środa, 19 stycznia 2011

Paszporty Polityki za 2010 rok rozdane!


W moim rodzinnym domu zwykło się mawiać: „pamięć mam dobrą, ale krótką”. Jako nieodrodna córka swoich rodziców jestem tego motta przykładem. Niech świadczy o tym fakt, że zadeklarowałam w otwierającym mój blog wpisie chęć dzielenia się wrażeniami na temat koncertów, płyt, wystaw czy ciekawych spotkań i imprez, i nic w tej kwestii do tej pory nie zrobiłam. Nie żeby takowych brakowało! Na fali samokrytyki wspominam więc dzisiaj o ważnym wydarzeniu na kulturalnej mapie Polski. Paszporty Polityki za rok 2010 rozdane! Z powodów oczywistych z największą niecierpliwością czekam zawsze na werdykt jury w dziedzinie literatury, ale i wyniki „rywalizacji” muzyków popularnych i ludzi filmu (kolejność dowolna) nie są mi obojętne. Dla porządku warto może przywołać nazwiska wszystkich tegorocznych laureatów:
  1. Kino – Paweł Sala, reżyser filmu „Matka Teresa od kotów”;
  2. Teatr – Paweł Demirski i Monika Strzępka – twórcy krytycznych spektaklów, realizowanych głównie w Teatrze Dramatycznym w Wałbrzychu;
  3. Sztuki wizualne – Wojciech Bąkowski – poeta, muzyk, twórca filmów animowanych, instalator wideo, performer… itp.:);
  4. Literatura – Ignacy Karpowicz – autor powieści „Balladyny i romanse”;
  5. Muzyka poważna – Wioletta Chodowicz – śpiewaczka operowa, sopranistka, solistka Opery Wrocławskiej;
  6. Muzyka popularna – Macio Moretti – perkusista, basista, multiinstrumentalista oraz ceniony i nagradzany grafik;
  7. Kreator Kultury – Tadeusz Różewicz
Decyzje kapituły konkursowej mogę przyjmować z mniejszym lub większym rozczarowaniem (oprócz wariantu pełnej aprobaty oczywiście!), ale zawsze z dużym zainteresowaniem śledzę losy nominowanych książek i włączam je w swoje plany czytelnicze. W zeszłym roku nie zachwyciła mnie ani historia „Pensjonatu” Piotra Pazińskiego, ani nie poruszyły losy Katarzyny – bohaterki powieści „Teraz” Agnieszki Drotkiewicz. „Wrońca” Jacka Dukaja, jak do tej pory, nie przeczytałam. Tegoroczne typy wzbudziły moją ciekawość, ponieważ będzie to mój pierwszy kontakt z tymi autorami. „Wąż w kaplicy” T. Piątka i „Balladyny i romanse” I. Karpowicza stoją już na półce i cierpliwie czekają na swoją kolej. Relacje z tej przygody czytelniczej ujrzą światło dzienne, mam nadzieję, już niedługo! 

niedziela, 16 stycznia 2011

W poszukiwaniu emancypacyjnego potencjału...

 
M. Gutowska-Adamczyk „Cukiernia pod Amorem. Zajezierscy”
Wydawnictwo Nasza Księgarnia
Warszawa 2010






Wracam po dłuższej przerwie, która jest moim wyrzutem sumienia. Obiecuję poprawę!
Ci, którzy mnie znają, wiedzą, że stronię raczej od tzw. „babskiej” literatury. Nie czytuję zatem Grocholi, Szwai czy Kalicińskiej. Co zatem skłoniło mnie – pytam samą siebie – do sięgnięcia po „Cukiernię pod Amorem” Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk, która zdradzała przynależność do tej grupy? Skusiła mnie obietnica, zawarta nie wprost na okładce książki („silne kobiety, wielkie namiętności, rodzinne tajemnice”, „(autorka) tworzy niepowtarzalną opowieść o silnych kobietach, ich marzeniach i namiętnościach”), że mam oto do czynienia z popularną, dobrze napisaną i bogatą w wyraziste postacie historią z emancypacyjnym potencjałem. Nadzieje były duże, skończyło się jak zwykle.

„Cukiernia pod Amorem” to napisany z rozmachem pierwszy tom trylogii o losach kilku znamienitych rodów Mazowsza i Podlasia. W tej odsłonie poznajemy szczegółowo dzieje klanu Zajezierskich, których potomkami są Hryciowie – bohaterowie współczesnej części opowieści. Przeszłość wywołuje na plan pierwszy niecodzienne znalezisko, odkryte podczas wykopalisk archeologicznych na rynku w Gutowie (mamy rok 1995). Odnalezienie mumii kobiety, wyposażonej w rodowy pierścień, skłania Idę, córkę Waldemara i wnuczkę Celiny Hryciów, do zanurzenia się w rodzinne tajemnice. Autorka, czyniąc z tego pretekst do przedstawienia dziejów rodu, cofa się aż do roku 1855.

