piątek, 30 grudnia 2011

Podsumowań czar - Literacki Top 10 2011

Nie odmówię sobie tej przyjemności – oto lista dziesięciu książek, które w mijającym roku wywarły na mnie największe wrażenie (kolejność przypadkowa):

1. T. Renberg „Człowiek, który pokochał Yngvego”: sugestywnie odmalowane tło społeczno-obyczajowe w duecie z mistrzowską analizą psychologiczną „burzy” okresu dorastania.
2. E. Hirvonen „Przypomnij sobie”: zaledwie 184 strony tekstu, a siła rażenia pioruna – o ludziach uwikłanych w dysfunkcyjny system rodzinny, o przeszłości, od której trudno się uwolnić, o zgubnych (chwalebnych?) właściwościach pamięci.
3. O. Sacks „Wyspa daltonistów i wyspa sagowców”: udany mariaż książki podróżniczej i popularnonaukowej; trochę na miarę D. Defoe czy J. Verne’a dla dorosłych.
4. C. Hooper „Wysoki. Śmierć Camerona Doomadgee”: ile znaczy tragiczna śmierć Aborygena w białym społeczeństwie australijskim? Opowieść o dwóch nieprzystających światach, które nie do końca potrafią znaleźć do siebie drogę.
5. P. F. Idling „Uśmiech Pol Pota”: reportaż o reżimie Czerwonych Khmerów w Kambodży, a może bardziej o tym, dlaczego zachodni, lewicowi intelektualiści nie potrafili odróżnić złudzenia od brutalnej rzeczywistości.
6. R. Yates „Miasteczko Cold Spring Harbor”: kronika zmarnowanych marzeń.
7. W. Szabłowski „Zabójca z miasta moreli. Reportaże z Turcji”: o Turcji w rozkroku; pomysłowe, świetnie skomponowane i napisane teksty. Czekam na więcej!
8. K. Malanowska „Imigracje”: miłe zaskoczenie! Proza intymna, emocjonalna, trochę neurotyczna.
9. C. Ngozi Adichie „Połówka żółtego słońca”: zabrakło mi słów, żeby wspomnieć o niej na blogu; napisany z epickim rozmachem traktat o ludzkich relacjach i konfliktach klasowych, religijnych, rasowych, ekonomicznych na tle okrutnej wojny domowej w Nigerii. Porażające!
10. R. Cusk „Wariacje na temat rodziny Bradshaw”: recenzja wkrótce!

wtorek, 27 grudnia 2011

Imponująca wola życia („Niezłomny”)

L. Hillenbrand „Niezłomny”
Wydawnictwo Znak Literanova
Kraków 2011

W jednym życiu Louisa Zamperiniego, bohatera „Niezłomnego”, zmieściło się jakby kilka żyć:

1. Dzieciństwo „chmurne i durne”. Louis Silvie Zamperini urodził się 26 stycznia 1917 roku w rodzinie włoskich emigrantów. Zdaje się, że bunt miał we krwi. Ognisty temperament nie pozwalał mu długo tkwić w jednym miejscu. Był szybszy niż bystry wzrok matki i jej czułe ramiona. Spuszczony na chwilę z oka, wymykał się w najbardziej nieprawdopodobnych sytuacjach. W wieku pięciu lat zaczął palić papierosy (pety), jako ośmiolatek sięgnął po pierwszy kieliszek wina. Kradł na potęgę jedzenie swoim sąsiadom. Płatał figle, wdawał się w bijatyki, dokuczał policjantom i nauczycielom. Stanął na czele „jednoosobowej rebelii”. Z pewnością nie było mu łatwo. Amerykańska prowincja lat 20. nie radziła sobie z innością. Często stawał się obiektem agresji ze strony kolegów, bariera językowa utrudniała zaś edukację. Problemy zdrowotne przełożyły się na mizerny wygląd, dodatkowo, jak pisze L. Hillenbrand, „poszczególne części jego twarzy, które później ułożą się w miłą dla oka całość, rosły w różnym tempie, przez co jego twarz wyglądała, jakby została zaprojektowana przez wewnętrznie skłócony komitet” (s. 20). Był na najlepszej drodze, aby przegrać swoje życie.

