wtorek, 24 maja 2011

Alchemia wg H. Wańka (nie mylić z Alchemikiem:))


H. Waniek „Wyprzedaż duchów”
Wydawnictwo Dolnośląskie
Wrocław 2007








„Wyprzedaż duchów” to książka nie z tej ziemi. Nie dziwi mnie to, odkąd wczytałam się w biografię jej autora, Henryka Wańka – śląskiego malarza, pisarza, publicysty, grafika, twórcy scenografii, słowem – człowieka-orkiestry w dziedzinie sztuki. Nie tylko różnorodność i specyfika jego ról zawodowych, ale także fascynacja historią, filozofią, religioznawstwem czy literaturą mistyczną znalazły odzwierciedlenie w tym utworze. Wszystkie te składniki czynią go bogatszym, lecz jednocześnie trudniejszym w odbiorze. Tym, których ta recenzja zachęci do lektury powieści, zalecam „przed” krótki kurs metafizyki…

„Wyprzedaż duchów” to przede wszystkim książka-hołd, złożona górom i przyjaźni. Kolejne rozdziały są ze sobą bardzo luźno powiązane, przypominają raczej odrębne opowiadania, które spajają: miejsce akcji (Sudety) oraz bohaterowie – choć zazwyczaj każdy z nich występuje w roli pierwszoplanowej tylko raz. W zasadzie nie wiemy o nich nic, oprócz tego, że poszukują kontaktu z tym, co niematerialne, duchowe, transcendentalne. Swoistym przewodnikiem po świecie zjawisk nadprzyrodzonych jest dla nich tajemnicza postać o pseudonimie „J”. O nim można powiedzieć jeszcze mniej niż o pozostałych. Pojawia się i znika, opowiada barwne historie lub uparcie milczy, ciekawi i drażni. Istnieje realnie, fizycznie, a jednocześnie wydaje się unosić kilka centymetrów nad ziemią. Jego niedookreśloność może budzić irytację – pytany o imię, odpowiada: „Właściwie to nie ma znaczenia. Mogę mieć na imię, jak ci się podoba. Możesz mi nawet wybrać, co ci pasuje” (s.122). Niezależnie od tego, jakie emocje wzbudza jego płynna tożsamość, towarzysze wypraw darzą go szczególnym szacunkiem – mieszanką fascynacji, dystansu, niepokoju i rozdrażnienia. Stanowi on dla nich pewien punkt odniesienia, centrum społecznego mikroświata. J wydaje się mieć bowiem dostęp do WIEDZY, jest tłumaczem zaklętych w górach tajemnic. Jasnowidzenie, telepatia, energia księżycowa, alchemia, astral, esencja ducha, przestrzeń archetypowa czy kolektywna nieświadomość – żadne z tych zagadnień nie jest mu obce. W takim właśnie ezoterycznym klimacie rozgrywa się większość opowiadanych tu historii. A w tle piętrzą się Sudety…

Góry są nie tylko tłem, ale przede wszystkim jednym z głównych bohaterów tej opowieści. Henryk Waniek opisuje ich piękno i specyfikę, przytacza związane z nimi legendy, oprowadza nas po nich. Sośnica, Grabowiec, Świeradów, Sępia Góra, Kopalina, Jelenie Skały, Głośnica, Kamienna, Biała Dolina, Poręba, Pasówka, Wysoki Kamień. Konkretne punkty na mapie, tutaj zyskują dodatkowy wymiar. Odnoszę wrażenie, że góry to dla autora miejsce magiczne, emanujące energią natury, miejsce triumfu przyrody nad człowiekiem. Całym sercem zgadzam się z J, który stwierdza w pewnym momencie: „Ostatecznie piękno poradzi sobie bez naszej pomocy, a może nawet wyrazi się pełniej bez ludzkiego udziału. Gdy przez czystą wodę patrzysz na dno strumienia albo zatrzymujesz wzrok na pojedynczym drzewie, wszystko jest piękne, mądre i prawdziwe. Dopiero w tak zwanym ludzkim świecie sprawy proste i piękne wykrzywiają się. Nie chcę już mówić o tym, że brzydotę sprzedają już jako piękno, a prawdę myli się z przydatnością” (s. 156). Myślę, że każdy, kto nosi w sobie miłość do gór i przyrody (a zaliczam się do tej grupy), odniesie się do tego aspektu lektury ze szczególnym sentymentem. Zwłaszcza że pisarz odmalował taki ich portret, który na długo zostaje w pamięci. Ja w każdym razie noszę go w sobie cały czas.

