Wydawnictwo Czarne
Wołowiec 2012
Migawki z
nowego, wspaniałego świata:
1. Czarnoskóry
mężczyzna odwiedza niemieckie miasta i miasteczka. Podczas turystycznego rejsu
gondolą jeden ze współpasażerów, ni z tego, ni z owego, bierze go za kelnera. W
kolońskiej dzielnicy Nippes właścicielka mieszkania do wynajęcia uprzejmie
oprowadza go po nieruchomości, aby za chwilę wyznać kolejnym oglądającym: „(…)
oni (czarni – I.L.) mają inną kulturę! Nie pasują” (s. 13). Na polu kempingowym
w Lesie Teutoburskim nie może wynająć miejsca na jeden nocleg, gdyż, zdaniem gospodarza,
mogłoby to przeszkadzać pozostałym gościom. Podczas wizyty w towarzystwie
tresury psów dowiaduje się z kolei, że nikt nie wyszkoli jego owczarka
niemieckiego. Kiedy nie pomaga piętrzenie trudności finansowych, pada argument
ostateczny: nie, bo nie. Przed stadionem, na którym ma się odbyć mecz
piłkarski, kibice natomiast nie przebierają w słowach – „Fanga w mordę! Teraz
Niemcy” (s. 29) – krzyczą.
2. Zakłady piekarnicze
Weinzheimera od kilku lat są dostawcą bułek dla Lidla, co oznacza, że
uczestniczą w dość bezwzględnym systemie. Znana sieć, jako jedyny odbiorca, decyduje
w gruncie rzeczy o być albo nie być firmy. Za każdą niedostarczoną paletę
towaru płaci się jej ogromne kary. Halę produkcyjną wypełniają więc tutaj
maszyny i człowiek zmuszany jest do wydajności jak maszyna. Prawo pracy
istnieje, owszem, gdzieś w teorii, ale tutaj nie ma zastosowania. Zdarza się,
że ludzie harują dwa, trzy tygodnie bez przerwy. Właściciel oczywiście nie
kwapi się, aby płacić za nadgodziny. Bywa i sytuacja odwrotna – każe się im, z
powodu przestoju, zostawać przez dłuższy czas w domu – nikt wtedy nie
interesuje się tym, jak przeżyją miesiąc z drastycznie okrojoną wypłatą.
Wypadki przy pracy są tutaj na porządku dziennym, ale ani się ich solidnie nie
rejestruje, ani się specjalnie poszkodowanymi nie przejmuje. Zwolnienie
lekarskie to marny pomysł – za dni choroby nie otrzymuje się wynagrodzenia! Cały
cykl produkcyjny bacznie obserwuje oko kamery, które pozwala szefowi śledzić
swoich podwładnych przez Internet. Lęk wśród nich jest tak duży, że boją się
nawet myśleć o jakiejś formie protestu.
3. Jak grzybów
po deszczu przybywa w Niemczech specjalistów, zorientowanych na pomoc firmom w „występowaniu
przeciwko blokadom prowadzonym przez rady zakładowe” (s. 260). Mówiąc wprost, wynajmują
ich przedsiębiorcy, którzy chcą pozbyć się ze swojego terenu związków
zawodowych. Wszystko to dzieje się w majestacie prawa, choć metody działania,
jakimi owi specjaliści się posługują, należą do wyjątkowo perfidnych.
Najczęściej zaczynają swoją „pracę” od próby wywołania konfliktu pomiędzy
członkami rad a pozostałą częścią załogi. Wszystkie chwyty są w tej walce
dozwolone: posługiwanie się plotką, kłamstwem, szantażowanie, odbieranie
gratyfikacji finansowych tym, którzy coś podpisali lub nie chcieli czegoś
podpisać, zastraszanie. Towarzyszy temu równolegle zmasowany „atak” na
poszczególnych działaczy: nękanie telefonami, podsłuchiwanie, wręczanie
bezpodstawnych wypowiedzeń, włamania do komputera, wreszcie śledzenie.
Zastosowanie takiej strategii prowadzi zazwyczaj do zatrucia atmosfery w
miejscu pracy, podziału zespołu, a w przypadku niektórych osób do problemów
zdrowotnych i zaburzeń psychicznych, z depresją i próbami samobójczymi
włącznie.