2. Kariera biegacza. Miłość do sportu zaszczepił Louisowi starszy brat, Pete. Przynależność do sekcji lekkoatletycznej miała być sposobem na resocjalizację niesfornego ucznia, ale z czasem bieganie stało się jego autentyczną pasją. Młodszy Zamperini miał talent, determinację i doświadczenie, nabyte w trakcie licznych ucieczek przed sąsiadami i stróżami prawa. Szybko zaczął osiągać pierwsze sukcesy, bić kolejne rekordy, rywalizować z najlepszymi. Mieszkańcy Torrance, którym przez wiele lat dawał się we znaki, stali się jego najwierniejszymi kibicami. „Louisomania” sięgnęła zenitu, kiedy w 1936 roku wywalczył kwalifikację olimpijską. Depeszę gratulacyjną przysłała nawet miejscowa policja, „(…) która zapewne cieszyła się, że ktoś inny wyręcza ją w ściganiu Louiego” (s. 39). Berlin tego lata miał kolor powiewających nazistowskich sztandarów. Zamperini, po imponującym finiszu, zajął ostatecznie ósme miejsce w biegu na 5000 m. Miał wtedy 19 lat, a dystans, w którym startował, pokonywał dopiero piąty raz w życiu. Obydwaj z Pete’em zdawali sobie sprawę, że złoty medal igrzysk w Tokio w 1940 toku jest w ich zasięgu. Marzenia o kolejnych zwycięstwach legły w gruzach, kiedy w 1941 roku Japonia zaatakowała Pearl Harbor. Louie, zgodnie z kierunkiem swojego przeszkolenia wojskowego, trafił do korpusu powietrznego. Niemal dokładnie rok po rozpoczęciu zmagań na Pacyfiku, „Super Man”, amerykański samolot B-24, w którym Zamperini pełnił funkcję celowniczego, wylądował na wyspie O’ahu. Stąd Phil, pilot bombowca, i jego załoga wyruszali na misje. Jedna z nich skończyła się tragicznie.

3. Dramat rozbitka. Louis, Phil, strzelec Mac i dwie tratwy ratunkowe – tyle ocalało po katastrofie bombowca „Green Hornet”. Pozbawieni zapasów wody pitnej i jedzenia, dryfowali przez 47 dni (sic!) po wodach Oceanu Spokojnego, w towarzystwie czekających na okazję rekinów. Oszołomieni, ranni, głodni i spragnieni, codziennie walczyli o przetrwanie, nie wiedząc, czy ich wysiłki mają sens. Zdawali sobie sprawę, że prądy znoszą ich daleko poza zasięg amerykańskich samolotów. Liczyli na to, że uda im się dotrzeć na jedną z tysięcy okolicznych wysp, choć wiele z nich opanowanych było przez Japończyków. Tego lotnicy obawiali się najbardziej – metody stosowane przez wroga owiane były złą sławą. Kiedy pewnego ranka usłyszeli rozdzierający niebo warkot silników, wydawało się, że przyszło ocalenie. Japoński – jak się później okazało – bombowiec zaczął jednak ostrzeliwać tratwę. Zanurzony w wodzie Louie musiał jednocześnie chronić się przed gradem kul i walczyć z rekinami. Phil i Mac nie mieli dość siły, aby utrzymać się poza burtą. Mimo to wszyscy przetrwali. Rozbitkowie zmagali się nie tylko z wyczerpaniem fizycznym, ale także z problemami natury psychicznej. Sytuacja tak skrajna w jednych wzmaga wolę życia, w innych – totalną rezygnację. Pilot i celowniczy trzymali się kurczowo nadziei, Mac poddał się. Czterdziestego siódmego dnia natknęli się na łódź. Japońską łódź.

4. Gehenna więźnia. Phil i Louie znaleźli się w rękach wroga. Radość z ocalenia szybko ustąpiła miejsca przerażeniu, kiedy wyszło na jaw, że zostaną przetransportowani na Kwajalein, Wyspę Straceń. Od tego momentu rozpoczęła się ich kilkuletnia „wędrówka” po rozmaitych obozach, a w każdym z nich towarzyszyły im głód, przemoc fizyczna, wyniszczające choroby, a przede wszystkim upokorzenie. Wydawało się, że rozbitkowie doświadczyli na oceanie sytuacji najbardziej ekstremalnej z możliwych. W niewoli przekonali się, że godność jest człowiekowi równie niezbędna do życia, jak pokarm i woda. „Na Kwajalein strażnicy dążyli do pozbawienia ich czegoś, co trzymało ich przy życiu nawet wówczas, gdy przepadło wszystko inne: ludzkiej godności. Szacunek do samego siebie i poczucie własnej wartości, najtajniejsza broń duszy, jest istotą człowieczeństwa; ktoś ich pozbawiony jest odczłowieczony, oderwany od ludzkości i zdegradowany (…). Wraz z godnością tracą [ludzie poddani dehumanizującemu traktowaniu] tożsamość. Nie określają już sami siebie, lecz są określani przez swoich prześladowców oraz okoliczności, w jakich są zmuszeni przebywać” (s. 184). Louie tęsknił za tratwą.

