środa, 22 lutego 2012

Konkurs!!!


Bliski memu sercu portal Lektury reportera organizuje konkurs na minireportaż pt. „Moje miasto, a w nim…”. Zaledwie 8 tysięcy znaków może wystarczyć, aby wygrać bardzo atrakcyjne nagrody, w tym nawet szansę nawiązania współpracy z Wydawnictwem Dobra Literatura, która zaowocować może wydaniem książki reportażowej w serii „Lektury reportera”. Po szczegóły zapraszam tutaj: 


niedziela, 19 lutego 2012

Że kto? Zygmunt Gloger?

„Prawda i fałsz. O polskiej chwale i wstydzie” pod red. W.K. Pessela i S. Zagórskiego
Oficyna Wydawnicza „Stopka”
Łomża 2010


Choć jako czytelniczka recenzji książkowych nie przepadam za takimi wstępami, jaki sama za chwilę poczynię, w przypadku publikacji „Prawda i fałsz. O polskiej chwale i wstydzie” widzę absolutną konieczność tak rzeczowego i faktograficznego potraktowania tematu. Odkryłam bowiem nie tylko książkę, ale też cały szereg inicjatyw, realizowanych przez Społeczne Stowarzyszenie Prasoznawcze „Stopka”, jej wydawcę, które są niezwykle ciekawe, ale – śmiem twierdzić – w gronie „zwykłych zjadaczy chleba” chyba nieznane. Zacznijmy więc od patrona wspomnianych wyżej przedsięwzięć – Zygmunta Glogera, urodzonego w 1845, a zmarłego w 1910 roku etnografa, krajoznawcę, archeologa i historyka. Warto znać tę postać, należał on bowiem do grona wybitnych umysłów przełomu XIX i XX wieku, z którymi zresztą współpracował i którymi się inspirował, żeby przywołać chociażby Juliana Bartoszewicza, Józefa Ignacego Kraszewskiego, Wincentego Pola czy Oskara Kolberga. Najbardziej znanym jego dziełem pozostaje monumentalna „Encyklopedia staropolska”, ale stworzył też wiele skromniejszych prac etnograficznych. Był również pierwszym prezesem Polskiego Towarzystwa Krajoznawczego. Przez całe życie kolekcjonował rozmaite materiały archiwalne i archeologiczne oraz bogatą bibliotekę, które zapisał w testamencie Towarzystwu Etnograficznemu, Towarzystwu Krajoznawczemu, Towarzystwu Bibliotek Publicznych w Warszawie oraz Muzeum Przemysłu i Rolnictwa.

Społeczne Stowarzyszenie Prasoznawcze „Stopka”, propagując nazwisko i idee swojego patrona, organizuje od 1984 roku doroczny konkurs o Nagrodę i Medal Zygmunta Glogera, przyznawaną za szczególne osiągnięcia w badaniu, ochronie i rozwoju kultury polskiej. Przygotowało także kilkanaście publikacji, wydawanych pod szyldem Serii Glogerowskiej, które próbują opisać kondycję współczesnych Polaków. Powstaniu każdej kolejnej towarzyszy zazwyczaj sesja naukowa. Książka „Prawda i fałsz. O polskiej chwale i wstydzie” jest właśnie ogniwem tego projektu.

Trudno o spójne i zwarte podsumowanie zawartości tego tomu, do jego współtworzenia zaproszono bowiem naukowców, badaczy i dziennikarzy, reprezentujących wiele dziedzin wiedzy. Każdy tekst jest zatem swoistą wariacją na temat tytułowych słów-kluczy: prawda, fałsz, chwała i wstyd. Znajdziemy tutaj zarówno refleksje czysto teoretyczne (czym jest prawda?), jak i omówienia pewnych „praktycznych” kwestii (problem prawdy i fałszu na przykładzie Katynia). Publikację podzielono na sześć bloków tematycznych: Rzeczy pierwsze; Wyzwania i doświadczenia; Wschód i Polacy, chwalcy i mityzacje; „Polski kolonializm” i narody (blok trzeci i czwarty polecam szczególnie!); Kościuszko – Sienkiewicz – oświata niższa i wyższa oraz Granice (nie)wiary i cudu. Wśród autorów odnajdujemy postacie znane i cenione: H. Samsonowicza, S. Obirka czy L. Pastusiaka oraz nazwiska młodych, ciekawie piszących naukowców (np. tekst Magdaleny Sztandary o kategorii prawdy w polskich obrazach fotograficznych I poł. XX w.). Jest to zatem książka ze wszech miar bogata i różnorodna.

