Wydawnictwo Zysk i S-ka
Poznań 2010
Co słychać u Hansa Fleischhakera, antropologa odpowiedzialnego za selekcję ludzi, których potem zabito, spreparowano i wykorzystano jako eksponaty w muzeum rasy w Strasburgu; Hermanna Stoltinga, żądającego kar śmierci prokuratora w województwie bydgoskim i kierownika grupy egzekucyjnej; Otto von Fircksa, szefa sztabu SS do spraw przesiedleń na powiat Gniezno; Reinharda Hoehna, doradcy prawnego policji, SS oraz osobiście Heinricha Himmlera, orędownika nowej metody sterylizacji Słowian; Heinza Reinefartha, „kata Warszawy”, nadzorującego rozstrzeliwanie ludności cywilnej; Aleksandra Dolezałki i Konrada Meyera, wizjonerów Trzeciej Rzeszy, autorów i realizatorów Generalplan Ost; Heinza Hoopnera, współpracownika Adolfa Eichmanna; Wilhelma Koppe, generała policji i SS, zwolennika radykalnych sankcji karnych, któremu można przypisać „(…) współudział i podżeganie do prawie wszystkich zbrodni, jakie wydarzyły się na terenach jego działania” (s. 165) i wreszcie Hubertusa Strugholda, twórcy medycyny kosmicznej, opierającego się w swoich publikacjach na danych uzyskanych w wyniku eksperymentów na więźniach obozu w Dachau? Zastanawiał się nad tym Krzysztof Kąkolewski i po trzydziestu latach od zakończenia wojny postanowił zadać to pytanie byłym nazistom – osobiście. Wybrał spośród nich tych, którzy całkiem nieźle zagnieździli się w nowej rzeczywistości, pełniąc w niej ważne społeczne funkcje – profesorów, prawników, dyrektorów, a nawet polityków. Wszyscy kiedyś stanęli oko w oko z wymiarem sprawiedliwości i zostali uwolnieni. Zdaniem polskiego dziennikarza pozostawali bezkarni, ale nie niewinni. Dlaczego sądził, że zdecydują się z nim wrócić do przeszłości? Ponieważ „odmowa (…) byłaby pośrednim przyznaniem się do winy” (s. 6).
Zamieszczone w książce Kąkolewskiego wywiady sprawiają wrażenie, jakby autor próbował przyskrzynić wijącego się piskorza. Jego rozmówcy używają wszystkich dostępnych umysłowi mechanizmów obronnych, aby nie przyjmować na siebie odpowiedzialności za czyny, które popełnili. Z psychologicznego punktu widzenia jest to zrozumiałe: poczucie integralności własnego ja, wizja siebie jako osoby przyzwoitej, działającej zgodnie z prawem, sumiennie wykonującej obowiązki i służącej państwu, jakiekolwiek by ono nie było, są człowiekowi potrzebne do normalnego funkcjonowania. Bo czy byłaby możliwa „komfortowa” egzystencja ze świadomością, że jest się zbrodniarzem, winnym dramatów i śmierci wielu ludzi? Zaryzykuję tezę, że w większości przypadków nie. Dlatego właśnie mamy okazję śledzić w trakcie lektury cały zestaw racjonalizacji i uników. Największym „powodzeniem” cieszą się wśród interlokutorów dziennikarza argumenty prawne. Występują one w różnych wariantach, ale cel zawsze mają podobny – eksternalizację zła. Zarówno przyczyn własnego zachowania, jak i źródeł niewinności, poszukuje się tutaj „na zewnątrz”, w pewnym systemie. Skoro świat funkcjonował według zmienionych reguł, oni musieli się dostosować. Mecenas Stolting z rozbrajającą szczerością wyznaje: „żądałem kar śmierci na podstawie istniejących praw” (s. 26). W innym miejscu stwierdza z kolei: „musi pan zrzucić to na system, a nie na jednego urzędnika” (s. 27). Kilku mężczyzn przekonywało, że w dokumentach z okresu wojny, owszem, widnieje ich nazwisko, ale nie podpis, co odbiera im wartość jako dowodom. Przyparci do muru, powoływali się zaś na argument „ostateczny” – uniewinnienie przez sąd. Tak jakby zwalniał on z refleksji o moralnym wymiarze tego, co się wydarzyło. Na bogatej liście zabiegów ochronnych, stosowanych przez byłych nazistów, znajduje się także unikanie trudnych tematów bądź umniejszanie wagi pewnych spraw. Służyć temu miały rozwlekłe dygresje na tematy historyczne czy też „ucieczka w przyszłość” – nawoływanie do zakończenia sporów i rozrachunku z tym, co było. Nie zabrakło tu również odmiennej taktyki, w myśli zasady, że najlepszą obroną jest atak – wyliczania własnych krzywd (utrata ziem wschodnich, „straszne czyny popełnione na Niemcach w Bydgoszczy, pod Łodzią” (s. 55)). Innym wariantem tego zachowania jest spostrzeganie siebie jako ofiar – propagandy, reguł wojennych, „systemu”. Uderza także duża dbałość rozmówców Kąkolewskiego o precyzję języka („Protestuję – przerywa baron – nie pracowałem nigdy przy wysiedleniach, tylko przy zasiedlaniu ludności niemieckiej…” (s. 40); „Jakie były kryteria selekcji? Proces wykazał, że używa pan tego słowa niewłaściwie. Miała być opracowana nowa metoda badań antropologicznych, ankieta pomiarowa” (s. 16)).
Krzysztof Kąkolewski – czytam na okładce – zaliczany jest do tzw. złotej trójki polskiego reportażu (obok Ryszarda Kapuścińskiego i Hanny Krall). W 2008 roku został uhonorowany przez Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich nagrodą „Dziennikarski Laur” za stworzenie niedoścignionego wzorca literatury faktu. Szkoda, że obecnie można go znaleźć głównie na antenie telewizji Trwam, gdzie tropi kolejne spiski.
Zainteresowanym polecam dokument na temat autora pt. „Errata do biografii” (zamieszczam tu link do filmiku z Youtube'a, choć nie wiem, czy to legalne:))
P.S. Książkę można kupić w Matrasie za 5 zł!
* Sformułowanie zawarte w tytule posta pochodzi z recenzji książki „Co u pana słychać”, zamieszczonej na okładce, autorstwa Barbary Stanisławczyk.
Całą tę gamę uników, pseudoargumentów i prób racjonalizacji znam na pamięć i powiedzmy, "z pierwszej ręki" - nawet nie masz pojęcia, ilu z naocznych świadków, a nawet odpowiedzialnych za tamte zbrodnie, nadal żyje sobie spokojnie - w moim przypadku za płotem. Chyba sobie kupię tę książkę.
OdpowiedzUsuńdziękuję za podunięcie tej książki, pozdrawiam
OdpowiedzUsuńCała przyjemność po mojej stronie:) Pozdrowienia!
Usuńfany tekst, dzięki
OdpowiedzUsuńJa też dziękuję:)
Usuń