„Niezłomny” powinien zadowolić czytelników różnej maści. Na najbardziej podstawowym, fabularnym poziomie, jest to sprawnie napisana biografia, odsłaniająca kulisy życia świetnie zapowiadającego się sportowca, którego karierę przerwała II wojna światowa. Na lekturze nie zawiodą się miłośnicy historii, którzy znajdą tu wiele interesujących i szczegółowo podanych faktów na temat tego, jak wyglądały działania militarne na Pacyfiku w latach 1941-1945. Przypisy w tej książce zajmują 48 stron (!), można ją więc potraktować jako rzetelne źródło wiedzy. Opowieść o Louisie Zamperinim to także egzemplifikacja amerykańskiego mitu „od pucybuta do milionera” – oto syn włoskich emigrantów, którego przyszłość rysowała się w ciemnych barwach, dzięki talentowi, samozaparciu i pasji staje się wybitnym biegaczem, a potem odważnym żołnierzem, co przynosi mu sławę i społeczne uznanie. Dla mnie jednak to przede wszystkim pochwała siły ludzkiego umysłu, afirmacja woli życia, odwagi posiadania nadziei, optymizmu. Ale także przyczynek do refleksji o traumie wojennej, jej dramatycznym przebiegu i skutkach. Minęło wiele czasu, zanim pozornie beztroski Louie uporał się z demonami przeszłości. Proces zdrowienia był długi i bolesny, znaczony alkoholowymi ekscesami, koszmarami sennymi, obsesyjnymi myślami o zemście i krzywdą wyrządzaną najbliższym. Za mało się nadal mówi o tym, jakim wyzwaniem dla ludzkiej psychiki i zdolności pojmowania jest wojna. Niektórzy koledzy „Niezłomnego” nie otrząsnęli się z niej nigdy. Książkę Laury Hillenbrand czytajmy więc i ku pokrzepieniu, i ku przestrodze.

poniedziałek, 26 grudnia 2011

Rok

Mam nadzieję, że święta mijają Wam miło i przyjemnie!
Wszyscy jesteśmy już pewnie nieco przejedzeni, ale mam nadzieję, że nie odmówicie kawałka tortu… urodzinowego!:)
Wczoraj minął rok, odkąd na tym blogu ukazał się pierwszy wpis… Za parę dni również moje urodziny, częstujcie się więc:)

Dziękuję wszystkim, którzy tu zaglądają, mam nadzieję, że wytrwacie jeszcze trochę, bo nie zamierzam rezygnować;)
Pozdrawiam ciepło!

niedziela, 18 grudnia 2011

Lewicowy projekt etyczny

K. Dunin „Kochaj i rób”
Wydawnictwo Krytyki Politycznej
Warszawa 2011








Myślę sobie, że Kindze Dunin należała się taka książka – książka-„monografia”; książka, z której wyłania się możliwie pełny i wierny obraz postaci ważnej dla polskiego życia publicznego. Feministka i działaczka lewicowa – te etykiety wystarczają niektórym, żeby odrzucić jej dorobek. A szkoda, bo Kinga Dunin to „publicystyczne zwierzę”. Pisze odważnie, bezkompromisowo, czasami gniewnie. Porusza tematy trudne, niewygodne, wyparte, ale też komentuje bieżące wydarzenia. Balansuje między marginesem a centrum popkultury. Publikuje w Krytyce Politycznej, ale też wiele lat współpracowała z Wysokimi Obcasami. Na pytanie o to, co robi w „babskim” czasopiśmie, odpowiedziała swego czasu: „mieszczę się”. Ta formuła wydaje mi się kluczem do analizy jej biografii.