Wydawnictwo „Prawda i fałsz…” przeznaczone jest dla wymagających czytelników, choć nie nazwałabym go hermetycznym. Pisane w przeważającej części przez naukowców, nie straszy specjalistycznym żargonem ani zawiłą narracją. Jeśli polecam ją wyrobionemu odbiorcy, to tylko dlatego, że sam temat jest już pewną formą selekcji – sięgną po nie zapewne ci, którzy skłonni są wyjść poza krąg spraw prywatnych i zadać sobie od czasu do czasu pytanie: „Co z tą Polską?”.

„(…) fałsz zawsze (chyba?) jest fałszywy. Natomiast prawd w wielu kwestiach może być wiele. Inna jest prawda Keynesa, a inna Hayeka, inna biskupów – inna ajatollahów, a mnichów buddyjskich – jeszcze zupełnie inna. Inna jest prawda Polaka, który Banderę uważa za zbrodniarza, a inna Ukraińca, który Banderze oddaje cześć, stawia pomniki. Wedle obowiązującej opinii reporter musi zawsze doszukiwać się prawdy, ale to chyba przesadne wymaganie. Wystarczy, jeśli się będzie trzymał faktów. Chociaż i one, z różnych stron oglądane, mogą się nieco różnić” (s. 151) – słowa Wojciecha Giełżyńskiego niech posłużą mi do zamknięcia recenzji, bowiem wydają się najtrafniejszym komentarzem.


Za książkę dziękuję portalowi: 

piątek, 17 lutego 2012

Życie „po”

H. Samson „Życie po mężczyźnie”
Wydawnictwo Znak Literanova
Kraków 2012

Bilans życiowy głównej bohaterki „Życia po mężczyźnie” mógłby wyglądać tak:
1. Stan posiadania: mieszkanie w dużym mieście (Łódź?), wiejska „rezydencja”, laptop, pustoszejące konto w banku, pies, czarne myśli, wiele wspomnień, oznaki starości;
2. Stan umysłowy i emocjonalny: rezygnacja, frustracja, poczucie marnotrawienia czasu, brak motywacji, samotność;
3. Stan cywilny: podwójna rozwódka;

Motyw zmagania się z własną przeszłością, dokonywania pewnych rozliczeń i podsumowań chętnie wykorzystywany jest przez polskie autorki. Kilka miesięcy temu rekomendowałam na blogu „Paprochy” Ewy Markowskiej-Radziwiłowicz. Wywołuję ten temat dlatego, że w przypadku prozy Hanny Samson mamy do czynienia z podobnym, a jednocześnie innym typem literatury. Pierwsza z pisarek w swojej na poły autobiograficznej (?) powieści zanurza się we wspomnieniach, ale towarzyszy temu afirmacja życia we wszystkich jego przejawach. Emanuje z tej historii niesamowicie pozytywna energia, która podnosi na duchu, nawet jeśli zdajemy sobie sprawę z tego, że człowiek to istota skłonna idealizować swoją przeszłość. Czas przecież „uczy pogody”, wygładza kanty pamięci, niweluje jej chropowatości. Powrót do okresu dzieciństwa, pierwszej miłości, małżeństwa (jednego i drugiego) i etatu w korporacji może także boleć, wywoływać rozgoryczenie, otwierać stare rany, a jednocześnie mieć wartość terapeutyczną. Bohaterka „Życia…”, zanurzając się w strumieniu świadomości, odbywa jakby symboliczną podróż, wyzwalając się spod władzy najpierw matki, a później mężów – po prostu odzyskuje siebie, konstruuje swoje niepowtarzalne Ja.