Książka rzeczywiście bogata jest w portrety kobiet – silnych, niezależnych, zdolnych do pełnienia „męskich” obowiązków i ról, a jednocześnie zamkniętych w świecie ograniczających je konwenansów. Nie mogą one swobodnie realizować swoich potrzeb, marzeń i pragnień w otaczającej je rzeczywistości, dlatego rozbudowują swoją wewnętrzną przestrzeń wolności (choć nie zawsze dają sobie do niej prawo), do której mężczyźni nie mają dostępu. Tam niejednokrotnie rozgrywa się ich „prawdziwe” życie. Jednocześnie ojcowie, bracia, mężowie żyją złudzeniem, że to oni są panami sytuacji, że umiejętnie lawirują między życiem oficjalnym i nieoficjalnym, utrzymując cały czas wierność i lojalność swoich towarzyszek życia. Nie mają świadomości, że tkwią w nich „zakazane” pasje i namiętności. One uciekają do wewnątrz, oni – na zewnątrz, w ramiona innych kobiet. I tak podtrzymywane jest status quo. Są też w książce postacie kobiet prawdziwie niezależnych, lekceważących reguły społecznej gry (np. Róża Wolska). Funkcjonują one jednak gdzieś na obrzeżach społeczeństwa, bowiem uznanie ich indywidualności podważyłoby istotę obowiązującego porządku ról. 

Powstaje zatem pytanie – czy taka wizja kobiecości i losów kobiet niesie ze sobą jakiś potencjał emancypacyjny? Trochę tak, bardziej nie.

Należy oddać autorce, że „odzyskała” dla polskiej historii kilka postaci kobiet niezwykłych – dynamicznych, pomysłowych, świetnie radzących sobie z rozlicznymi obowiązkami także w sytuacji braku wsparcia. Nie od dziś wiadomo, że kiedy mężczyźni walczyli w wojnach i powstaniach, ginąc bohatersko ze słowem „ojczyzna” na ustach, kobiety pilnowały, aby świat spoza pola bitwy nie zawalił się. Adamczyk pokazuje, że to „płeć piękna” właśnie, a nie mężczyźni, jak zapewne chcieliby wierzyć, popychała często koło zamachowe Historii do przodu. Im częściej będziemy o tym przypominać, tym lepiej. Bohaterki książki zasługują też na trochę naszej wyrozumiałości: ot, po prostu, żyły w takich czasach, nie mogły sobie pozwolić na więcej. Zdobywały sobie tyle wolności, ile mogły, nie tracąc z oczu ważnych dla siebie wartości i łączności ze społeczeństwem. Diabeł, jak zwykle, tkwi w szczegółach. Powieść Adamczyk czyta się jak bajkę dla dorosłych. I ta konwencja stała się dla niej pewną pułapką. Podczas lektury „Cukierni pod Amorem” budził się we mnie taki rodzaj emocji, jaki wywoływały we mnie książki Małgorzaty Musierowicz w latach młodzieńczych. Rzeczywistość w nich była siermiężna, ponura i przytłaczająca, a mimo to marzyłam o tym, żeby się do niej przenieść. Tęskniłam do takich relacji międzyludzkich, jakie nawiązywali bohaterowie – pełnych ciepła, życzliwości, bezinteresowności. Z perspektywy dnia dzisiejszego – naiwnych. Po prostu chciałam tam być, bo świat w niej wydawał mi się cudowny. A skoro był cudowny, budził pozytywne uczucia, wzniecał tęsknoty i marzenia, nie wyzwalał krytycznego myślenia i potrzeby zmieniania go. Jednym słowem: przymykałam oko na jego niedostatki, byle ogrzać się w jego przyjemnym ciepełku. Świat z powieści Małgorzaty Adamczyk też wyzwala takie pragnienie, czyniąc tym samym kwestię  równouprawnienia kobiet problemem drugorzędnym. Po co mówić o wyzwoleniu z konwenansów, skoro w gruncie rzeczy jest tak pięknie? Ktoś mógłby powiedzieć: nie każda książka musi wywoływać rewolucję społeczną, podważać stereotypy, przekraczać ograniczenia. W pełni się z tym zgadzam. Gorzej, jeśli „podprogowo” sugeruje ona takie treści, a w rzeczywistości, odwołując się do „bajkowych emocji”, potwierdza status quo.

Poza tym wszystkim: naprawdę przyjemnie było zanurzyć się w świat tej opowieści, podążyć za jej bohaterami. Gdyby ktoś zapytał mnie, czy mam ochotę przeczytać drugą i trzecią część sagi, odpowiedziałabym „nieoczekiwanie”, że… tak. Nie mam tej książce wiele do zarzucenia, poza zawiedzionymi nadziejami. Polecam zwłaszcza tym czytelnikom, którzy cenią sobie wartką akcję, lekko zdystansowany, „czułostkowy” styl narracji i wyraziste, niebanalne postacie. Te wszystkie atuty otrzymujemy kosztem pogłębionych portretów psychologicznych bohaterów. Wybór należy do Was. Pozdrawiam! :)

poniedziałek, 3 stycznia 2011

Noworocznie...

