych stron świata, tak i „róża” ma w zamyśle symbolicznie reprezentować kobiety. Pod jej patronatem ujrzą bowiem światło dzienne rozmowy z polskimi pisarkami, aktorkami, dziennikarkami, filozofkami, działaczkami społecznymi, polityczkami i bizneswoman. „(…) pytamy (…) o to, co ważne i nieważne albo nieważne tylko z pozoru. O politykę, miłość i feminizm, o filozofię i seks, o dom i życie publiczne, o kobiety i mężczyzn, o równość, nierówność, przemoc i dominację. Pytamy o to, co im w życiu pomaga, a co – lub kto – rzuca im kłody pod nogi. Przede wszystkim jednak pytamy o hierarchie i priorytety” (cytat pochodzi z okładki) – deklarują redaktorzy kolejnych tomów. Gorąco ten pomysł popieram i szczerze mu kibicuję, czekając na przykład z niecierpliwością na publikację poświęconą Marii Janion.

Szumowska to postać ciekawa i nietuzinkowa, dlatego czytałam jej wspomnienia i refleksje z dużym zainteresowaniem. Zdziwiłam się nawet, że skończyłam czytać książkę tego samego wieczoru, którego ją zaczęłam. Wywiad jest niezwykle dynamiczny, bo i rozmówczyni tryska siłami witalnymi. Bije od niej przekonanie, że jest teraz we właściwym miejscu i czasie, że kocha to co robi, wie jak to robić i lubi samą siebie. „To, co wypada, a co nie wypada, w ogóle mnie nie obchodzi” (s. 22) – mówi w pewnym momencie reżyserka i nie sposób jej nie wierzyć. Szumowska jest drapieżna, szorstka, czasami nie przebiera w słowach, formułuje myśli dosadnie, ostro i wprost, co być może wynika ze sprzeciwu wobec „mieszczańskości”, z którą na przykład kojarzy jej się rodzinny Kraków i dom. „Nienawidzę naszej mentalności. Ale jest w niej fragment, który lubię. To specyficzny rodzaj drapieżności, powiedziałabym nawet chamstwa, które jest w Polakach” (s. 13). Zdaje się, że i ona taka jest, że tę cechę w sobie pielęgnuje i podsyca. Kategoria „mieszczańskości” zajmuje ważne miejsce w jej myśleniu o świecie, często jest przez nią przywoływana jako synonim sztuczności, konwencjonalności, gry pozorów. Dała zresztą temu wyraz w swoim ostatnim filmie – „Sponsoringu”. Ona jest inna – autentyczna, emocjonalna, impulsywna, nieobliczalna.

Jest w tym wywiadzie miejsce zarówno na opowieść o życiu prywatnym – dzieciństwie, rodzicach, szkołach, dziecku, miłości, seksie, jak i o pracy – środowisku filmowym i rządzących nim mechanizmach. „Teraz widzę, że ta rozmowa będzie trudna, bo moja przeszłość przestała mnie interesować” (s. 7) – deklaruje co prawda na wstępie reżyserka, ale Agnieszce Wiśniewskiej udaje się skłonić ją do wspomnień i refleksji nad nimi. Co ważne, nie znajdziemy tu taniego ekshibicjonizmu, autorka pytań zgrabnie przemknęła też przez temat rodziców – Doroty Terakowskiej i Macieja Szumowskiego, który, jako wzbudzający społeczne emocje, łatwo mógł zdominować wywiad. W sferze zawodowej Szumowska wydaje się być rozdarta między spuścizną Wojciecha Jerzego Hasa [„(…) uważał, że trzeba pielęgnować ducha szaleństwa i pasji, widział ją we mnie” (s. 55); „Has nienawidził dokumentów i publicystyki. Zawsze mówił, że film musisz mieć w głowie, że musisz używać wyobraźni, że trzeba kreować światy, które nie istnieją” (s. 56)] a realizmem Kazimierza Karabasza. Z połączenia tych dwóch inspiracji zrodził się, mam wrażenie, jej indywidualny, filmowy język. O pracy nad swoimi obrazami reżyserka opowiada tak, że wydaje się być ona fajną zabawą. Podkreśla zwłaszcza rolę „ducha zespołowego” na planie zdjęciowym i „symetryczności” relacji pomiędzy wszystkimi członkami ekipy. Pojawia się również kwestia pieniędzy. Choć Szumowska nie udaje, że w kinie o pieniądze w ogóle nie chodzi, potrafi też nakręcić fabułę kamerą pożyczoną od kolegi. Kino bezbudżetowe i międzynarodowe koprodukcje (np. „Sponsoring”) – ona odnajduje się w obydwu światach. „Najważniejsza jest chęć zrobienia filmu” (s. 29) – mówi.

Bohaterka wywiadu najbardziej podoba mi się wtedy, kiedy broni się przed nadaniem jej „gęby”, ucieka przed jednoznacznością, zwłaszcza w sferze przekonań. „Posiadanie konkretnych poglądów jest dla mnie, jako artystki, przekreślające” (s. 22). Czy to oznacza, że w ogóle ich nie ma? Zdecydowanie nie, choć nie stanowią one osi jej tożsamości. A trzeba zauważyć, że Agnieszka Wiśniewska stara się czasami zbyt nachalnie swoją rozmówczynię wtłoczyć w pewne ramy [„My nie mówimy, że musisz mieć poglądy, my mówimy że ty już masz poglądy. I zapraszamy do ich wypowiadania” (s. 22)].

Nazwałam rozmowę z Szumowską wywiadem-rzeczką, bowiem mam nieodparte wrażenie, że zabrakło trochę materiału na tę książkę. Chyba głównie po to, żeby zwiększyć jej objętość, w środku pojawiły się 64 strony (sic!) fotografii reżyserki. Co ciekawe, znajdziemy tu między innymi zdjęcia tekstu wywiadu (sic!), którego udzieliła „Twojemu Stylowi” czy „Wysokim Obcasom” oraz zdjęcia zajmujące… 1/3 strony. Zupełnie to niepotrzebne. Chciałoby się więcej „mięsa”, esencji, bo reżyserka opowiada ciekawie i z pasją. Całość oceniam mimo to bardzo pozytywnie!