„Życie po mężczyźnie” – zatytułowała swoją książkę Samson, choć równie dobrze mogłaby nazywać się ona „Życie po matce”. Matka jest w tej powieści figurą kluczową, emocjonalną kotwicą (balastem?), symbolem relacji zależności i podporządkowania, wzorem i antywzorem w jednym. Dominująca, władcza, kontrolująca, przez córkę spostrzegana jako dzielna i silna. Dzierżyła w ręku prawo do nazywania rzeczy i ustanawiania rytuałów – jednym z nich było całowanie jej w rękę na dobranoc. Wiele zwyczajów główna bohaterka przeniosła zresztą później w dorosłe życie. Siła rażenia takiej osobowości promieniowała na cały dom, w tym oczywiście na dzieci. Tym ważniejsze, że „mama się dla nich poświęciła i zrezygnowała z kariery” (s. 26), czego nie omieszkała im zresztą często przypominać. Cóż pozostaje w takiej sytuacji latoroślom, jeśli nie udowadniać całym sobą, że spełni się pokładane w nich nadzieje, że jest się wartym miłości? Gdyby tylko nie ten wstyd! „Chodzi o ten wstyd, z którym się urodziłam” (s. 25) – mówi protagonistka. Wstyd, który nie pozwala wyjść spod stołu, gdy przychodzą goście, zgłosić się na lekcji, kiedy zna się odpowiedź na zadane przez nauczycielkę pytanie czy protestować, kiedy koleżanki z podwórka „szczepią” za pomocą nacięć na skórze przeciwko ospie. Wstyd, że się istnieje. Jesteś kowalem swojego losu – powtarzała matka córce. „Nie wierzyłam. Byłam przekonana, że to ona jest moim kowalem, tylko nie chce się do tego przyznać, bo kiepsko jej wyszłam, i zwala na mnie” (s. 33). 

W relacjach z koleżankami i chłopakami, a potem z mężczyznami, jakie buduje bohaterka, odnajdujemy tropy, które odsyłają nas do dzieciństwa, do związku z matką. To gdzieś z tego doświadczenia wywodzi się jej kompleks niższości, podziw dla silnych kobiet (przyjaciółka Ewka), potrzeba udowadniania sobie i otoczeniu, że jest się Kimś. Przede wszystkim zaś pewna zależność, niesamodzielność w kreowaniu własnego Ja, tożsamość „zapożyczona”. Historia dwóch małżeństw kobiety jest w gruncie rzeczy historią porażek. Ale czy może być inaczej, jeśli wierzy się, że miłość dopiero wtedy ma sens, kiedy staje się „poniewierką”? W końcu przychodzi otrzeźwienie: „I czy ja naprawdę potrzebuję męża, żeby być nieszczęśliwą? Sama mogę to sobie zapewnić, a do tego w bardziej elegancki sposób, bo picia akurat nie znoszę” (s. 124). Kiedy w powieści pojawia się wątek afery kryminalnej, zdaje się ona wkraczać w rejony autobiograficzne. Pan, znany aktor, zabija Panią. On idzie siedzieć, a jego żona zmaga się na wolności z całym odium oburzenia i odrzucenia. Z zaskoczeniem i przerażeniem odkrywa, że nie liczą się już jej jednostkowość i osobiste dokonania, a wyłącznie społeczna rola. Media uczyniły z jej życia koszmar, dybiąc na nią na każdym kroku i próbując namówić na „szczerą rozmowę”. Przestała należeć do siebie samej. Czy taką drogę przeszła też Hanna Samson, pisarka i psychoterapeutka, była żona Andrzeja S., terapeuty oskarżonego o molestowanie dzieci? Z tym zdaje się w swojej najnowszej książce rozliczać. Jakże gorzko brzmią słowa głównej bohaterki (autorki?): „(…) a potem do mnie dotarło, że już nic ode mnie nie zależy, bo jestem byłą żoną, i to ma mi wystarczyć jako moja tożsamość, o którą przez wiele lat walczyłam, i już nikogo nawet nie obchodzi, że nie słodzę herbaty, bo jestem byłą żoną, i nic więcej wiedzieć nie trzeba, żeby mnie określić. I tak jak za czasów małżeństwa, z którego o własnych siłach udało mi się wyzwolić, choć nie było to łatwe i trochę czasu zabrało, znów on był kowalem mojego losu, choć siedział w więzieniu i sam nic nie mógł ukuć, ale i tak kuł, a siła tego kucia była ogromna (…). I cieszyłam się, że jestem w tym sama, i nikomu innemu nie życzę, bo jak to przeżyć? Z tego nie można wyjść cało i nic nie jest takie jak przedtem” (s. 167-169).