Metafizycznej wymowie książki „Wyprzedaż duchów” odpowiada język – poetycki i natchniony. Nie umiem rozstrzygnąć, czy to jej atut czy też przekleństwo. Na początku byłam lekko zdezorientowana, gubiłam się troszkę w ekwilibrystyce słownej autora, ale w miarę postępów lektury przyzwyczajałam się do niego, stawał się czymś naturalnym. Trzeba się jednak przygotować na spotkanie z takimi oto konstrukcjami: „Ale na razie słuchałem tylko, jak J odczytywał krajobraz, brnąc przez dialektyczną kombinację przeciwieństw. Rozwiązywał antynomie geologicznych fałd leśnych. Dzikich pochyłości pokrojonych strumieniami. Ciemnych i jasnych zboczy” (s. 80). Kto podejmuje wyzwanie?:)

Metafizyczna, mistyczna, ezoteryczna – taka jest ta książka. Trudna i wymagająca, bo inna od tego, z czym obcuję na co dzień. Jeśli macie ochotę uciec na chwilę od tego, co racjonalne, przewidywalne i namacalne w świat zjawisk nadprzyrodzonych, który rządzi się swoimi prawami, zapraszam do lektury. Henryk Waniek wyczarował takie miejsce.

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości:

poniedziałek, 23 maja 2011

„Tyle erotyzmu nie widziałem nigdy w oczach żadnej innej kobiety” A. Einstein

Na fali moich rozważań z poprzedniego posta, dotyczących Marii Skłodowskiej-Curie, zaczęłam troszkę szperać w Internecie. Intryguje mnie to, w jaki sposób została wytworzona wokół niej legenda „świętej żony i matki”. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że służyła ona społeczeństwu, które nie umiało poradzić sobie z jej postępowością i niezależnością. Osobom zainteresowanym tematem polecam wywiad Tadeusza Sobolewskiego z Martą Meszaros, która kręci film o polskiej fizyczne i chemiczce:


Jeśli chodzi o biografie Skłodowskiej-Curie, godna polecenia wydaje się ta pióra Françoise Giroud, opublikowana przez Państwowy Instytut Wydawniczy. Wciągam na listę!

sobota, 21 maja 2011

Kobiecość obnażona...



I. Szolc „Naga”
Wydawnictwo Amea
Rok wydania: 2010







Nie spodziewałam się tak dobrej książki, choć nie oznacza to, że „Naga” jest lekturą doskonałą. Wiedziałam o tym, że Izabela Szolc publikuje felietony i opowiadania w „Bluszczu”, ale – przyznaję się bez bicia – w maju kupiłam to czasopismo po raz pierwszy w życiu i nie dotarłam jeszcze do tekstu wspomnianej autorki. Tym przyjemniejsze było moje zaskoczenie…

Stwierdzić, że Izabela Szolc bada w swojej książce fenomen kobiecości, to zdecydowanie zbyt mało. „Naga” to po prostu eksplozja kobiecości. Kobieta, która dowiaduje się, że jej mąż będzie miał dziecko z inną. Kobieta uwięziona w ciele mężczyzny. Kobieta, która kocha inną kobietę. Studentka uwikłana w romans ze starszym mężczyzną i narkotykowy nałóg. Kobieta zgwałcona. Mistyczka. Matka, córka, wnuczka. Żona, kochanka, partnerka. Wielość ról i doświadczeń. Kobiecość w różnych wariantach i odsłonach. Odnajdujemy w tych opowiadaniach zarówno postacie fikcyjne, jak i te realne, choćby Marię Skłodowską-Curie. Historia, w której gra ona główną rolę, jest doprawdy poruszająca. Szolc widzi w niej nie tylko kobietę „wychowaną na mózg” (to akurat cytat z innego opowiadania autorki, ale jakże adekwatny), ikonę nauki i forpocztę feminizmu. Pokazuje także inne jej oblicze: osoby wrażliwej i emocjonalnej, która stworzyła z mężem Pierre’em niezwykle ciepły i sensualny związek. Nawiasem mówiąc – czytałam niedawno wywiad Magdaleny Środy z reżyserką Martą Meszaros, która przygotowuje film o polskiej fizyczne i chemiczce. Ona również opisuje swoją bohaterkę nie tylko jako genialnego naukowca, ale także jako trzpiotkę, kokietkę, zmysłową kochankę. Czas chyba sięgnąć po jakąś ciekawą biografię odkrywczyni radu i polonu i zmienić to surowe wyobrażenie o pani z portretów wiszących w szkolnej sali chemicznej …