No i stało się. Stary Rok za nami, Nowy Rok przed nami. Jak zawsze, niesie on ze sobą obietnicę spełnienia marzeń i realizacji celów. Chociaż mam świadomość, że zaklęcia wypowiadane podczas sylwestrowego rytuału przejścia nie uwolnią nas od nieubłaganej ciągłości życia (ilu z nas pragnie choć przez chwilę rozpocząć wraz z pierwszym stycznia nowy rozdział, oddając przeszłość we władanie Wielkiej Amnezji?), co roku sobie coś postanawiam. Lubię nawet ten zwyczaj – to po prostu dobra okazja do tego, żeby raz na jakiś czas dokonać bilansu swoich poczynań.

Tegoroczne postanowienia w dziedzinie literatury podzieliłam roboczo na trzy grupy (wrażenie matematycznej wręcz precyzji tego wywodu jest pożądane :):
a.) ogólne – dotyczą pewnych tendencji czytelniczych, kursu, który chciałabym obrać;
b.) szczegółowe – nakierowane na przeszłość – dotyczą lektur dostępnych już na rynku wydawniczym (czasami od bardzo dawna), których z jakichś powodów nie zdążyłam przeczytać, a bardzo bym chciała;
c.) szczegółowe – nakierowane na przyszłość – dotyczą książek, które jeszcze się nie ukazały, ale już się materializują (tzn. osiągnęły taki stopień „materializacji”, że wydawnictwa postanowiły umieścić je na swoich stronach internetowych w kategorii zapowiedzi :)

Co się tyczy punktu pierwszego, czyli motywu przewodniego roku 2011, będzie nim dychotomia centrum-peryferia. Czytam właśnie książkę nigeryjskiej pisarki Chimamanda Ngozi Adichie pt. „Połówka żółtego słońca” (mam nadzieję umieścić już niedługo jej recenzję na blogu) i nadziwić się nie mogę, że literatura afrykańska tak rzadko trafiała do tej pory w moje ręce. A bez wątpienia wiele się w niej dzieje. Jest w tym ogromne zaniedbanie – może moje, a może wydawców – i folgowanie europocentrycznej perspektywie. Mam poczucie, że nie wykorzystuję szansy, jaką daje świat współczesny, który oprócz globalizacji, przyniósł także fascynację różnorodnością. Moja uwaga w tym roku kieruje się więc na peryferia, obrzeża, terra incognita.

Plany czytelnicze dotyczące książek już wydanych zawsze wpędzają mnie w konfuzję. Co rusz próbuję sporządzać jakąś listę, na której skrupulatnie zapisuję kolejne pozycje. W końcu rozrasta się ona do takich rozmiarów, że przetacza się nade mną wizja porażki. Kiedy osiąga ona określone natężenie, przychodzi moment na podarcie listy – podarta jest zdecydowanie mniej irytująca :) Mam wtedy spokój, aż do… powstania kolejnej. W tym roku (a trwa on zaledwie trzy dni!) znalazły się już na niej „Balladyny i romanse” Karpowicza, „Wąż w katedrze” Piątka (obydwie nominowane do Paszportów Polityki), „1Q84” Murakamiego, „Rozmowa w Katedrze” Llosy, „Łuskanie światła. Reportaże rosyjskie” Jędrzeja Morawieckiego, a nawet saga „Cukiernia pod Amorem” polskiej pisarki M. Gutowskiej-Adamczyk. Pytam retorycznie – co będzie dalej?

Im dalej, tym trudniej, bo im więcej pojawia się nowości, tym większe powstają zaległości. Dokonałam już małego rekonesansu wśród propozycji wydawców. Oto kilka z nich, które wydają mi się szczególnie interesujące:
• S. Obirek „Umysł wyzwolony. W poszukiwaniu dojrzałego katolicyzmu” (W.A.B.) – chociaż sam temat mnie nie dotyczy, zawsze warto poczytać mądrych i krytycznie nastawionych autorów.
• J. Dehnel „Saturn. Czarne obrazy z życia mężczyzn z rodziny Goya” (W.A.B.) – nowe dzieło laureata Paszportów Polityki.
• M. Nurowska „Mój przyjaciel zdrajca” (W.A.B.) – rzecz o Ryszardzie Kuklińskim. Ciekawa jestem sposobu potraktowania tematu i postaci.
• M. Ronka „Mężczyzna o twarzy mordercy” (Czarne) – dziś niemal każde wydawnictwo ma w swojej ofercie dobry kryminał – Czarne postawiło na pisarza z Finlandii.
• G. Sadułajew „Jestem Czeczenem” i G. Rosenberg „Kraj utracony. Moja historia Izraela” (Czarne) – te przestrzenie geograficzne i tematyczne zawsze mnie intrygowały.
• A. Wójcińska „Reporterzy bez fikcji. Rozmowy” (Czarne) – kto lubi reportaże, ten rozumie :)
• W. Klimczyk „Wizjonerzy ciała. Panorama współczesnego teatru tańca” (Ha!art) – ciało
w ruchu to bez wątpienia inspirujący „obiekt”!

Nietrudno zauważyć, że to oferta tylko kilku wydawnictw! To będzie ciekawy rok! :)