Na usta cisną się, w ramach podsumowania, słowa M. Jachimowicz („Pomyśl”): 
Pomyśl siebie
Stań się
na nowo
Bezrozumnych
Zmyślają inni

Bardzo dobra książka – mocna, szczera, prawdziwa, intrygująca!

poniedziałek, 13 lutego 2012

Ekonieborak czy profesor Sumienie - wybór należy do Ciebie!

E. Dziubak, E. Saroma-Stępniewska, I. Wierzba „Draka Ekonieboraka”
Wydawnictwo Albus 
Poznań 2012

Ekonieborak i profesor Sumienie to dwaj główni bohaterowie, obecnej na rynku od kilku dni, książki Wydawnictwa Albus. Ilustracjom znanej już z poprzedniej publikacji (pisałam o niej tutaj) rysowniczki Emilii Dziubak towarzyszą tym razem cudne wierszyki autorstwa Elizy Saromy-Stępniewskiej. Jeśli zachwyciła mnie „Gratka dla małego niejadka”, co mam napisać o „Drace Nieboraka”, aby nie popaść w egzaltację?:) Tematem przewodnim nowego tytułu jest ekologia. Bardzo mnie to cieszy, bowiem wychodzę z założenia, że pewne nawyki (segregacja śmieci, gaszenie światła, oszczędzanie wody itp.) można kształtować już od wczesnych lat życia dziecka. Im bardziej staną się naturalne i oczywiste, tym mniej trudności będzie nastręczało stosowanie się do nich. Jeśli tylko świadomi różnych mechanizmów będą rodzice… „Draka…” jest tak naprawdę przeznaczona zarówno dla małych, jak i dużych odbiorców. Książka ma swój własny, stały rytm: wierszyk i towarzysząca mu ilustracja wprowadzają czytelników w pewien problem (Ekonieborak marnujący wodę, nie sprzątający po swoim psie, ogarnięty „konsumpcyjnym szałem”, śmiecący, jadący do kiosku terenówką itp.), który potem naświetlany jest z perspektywy „naukowej” przez profesora Sumienie. Odpowiada on na pytania (prysznic czy wanna?), przeprowadza eksperymenty (ile wody marnujesz?), rozwija wyobraźnię (oblicza, ile wagonów kolejowych w ciągu roku potrzeba, aby wywieźć kupki warszawskich piesków), przytacza różne ciekawostki, a przede wszystkim radzi – jak żyć bardziej ekologicznie, oszczędniej, lepiej, słowem – odpowiedzialnie.

Siłą tej książeczki są bez wątpienia wykreowane przez autorki postacie. Choć na pierwszy rzut oka wydaje się, że zbudowano je na zasadzie kontrastu, szybko wychodzi na jaw, że doskonale uzupełniają się. W finale historii o „ekologicznym grzeszniku” odkrywamy zresztą, że łączy je więcej, niż mogliśmy przypuszczać, ale tej tajemnicy nie zdradzę, aby nie zepsuć przyjemności czytania. Emilia Dziubak, przy pomocy swojej charakterystycznej kreski, sportretowała taki typ Ekonieboraka, który jest jednocześnie bardzo zabawny i – zdaje się – powszechny. Konia z rzędem temu, kto nie ma przynajmniej jednego takiego sąsiada – pana w średnim wieku na cienkich nóżkach, z potężnym brzuchem, obowiązkowym wąsem, zaczesaną czupryną i psem u boku:) Tak naprawdę Ekonieborakiem może być jednak każdy z nas – wystarczy chwila zapomnienia. Pocieszający jest natomiast fakt, że każdy z nas może być także… profesorem Sumienie. Dobra książka dla dzieci to taka, która może być czytana w każdym wieku, i w której, w zależności od doświadczeń, można odkrywać dodatkowe sensy. Polecam zatem „Drakę…”!