Bardzo ważną rolę w tej książce odgrywają emocje. Szolc opisuje kobiece doświadczenie we wszystkich jego przejawach, nie pomijając tych trudnych, bolesnych, społecznie nieakceptowanych, choć może trzeba by napisać inaczej – pomijając raczej te przyjemne, radosne, pożądane. Wiążą się z nimi uczucia niebagatelne, czasem ekstremalne – rozpacz, miłość, nienawiść, poczucie osamotnienia, niedopasowania, odrzucenia. Pisarka rozkłada je na czynniki pierwsze, przygląda im się z bliska, powiększa je, jakby oglądała je przez lupę. Pełno w tej książce kobiet skrzywdzonych, życiowo pokiereszowanych. Jakże często za sprawą relacji rodzinnych, a zwłaszcza konfliktów na linii matka-córka. Kobiecy los?

Chciałam napisać w pierwszym odruchu, że książkę można uznać za stereotypową, bowiem splata nierozerwalnie kobiecość z emocjami i ciałem. Wykracza ona jednak poza schemat dzięki temu, że autorka bierze na warsztat to, co trudne, bolesne, obwarowane pewnym tabu. To nie jest kobiecość typu high-life, wprost z luksusowego magazynu dla kobiet. A może właśnie jest, tylko chowa się na co dzień pod dobrze skrojonym kostiumem pracownicy korporacji?

Ogromnym atutem „Nagiej” jest, w moim odczuciu, język – język, który brzmi, składa się, potrafi uchwycić paradoks, sprzeczność, niuans, ironię, emocję. W trakcie lektury koncentrowałam na nim swoją uwagę, czytałam pewne fragmenty raz jeszcze, żeby wsłuchać się w jego brzmienie, podkreślałam trafne i zaskakujące zdania czy połączenia wyrazów. Ot choćby: „Wychowano mnie na mózg. Intelektualistkę, a nie ladacznicę. Intelektualistkę, a nie kurę domową. Nie zdawałam sobie sprawy, jakie to durne. Że nie ma takich podziałów. Nie istnieją. Nierządnica Maria Magdalena zmienia się w filozofkę, trawiącą czas nad nagą czaszką” czy „Nie jestem głupia, wiem, że uczucia mijają; że najpiękniejsze z nich zmieniają się w potworki. Czas jest dlań gorszy niż dla modelek – uczucia zwykle brzydko się starzeją”. Pomimo mojego entuzjazmu dla warstwy językowej „Nagiej”, niekiedy zdarzało się, że ginęłam w niedopowiedzeniach, które zbudowała autorka. Miałam wtedy poczucie, że przesadziła ona w poszukiwaniu nowych środków wyrazu. Dodam jeszcze na końcu, że z satysfakcją odnotowałam fakt, że projekt graficzny okładki wykonała grupa Twożywo (to nie błąd ortograficzny:)), a książka otrzymała rekomendację Feminoteki. 

Przy okazji tej lektury zdałam sobie sprawę z tego, że osiadłam na laurach, wybieram do czytania głównie uznanych autorów, którzy prawie zawsze gwarantują satysfakcję. Nie byłoby w tym może nic złego, gdyby nie fakt, że pomijam z kolei w swoich wyborach pisarzy młodych, jeszcze niepopularnych bądź niszowych. A tymczasem dużo ciekawych nazwisk czeka jeszcze na odkrycie.

Za możliwość przeczytania „Nagiej” dziękuję wydawnictwu:
 

piątek, 20 maja 2011

Coś dla bałaganiarzy...













Całe życie posądzana o skłonność do bałaganiarstwa, z przyjemnością informuję o konkursie Wydawnictwa Znak, związanym z serią książek Charlaine Harris, której bohaterką jest Lily Bard – rozwiązująca zagadki kryminalne sprzątaczka, wielbicielka siłowni i karate. Konkurs nosi tytuł: Jak bardzo potrafisz nabrudzić? Oto zasady:

Masz bałagan? Zrób zdjęcie! My zrobimy porządek! Twój pokój będzie czysty jak łza!