Trudno określić, czym „Kochaj i rób” jest przede wszystkim: wywiadem poprzetykanym tekstami autorki czy zbiorem tekstów poprzetykanych wywiadami. Książkę otwiera rozmowa Sławomira Sierakowskiego z główną bohaterką – o rodzinie pochodzenia, szkole, antysemityzmie, religijności, komunizmie, studiach. Jej wspomnienia układają się w coś na kształt biografii intelektualnej. Przyznam, że ten fragment lektury zaciekawił mnie najbardziej. Publicystyka Kingi Dunin dostępna jest powszechnie, natomiast świadomość czynników, które ją ukształtowały – ograniczona. Zdaje się, że autorka dość niezręcznie czuła się w roli osoby przepytywanej. „Jesteś, jaka jesteś, bo taka była twoja rodzina czy pomimo rodziny? – Głupio się czuję. O dzieciństwie mam ci opowiadać?” – próbuje zniechęcić swojego interlokutora. Tym bardziej cieszy fakt, że Sierakowskiemu udało się sprowokować ją do refleksji nad przeszłością. 

Szczególnie interesująco wypadły fragmenty poświęcone funkcjonowaniu opozycji w PRL-u. Dunin rozpoczęła swoją przygodę z podziemiem w Łodzi, gdzie studiowała, a więc na „peryferiach” wielkiego świata (Warszawy). Działało w nim „mało ludzi i sami outsiderzy” (s. 34). W tym czasie, w stolicy, jaśniała już gwiazda Michnika, Kuronia czy Macierewicza. Podziały, które się wtedy narodziły, mamy okazję obserwować do dziś. Publicystka, mówiąc o dysydentach, stara się za wszelką cenę unikać patosu, ba, ma nawet śmiałość naruszać mity! Kiedy rozmowa zahacza o kwestię „filozofii niepodpisywania” lojalek, stwierdza: „(…) czasami łatwiej jest siedzieć niż samemu zajmować się małym dzieckiem. (…) Wiesz, jak było w tym internacie? Rano się wstawało i od razu wyłeś przez okno „Boże, coś Polskę” albo „Mury” Kaczmarskiego” (s. 66). Mocno brzmi także jej opinia w sprawie symbolicznego uhonorowania tych, którzy przeciwstawili się systemowi. „Moim zdaniem, ludzie, którzy po 1989 roku się ustawili, mieli psi obowiązek założyć fundację na rzecz całej reszty szarych opozycjonistów. Zadbać, żeby żaden z drukarzy nie żył w warunkach urągających godności, dokochać nie za pomocą głowy agenta na tacy, tylko zainteresowania ich losem, tym czy sobie radzą” (s. 53).

Pozostałą część książki „Kochaj i rób” zdominowała publicystyka. Znalazły się w niej głównie felietony, ukazujące się na łamach Wysokich Obcasów, oraz teksty drukowane w Krytyce Politycznej, Gazecie Wyborczej czy Europie (dodatku do Dziennika). Towarzyszy im często odautorski komentarz, uzyskany za pomocą wywiadu. Czy empatia jest lewicowa? Komu należy się współczucie? Przyjemność jako obowiązek. Nauczanie św. Pawła inspiracją dla filozofa-ateisty. Czym jest, a czym nie jest liberalizm? Granice tolerancji. Dlaczego podatki są fajne? Ile powinien zarabiać lekarz i co z tego wynika dla pacjenta? Skowronki kontra sowy. Monogamia czy poligamia? Pochwała eugeniki. Wyższość (prywatnego) komunizmu nad kapitalizmem – z gąszczu różnorodnych pytań i tez, które stawia autorka, wyłania się lewicowy projekt etyczny, w którym tytułowe „kochaj” i „rób” mają fundamentalne znaczenie.