wtorek, 7 lutego 2012

Zmierzyć się na słowa i pamięć*

K. Kąkolewski „Co u pana słychać?”
Wydawnictwo Zysk i S-ka
Poznań 2010

Co słychać u Hansa Fleischhakera, antropologa odpowiedzialnego za selekcję ludzi, których potem zabito, spreparowano i wykorzystano jako eksponaty w muzeum rasy w Strasburgu; Hermanna Stoltinga, żądającego kar śmierci prokuratora w województwie bydgoskim i kierownika grupy egzekucyjnej; Otto von Fircksa, szefa sztabu SS do spraw przesiedleń na powiat Gniezno; Reinharda Hoehna, doradcy prawnego policji, SS oraz osobiście Heinricha Himmlera, orędownika nowej metody sterylizacji Słowian; Heinza Reinefartha, „kata Warszawy”, nadzorującego rozstrzeliwanie ludności cywilnej; Aleksandra Dolezałki i Konrada Meyera, wizjonerów Trzeciej Rzeszy, autorów i realizatorów Generalplan Ost; Heinza Hoopnera, współpracownika Adolfa Eichmanna; Wilhelma Koppe, generała policji i SS, zwolennika radykalnych sankcji karnych, któremu można przypisać „(…) współudział i podżeganie do prawie wszystkich zbrodni, jakie wydarzyły się na terenach jego działania” (s. 165) i wreszcie Hubertusa Strugholda, twórcy medycyny kosmicznej, opierającego się w swoich publikacjach na danych uzyskanych w wyniku eksperymentów na więźniach obozu w Dachau? Zastanawiał się nad tym Krzysztof Kąkolewski i po trzydziestu latach od zakończenia wojny postanowił zadać to pytanie byłym nazistom – osobiście. Wybrał spośród nich tych, którzy całkiem nieźle zagnieździli się w nowej rzeczywistości, pełniąc w niej ważne społeczne funkcje – profesorów, prawników, dyrektorów, a nawet polityków. Wszyscy kiedyś stanęli oko w oko z wymiarem sprawiedliwości i zostali uwolnieni. Zdaniem polskiego dziennikarza pozostawali bezkarni, ale nie niewinni. Dlaczego sądził, że zdecydują się z nim wrócić do przeszłości? Ponieważ „odmowa (…) byłaby pośrednim przyznaniem się do winy” (s. 6). 

Zamieszczone w książce Kąkolewskiego wywiady sprawiają wrażenie, jakby autor próbował przyskrzynić wijącego się piskorza. Jego rozmówcy używają wszystkich dostępnych umysłowi mechanizmów obronnych, aby nie przyjmować na siebie odpowiedzialności za czyny, które popełnili. Z psychologicznego punktu widzenia jest to zrozumiałe: poczucie integralności własnego ja, wizja siebie jako osoby przyzwoitej, działającej zgodnie z prawem, sumiennie wykonującej obowiązki i służącej państwu, jakiekolwiek by ono nie było, są człowiekowi potrzebne do normalnego funkcjonowania. Bo czy byłaby możliwa „komfortowa” egzystencja ze świadomością, że jest się zbrodniarzem, winnym dramatów i śmierci wielu ludzi? Zaryzykuję tezę, że w większości przypadków nie. Dlatego właśnie mamy okazję śledzić w trakcie lektury cały zestaw racjonalizacji i uników. Największym „powodzeniem” cieszą się wśród interlokutorów dziennikarza argumenty prawne. Występują one w różnych wariantach, ale cel zawsze mają podobny – eksternalizację zła. Zarówno przyczyn własnego zachowania, jak i źródeł niewinności, poszukuje się tutaj „na zewnątrz”, w pewnym systemie. Skoro świat funkcjonował według zmienionych reguł, oni musieli się dostosować. Mecenas Stolting z rozbrajającą szczerością wyznaje: „żądałem kar śmierci na podstawie istniejących praw” (s. 26). W innym miejscu stwierdza z kolei: „musi pan zrzucić to na system, a nie na jednego urzędnika” (s. 27). Kilku mężczyzn przekonywało, że w dokumentach z okresu wojny, owszem, widnieje ich nazwisko, ale nie podpis, co odbiera im wartość jako dowodom. Przyparci do muru, powoływali się zaś na argument „ostateczny” – uniewinnienie przez sąd. Tak jakby zwalniał on z refleksji o moralnym wymiarze tego, co się wydarzyło. Na bogatej liście zabiegów ochronnych, stosowanych przez byłych nazistów, znajduje się także unikanie trudnych tematów bądź umniejszanie wagi pewnych spraw. Służyć temu miały rozwlekłe dygresje na tematy historyczne czy też „ucieczka w przyszłość” – nawoływanie do zakończenia sporów i rozrachunku z tym, co było. Nie zabrakło tu również odmiennej taktyki, w myśli zasady, że najlepszą obroną jest atak – wyliczania własnych krzywd (utrata ziem wschodnich, „straszne czyny popełnione na Niemcach w Bydgoszczy, pod Łodzią” (s. 55)). Innym wariantem tego zachowania jest spostrzeganie siebie jako ofiar – propagandy, reguł wojennych, „systemu”. Uderza także duża dbałość rozmówców Kąkolewskiego o precyzję języka („Protestuję – przerywa baron – nie pracowałem nigdy przy wysiedleniach, tylko przy zasiedlaniu ludności niemieckiej…” (s. 40); „Jakie były kryteria selekcji? Proces wykazał, że używa pan tego słowa niewłaściwie. Miała być opracowana nowa metoda badań antropologicznych, ankieta pomiarowa” (s. 16)).