Jeśli mieszkasz w Warszawie, Krakowie, Wrocławiu, Poznaniu lub Lublinie i nie lubisz sprzątać, mamy dla Ciebie idealną propozycję!

1. Sfotografuj swój bałagan.
2. Opowiedz o konkursie znajomym, którzy mają już dość tego, że w twoim pokoju nie widać podłogi spod sterty śmieci i że bezpieczniej jest przyjść do Ciebie z własnymi sztućcami.
3. Zdobądź jak najwięcej głosów.
4. Wygraj!
5. Rozsiądź się wygodnie, a nasza ekipa posprząta za Ciebie!

Aby wziąć udział w konkursie, należy zarejestrować się na stronie www.lilybard.pl – strona będzie dostępna od 21.05.2011 r.

A dla tych, którzy nie mają problemu z bałaganem, a ich pokoje są zawsze CZYSTE JAK ŁZA, Wydawnictwo Znak przygotowuje konkurs na czerwiec.

To pierwsza znana mi sytuacja, w której bałaganiarstwo przynosi profity:) A oto seria ksiażek, o której mowa:


wtorek, 17 maja 2011

Sugestywna powieść egipskiego noblisty



N. Mahfuz „Złodziej i psy”
Państwowy Instytut Wydawniczy
Warszawa 2007







Said Mahran opuszcza więzienie rozgoryczony i żądny zemsty. Bezpośrednio z tekstu nie wynika, z jakiego powodu trafił za kratki, ale możemy domyślać się, że znacznie przyczyniły się do tego działalność złodziejska oraz donos przyjaciół. Świat zewnętrzny po czterech latach odsiadki wygląda zupełnie inaczej. Żona Nabawijja związała się w tym czasie z innym mężczyzną, który na dodatek przejął jego majątek, a córka Sana nie rozpoznaje go. Said rozpoczyna wędrówkę śladami przeszłości, odwiedza osoby, które kiedyś były mu bliskie, ale spotyka go tylko rozczarowanie. Nabiera przekonania, że zdradziły one ideały, w imię których wspólnie walczyli i przypadło im w udziale to, co należało się jemu. Głównym obiektem nienawiści i furii głównego bohatera staje się Rauf Ulwan – kiedyś płomienny student-rewolucjonista, głoszący szlachetne, choć godzące w społeczne status quo idee sprawiedliwości i równości, a obecnie prominentny dziennikarz, członek establishmentu i mieszkaniec pałacu. Said czuje się tak głęboko zdradzony, że sensem jego życia staje się dokonanie aktu zemsty. Nie jest w stanie odwieść go od zbrodniczych planów nawet miłość kobiety (Nur), która mogłaby być dla niego szansą na ustabilizowanie życia po wyjściu z więzienia. Na drodze Saida pojawia się także mistrz ceremonii zikru Ali al-Dżunajdi. Pomimo tego, że kilkakrotnie udziela mu schronienia, wydaje się, że zatopiony w modlitwach i swoim wewnętrznym monologu kapłan nie jest w stanie udzielić Saidowi realnego wsparcia duchowego. 

Nadżib Mahfuz, laureat Nagrody Nobla w dziedzinie literatury za rok 1988, uważany jest za prekursora realistycznych utworów społeczno-obyczajowych w prozie arabskiej. Jego szczytowym osiągnięciem pisarskim obwołano słynną trylogię pt. „Opowieści starego Kairu”. Powieść „Złodziej i psy”, choć skromniejsza objętościowo, również zdradza społeczne zacięcie autora. Said Mahran jest swoistym „egipskim Robin Hoodem”, który okrada głównie domy bogaczy. Jego przyjaciel z czasów studenckich, a później wróg numer jeden – Rauf Ulwan, usprawiedliwia jego czyny, ba, widzi w nich nawet akt sprawiedliwości dziejowej! To dlatego jego zdrada boli tak bardzo. Działalność Saida przysparza mu nawet pewnej chwały wśród kairskiej biedoty. Ukrywający się „ludowy bohater”, już po popełnieniu dwóch morderstw, może np. nadal liczyć na pomoc Tarzana, właściciela kawiarni.