Literackie spotkanie z Kingą Dunin jest zawsze ożywcze, bowiem otwiera mi oczy na nowe perspektywy. Jej wyobraźni nie ogranicza społeczne tabu, dlatego ma odwagę wkraczać na grząski teren. Publicystka nie udaje kogoś, kim nie jest, przedstawia sprawy tak, jak mają się w jej mniemaniu, nie próbuje „łasić się” do czytelnika. Być może niektóre jej teksty brzmią mocno i kontrowersyjnie, ale nigdy agresywnie. Co ważne, nie znajdziemy tu językowej ekwilibrystyki i pustej retoryki, czyli tzw. „waty słownej”. Dunin ma na poparcie swoich tez konkretne argumenty i nie zawaha się ich użyć!:) Denerwowały mnie natomiast w „Kochaj i rób” wulgaryzmy. Nie chodzi bynajmniej o to, że jestem w tej sprawie purystką, że przekleństwa uważam za „be” i „fuj”. Myślę sobie tylko, że ludzie, którzy rozmawiają ze sobą publicznie, powinni jednak „przełączyć kod”. Być może taka forma ekspresji miała oddawać klimat swobodnej konwersacji przyjacielskiej, z której zrodziła się ta książka, ale w moim odczuciu właśnie dlatego wypadła trochę sztucznie. Finito!:)

niedziela, 4 grudnia 2011

Manna i Materny podróże po świecie

W. Mann, K. Materna „Podróże małe i duże czyli jak zostaliśmy światowcami”
Wydawnictwo Znak
Kraków 2011








Wbrew tytułowi: „Podróże małe i duże czyli jak zostaliśmy światowcami”, wspólnego dzieła Wojciecha Manna i Krzysztofa Materny nie zaliczyłabym raczej do kategorii „literatura podróżnicza”. Także chyba wbrew autorom, którzy sami określają się mianem „prawdziwych podróżników”. Co uprawnia ich do takiego stwierdzenia? Potrafimy zasnąć w każdej sytuacji, jedliśmy dziwne rzeczy i spotykaliśmy dziwnych ludzi – piszą z właściwym sobie dystansem i poczuciem humoru. Książka znanego i lubianego duetu satyryków to, w moim odczuciu, przede wszystkim powieść przygodowa. Nie tyle bowiem o miejsca, jakie odwiedzili, w niej chodzi, ile o potencjał rozrywkowy zdobytych tam doświadczeń – zwłaszcza tych, które można opowiedzieć czytelnikowi z odpowiednią swadą i zaskakującą, zabawną puentą.

Dziennikarze mieli ogromne szczęście, że zawód, który wykonywali, umożliwiał im wyjazdy za granicę w czasach, gdy paszport był dobrem równie pożądanym, co deficytowym. Nie dziwi zatem fakt, że Polak na obczyźnie – nawet Polak znany z ekranów telewizorów, kombinował jak mógł, aby ubarwić trochę swoją egzystencję w ponurym i siermiężnym kraju. Wojciech Mann i Krzysztof Materna nie byli w tej dziedzinie wyjątkiem, z tym że wiele ich prób ubicia „interesu życia” kończyło się – trzeba przyznać, że komicznym, ale jednak – fiaskiem. Najwięcej miejsca w książce zajmują relacje z rejsu statkiem „Stefan Batory” (i nic w tym dziwnego, skoro pozwalał on „zaliczyć” kilka portów i miast za jednym zamachem) oraz podróży do Stanów Zjednoczonych. Miłośnicy sportów samochodowych z pewnością chętnie przeczytają rozdział poświęcony realizacji wyścigów Formuły 1 w Budapeszcie, golfa – o wizycie w RPA, a wielbiciele plaż, słońca i połowów ryb oceanicznych – o wakacjach w egzotycznym Acapulco. Autorzy nie zawsze wyjeżdżali razem, dlatego znalazło się tu także miejsce na indywidualne impresje.

Mann i Materna to utalentowani gawędziarze, którzy potrafią zrobić coś z niczego. Umówmy się – nie wszystkie historie opisane w tym tomie zasługiwałyby na uwagę, gdyby przydarzyły się nam, zwykłym śmiertelnikom. Duet satyryków, umiejętnie operujących trudną materią słowa pisanego, stosując język żartem podszyty, wydobył z nich blask. „Podróże małe i duże” to rozrywka w najczystszej postaci (choć przyznam szczerze, że raz całkiem na poważnie wzruszenie ścisnęło mi gardło – gdy Krzysztof Materna wspomina Edwarda Kłosińskiego), i jako takie wydają się być idealnym prezentem z okazji zbliżających się świąt – myślę, że termin ich publikacji jest nieprzypadkowy. Na osobny komentarz zasługuje wydanie tej książki – niezwykle staranne i dopieszczone. Twarda okładka, kolorowa czcionka, mnóstwo zdjęć i dodatkowe elementy graficzne czynią z niej także atrakcyjny wizualnie „przedmiot”.