Publikacja Güntera
Wallraffa, z której pochodzą wspomniane wyżej historie, mogłaby stać się biblią
Oburzonych. Tym zaś, którzy wierzą, że żyjemy na najlepszym z możliwych
światów, z pewnością otworzy oczy na pewne sprawy. Niemiecki reporter zagląda
bowiem pod podszewkę rzeczywistości i znajduje tam zjawiska, o których na co
dzień wolimy nie myśleć. My, którzy mamy dach nad głową, pracę i biały kolor
skóry. Autor, który jest już w swoim kraju niemal „instytucją”, zawsze staje po
stronie słabszych, pokrzywdzonych, zastraszonych, wykluczonych. Pracy ma,
niestety, aż za dużo. Na szczególną uwagę zasługuje jego metoda działania, bowiem
większość sytuacji, które opisał w książce „Z nowego wspaniałego świata”,
doświadczył na własnej skórze. Jest on wybitnym przedstawicielem tzw.
dziennikarstwa uczestniczącego. Aby dogłębnie poznać problem, którym się
zajmuje, wciela się, czasami na kilka miesięcy, w role: czarnoskórego,
pracownika piekarni, telemarketera itd. Stara się wówczas, jak sam mówi, być
tym kimś całym sobą, z wszystkimi tego konsekwencjami. Nie podobało się to oczywiście
ludziom, których demaskował, ale w 1981 roku jego sposób zdobywania informacji
uznano prawomocnym wyrokiem sądu za legalny. Dobro społeczne okazało się ważniejsze
niż partykularne interesy.
Choć książkę
Wallraffa wydano u naszych zachodnich sąsiadów w 2009 roku, w Polsce wydaje się
być aktualna właśnie teraz, kiedy przez kraj, jak długi i szeroki, przetacza
się dyskusja o umowach śmieciowych, bezrobociu wśród młodych i wadach systemu
kształcenia. Jest bowiem ona dla mnie przede wszystkim opowieścią o
współczesnym świecie pracy i jego wynaturzeniach. „Nie przypuszczałem (…), że
sieci wielkich sklepów narzuciły w swoich zakładach dostawczych warunki pracy jak z czasów wczesnego kapitalizmu, tak
jakby nie istniały osiągnięcia ruchu związkowego i robotniczego” (s. 305) –
pisze autor w gorzkim podsumowaniu swojego reportażu. Ruch robotniczy – to
określenie budzi u nas, ze względu na historię, jakiś nieświadomy odruch
obronny, ale trzeba chyba odczarować te słowa i sięgnąć w przeszłość, poznać
jego tradycję. Tym, co niepokoi mnie najbardziej, jest rosnąca grupa „working
poors” – ludzi, którzy pracują, czasem nawet na granicy wytrzymałości, ale nie
są w stanie utrzymać się samodzielnie za swoje pensje. Takie sytuacje opisuje
głównie Wallraff. Firmy wymuszają na swoich załogach pracę po godzinach, ale
wcale nie są skłonne za to płacić. W ramach oszczędności potrącają z końcowego
wynagrodzenia wszystko, co się tylko da odliczyć, na przykład dni ustawowo
wolne od pracy. Wydaje mi się to szczególnie demoralizujące i niesprawiedliwe.
Jest to bowiem prosta droga do tego, aby zwiększyć liczbę klientów pomocy
społecznej. Pomijając już fakt, że taka sytuacja uruchamia myślenie: po co się
starać, skoro i tak nie przynosi to oczekiwanych rezultatów?, korzystanie ze
wsparcia państwa staje się w takim wypadku koniecznością. Na marginesie
rozważań niemieckiego dziennikarza zastanawiam się nad taką kwestią: chcemy,
jako Unia Europejska, być konkurencyjni wobec gospodarki chińskiej czy
indyjskiej. Wiemy jednocześnie, jakimi metodami osiąga się tam hiperwydajność.
Do czego doprowadzi nas to dążenie w kwestii warunków pracy i zatrudnienia? Czy
naprawdę dobrze zastanowiliśmy się, czego chcemy?
Goście wierzący w White Power powinni w pojedynkę z tydzień pomieszkać w Brixton albo Goutte d'Or - skutek murowany :-). W sumie nie powinniśmy narzekać - jak widać ze swoimi kompleksami i fobiami mieścimy się w "średniej europejskiej", choć to akurat, w tym przypadku, żaden powód do chwały.
OdpowiedzUsuń:) Powód do chwały może nie, ale mnie osobiście trochę to pociesza:)
OdpowiedzUsuń