Chociaż to dwa zupełnie różne światy, wymowa książki „Złodziej i psy” kojarzy mi się z tekstem piosenki „Nie płacz Ewka” Perfectu: „ (…) hej prorocy moi z gniewnych lat/ obrastacie w tłuszcz/ już was w swoje szpony dorwał szmal/ zdrada płynie z ust (…)”. Ja natomiast stawiam sobie pytania: czy Said to mężczyzna obłąkany czy tylko słusznie zagniewany? Czy Rauf to rzeczywiście zdrajca młodzieńczych ideałów czy po prostu ktoś, kto z nich już wyrósł, stracił swój radykalizm? Co tak naprawdę popchnęło Saida do popełnienia dwóch zbrodni: wściekłość rewolucjonisty czy bezradność przegranego człowieka? Nie znajduję jednoznacznych odpowiedzi, chociaż autor zdaje się troszkę bronić swojego bohatera. Tak czy owak, powieść to udane studium szaleństwa (na poziomie jednostkowym) i rewolucji (na poziomie społecznym). Na dodatkową wzmiankę zasługuje fakt, że pisarzowi udało się sugestywnie oddać duszną i przytłaczającą atmosferę miasta, w którym toczy się opowiadana przez niego historia. Od pewnego momentu większość akcji dzieje się w ciemności, pod osłoną nocy, w pobliżu cmentarza (mieszkanie Nur). To oddaje grozę sytuacji głównego bohatera.

Na koniec jeszcze jedna uwaga: książka „Złodziej i psy” wydaje mi się bardzo „męska”, w tym sensie, że emocje, pobudki i działania są tu bardzo „męskie”, co dla mnie, jako czytającej kobiety, nie zawsze było zrozumiałe. Mam tu na myśli zwłaszcza pewien radykalizm podejmowanych wyborów i poświęcenie szczęścia osobistego dla „Sprawy”. Dla jednych będzie to wada, dla innych zaleta. Ja w każdym razie, mimo tego, nabrałam jeszcze ochoty na lekturę „Opowieści starego Kairu”.

sobota, 14 maja 2011

Wieści literackie, czyli nagrody, nowości i spektakularne likwidacje



Laureatka Swietłana Aleksijewicz 
i tłumacz Jerzy Czech





W dzisiejszej Gazecie Wyborczej pojawiło się kilka ciekawych wątków literackich. Zacznę może od tego, który ucieszył mnie najbardziej: wczoraj wieczorem ogłoszono laureatów drugiej edycji Nagrody im. R. Kapuścińskiego za reportaż literacki. W tym roku zostali nimi Swietłana Aleksijewicz, autorka książki „Wojna nie ma w sobie nic z kobiety” oraz jej tłumacz Jerzy Czech. W ścisłym finale znalazły się także następujące pozycje: „Toast za przodków” Wojciecha Góreckiego o Azerbejdżanie, Gruzji i Armenii, „Wysoki. Śmierć Camerona Doomadgee” Chloe Hooper, relacja z procesu białego policjanta, oskarżonego o śmierć Aborygena, „Uśmiech Pol Pota” Petera Fröberga Idlinga, książka o reżimie Czerwonych Khmerów w Kambodży oraz „Lekcja chińskiego” Johna Pomfreta na temat współczesnych Chin. O wszystkich nominowanych publikacjach już gdzieś czytałam, ale żadnej nie mam jeszcze na półce. Wciągam je na „wish-listę”! Więcej informacji na temat samej nagrody, wywiad Lidii Ostałowskiej z laureatką, laudację przewodniczącej jury Małgorzaty Szejnert dla Aleksijewicz oraz Tomasza Łubieńskiego dla tłumacza znajdziecie tu:

Druga dobra wiadomość: Zygmunt Bauman, „jedyny nasz celebryta, który uwodzi myślami” (cyt. za Gazetą Wyborczą) napisał nową książkę pt. „Kultura w płynnej nowoczesności”.

Na dwie dobre wiadomości musi przypadać przynajmniej jedna zła: minister skarbu Aleksander Grad przymierza się do likwidacji Państwowego Instytutu Wydawniczego! Gratuluję pomysłu i życzę jak najkrótszej kadencji!