Krzysztof Kąkolewski – czytam na okładce – zaliczany jest do tzw. złotej trójki polskiego reportażu (obok Ryszarda Kapuścińskiego i Hanny Krall). W 2008 roku został uhonorowany przez Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich nagrodą „Dziennikarski Laur” za stworzenie niedoścignionego wzorca literatury faktu. Szkoda, że obecnie można go znaleźć głównie na antenie telewizji Trwam, gdzie tropi kolejne spiski. 

Zainteresowanym polecam dokument na temat autora pt. „Errata do biografii” (zamieszczam tu link do filmiku z Youtube'a, choć nie wiem, czy to legalne:))
 

P.S. Książkę można kupić w Matrasie za 5 zł!

* Sformułowanie zawarte w tytule posta pochodzi z recenzji książki  „Co u pana słychać”, zamieszczonej na okładce, autorstwa Barbary Stanisławczyk.

czwartek, 2 lutego 2012

O śmierci bez przesady

Wisława Szymborska „O śmierci bez przesady”


„Nie zna się na żartach,

na gwiazdach, na mostach,

na tkactwie, na górnictwie, na uprawie roli,

na budowie okrętów i pieczeniu ciasta.



W nasze rozmowy o planach na jutro

wtrąca swoje ostatnie słowo

nie na temat.



Nie umie nawet tego,

co bezpośrednio łączy się z jej fachem:

ani grobu wykopać,

ani trumny sklecić,

ani sprzątnąć po sobie.



Zajęta zabijaniem,

robi to niezdarnie,

bez systemu i wprawy.

Jakby na każdym z nas uczyła się dopiero.



Tryumfy tryumfami,

ale ileż klęsk,

ciosów chybionych

i prób podejmowanych od nowa!



Czasami brak jej siły,

żeby strącić muchę z powietrza.

Z niejedną gąsienicą

przegrywa wyścig w pełzaniu.



Te wszystkie bulwy, strąki,

czułki, płetwy, tchawki,

pióra godowe i zimowa sierść

świadczą o zaległościach

w jej marudnej pracy.



Zła wola nie wystarcza

i nawet nasza pomoc w wojnach i przewrotach,

to, jak dotąd, za mało.



Serca stukają w jajkach.

Rosną szkielety niemowląt.

Nasiona dorabiają się dwóch pierwszych listków,

a często i wysokich drzew na horyzoncie.



Kto twierdzi, że jest wszechmocna,

sam jest żywym dowodem,

że wszechmocna nie jest.



Nie ma takiego życia,

które by choć przez chwilę

nie było nieśmiertelne.



Śmierć

zawsze o tę chwilę przybywa spóźniona.



Na próżno szarpie klamką

niewidzialnych drzwi.

Kto ile zdążył,

tego mu cofnąć nie może”