wtorek, 10 maja 2011

Gratka dla małego niejadka


E. Dziubak „Gratka dla małego niejadka”
Wydawnictwo Albus
Poznań 2011





O książkach Wydawnictwa Albus pisałam już na blogu (w grudniu) w samych superlatywach – że mądre teksty, że ciekawa szata graficzna, że poważnie traktują małego czytelnika i pobudzają go do refleksji. Możecie posądzić mnie o „manię pochlebczą”, ale trafiła właśnie w moje ręce świeżutka jeszcze publikacja pt. „Gratka dla małego niejadka” i – nie zawaham się użyć tego słowa – jest zachwycająca! Autorka i ilustratorka – Emilia Dziubak – napisała pozycję obowiązkową dla dzieci, które marudzą przy jedzeniu, odmawiają, mimo usilnych starań dorosłych, przyjmowania pokarmu, a widok warzyw i owoców „rzeźbi” ich buzie w charakterystyczny grymas. Tym samym jest to lektura dla zmęczonych tą sytuacją rodziców, choć nie tylko – także dla tych, którzy pragną swoim pociechom zaszczepić nawyk spożywania różnorodnych potraw oraz pokazać im, że gotowanie może być wspaniałą i twórczą zabawą, która integruje pokolenia. 

„Gratka dla małego niejadka” jest swoistą książką kucharską w stylu retro. Znajdziemy w niej przepisy na przekąski, zupki, dania główne, desery i napoje. Oto kilka smakowitych przykładów na to, co sama chętnie bym zjadła: zielone muffinki, zupa z panem pieprzem, przysmak pana arbuza, naleśniki ze smacznym śpiochem czy pierożki z serem. Nie ma w tej książce pójścia na łatwiznę – obok słodkich przysmaków (zupa waniliowa z poziomkami, chrupiące gofry czy owoce w cieście), atrakcyjnych dla dzieci, mają tu także swoje miejsce potrawy, do przygotowania których potrzebne są drożdże, czarne oliwki, soczewica czy dynia. Wydaje mi się ważne, aby od najmłodszych lat takie składniki stawały się oczywistą częścią jadłospisu. Książka dostarcza także małemu czytelnikowi, oprócz przepisów kulinarnych, troszkę nienachalnie podanej wiedzy o tym, co jemy. Na to również autorka znalazła niebanalny sposób – przeczytamy tu wywiad z marchewką (fantastyczny!) czy „kilka słów o witaminkach”. Dziecko ma także szansę nadać jej własny rys i np. pokolorować obrazek czy rozwiązać łamigłówkę.

Tym, co decyduje o wyjątkowości tej publikacji, są ilustracje. Staje się to powoli znakiem firmowym tego wydawnictwa. Urzekły mnie już stojące rządkiem warzywa na okładce, ale to okazał się być tylko wstęp do wizualnej uczty. W tych obrazkach naprawdę można się zakochać! Najlepiej będzie, jeśli zobaczycie je sami, w myśl zasady, że jeden obraz wart jest tysiąca słów:



niedziela, 8 maja 2011

Money, money, money...



M. Zielke „Wyrok”
Wydawnictwo NGI Sp. z o.o.
Warszawa 2011







Mariusz Zielke, aktywny dziennikarz śledczy i gospodarczy, napisał książkę wciągającą, intrygującą i oryginalną. Sam autor to postać niezwykle ciekawa. Przez wiele lat współpracował z dziennikiem „Puls Biznesu”. W 2005 roku otrzymał nagrodę Grand Press w kategorii dziennikarstwo śledcze za teksty o zmowach giełdowych, a rok później nominowany był do tej samej nagrody – w kategorii dziennikarstwo specjalistyczne – za artykuły o absurdach urzędniczych i przetargach. W 2009 roku stworzył natomiast Niezależną Gazetę Internetową (http://ngi24.pl). Wspominam o tych elementach jego biografii, bowiem tłumaczą one biegłość autora w opisie dwóch światów, stanowiących główny kontekst opowiedzianej przez niego historii: finansowego i dziennikarskiego.

Sam Zielke określił swoją książkę mianem „pierwszego polskiego thrillera finansowego” (cytat pochodzi z okładki) i nie ma w tym stwierdzeniu wiele przesady. To pozytywnie odróżnia tę publikację od licznych, podobnych do siebie kryminałów, które ukazują się ostatnimi czasy na polskim rynku. Główny bohater, dziennikarz Jakub Zimny, pracuje w „Expressie Finansowym”. Raz wiedzie mu się lepiej, raz gorzej, ale „temat życia” ciągle jeszcze znajduje się gdzieś poza jego zasięgiem. Kiedy wydaje się, że jest bliski odkrycia spektakularnej afery, szefostwo blokuje jego inicjatywę, podsuwając mu w zamian inny trop. Zimny nie przypuszcza, że zmieni on całkowicie jego życie, które w pewnym momencie zawiśnie na włosku. W sprawę zaangażowane są: firma konsultingowa i duży dom maklerski, a także Komisja Nadzoru Finansowego. Zielke buduje wielowątkową i skomplikowaną fabułę, w której roi się od wszelkiego rodzaju nieprawidłowości: oszustw, korupcji, malwersacji. Autor sprawnie wmontował również w tę historię intrygę kryminalną, z morderstwem i śledztwem policyjnym włącznie. Trzeba przyznać, że sprawnie panuje on nad wszystkimi wątkami, mimo tego że wchodzą one ze sobą w skomplikowane relacje.

Gdyby nie fakt, że autor jest dziennikarzem gospodarczym z długoletnim stażem, pomyślałabym, że oferuje czytelnikom kolejną wersję spiskowej teorii dziejów. Świat, który opisuje jest tak zepsuty, że trudno to wszystko ogarnąć myślą. Mimo tego, że we wstępie do książki zastrzega: „Powieść „Wyrok” nie jest kontynuacją mojej działalności śledczej ani tym bardziej jej zwieńczeniem. Nie należy jej traktować jako zbeletryzowanej prawdziwej historii. Nie jest to opowieść oparta na faktach, a jedynie historia od początku do końca wymyślona”, trudno mi uwierzyć, że pisarz odciął swoją wiedzę na czas pisania książki. Myślę, że wręcz przeciwnie – znalazła ona swoje odzwierciedlenie w opisie działania prywatnych i publicznych instytucji finansowych, mechanizmów korumpowania urzędników i polityków, patologii funkcjonowania rynku finansowego w Polsce – od początku kapitalizmu po dzień dzisiejszy. Świat, o którym pisze Zielke, to już nie tylko grząskie bagno, to po prostu polskie (?) piek(ie)ł(k)o. Aż chciałoby się z niego wypisać.

Na szczególną uwagę w tej publikacji zasługuje, moim zdaniem, opis realiów środowiska dziennikarskiego i towarzyszących mu dylematów. Na początku książki Jakub Zimny pracuje w redakcji jednej z gazet zajmujących się tematykę ekonomiczną, później staje się dziennikarzem niezależnym, jeszcze później zakłada gazetę internetową. W żadnej z tych sytuacji nie jest mu łatwo, w każdej trafia na przeszkody i próby manipulacji. Zielke zdaje się mówić: autentyczna niezależność dziennikarska, wolne i demokratyczne media to fikcja. W rzeczywistości mamy do czynienia współcześnie ze specyficzną formą cenzury. Rolę cenzorów pełnią często reklamodawcy, którzy mają w rękach niezaprzeczalny argument – pieniądze. Wydawcom łatwiej zrezygnować z niepochlebnego dla mocodawców artykułu niż z pieniędzy za zamawiane przez nich reklamy. A niepokornego dziennikarza zdyskredytować łatwo: „Jeśli chcesz kogoś pozbawić wiarygodności, powiedz o nim, że jest wariatem. Tego nie sposób sprawdzić, a skoro tak mówią, to coś jest na rzeczy. Nikt go nie będzie chciał słuchać. Im mocniej będzie się bronił, im głośniej mówił, tym mniej będzie słyszalny. Tym bardziej ludzie będą uważać go za wariata” (s. 15).  
  
Na koniec jeszcze jeden cytat, który można odnieść do funkcjonowania biznesu w ogóle – ku przestrodze: „(…) dlaczego spółki bankrutują? (…) Ludzie!!! Nie kryzysy, nie problemy finansowe, nie brak kapitału. Tylko ludzie. To oni są problemem. W managemencie spółek często są prawdziwi szkodnicy. Jeżeli jest ich więcej niż ludzi porządnie wiosłujących – łódź tonie” (s. 60).

Czekam na drugą część, bo wiem że autor nad nią pracuje!

Na koniec coś z innej beczki – ciekawostka, którą chciałam się podzielić. W tym roku majówkę spędziliśmy w Puszczy Białowieskiej. Mieszkaliśmy w miejscu, w pobliżu którego pojawiało się co rano stado (ok. 8 sztuk) wolnożyjących, wygłodniałych żubrów!!! Zdjęcia może nie są zbyt wyraźne, ale były robione ok. 5.00 rano i ze sporej odległości. To dopiero cud natury!