poniedziałek, 28 listopada 2011

„Warszawą” przez świat

R. Sługocki „Od Wisły do Rzeki Perłowej”
Wydawnictwo Zysk i S-ka
Poznań 2011









„Podróże po świecie „warszawą” w 1957 roku w PRL wydawały się marzeniem ściętej głowy” – czytamy na okładce książki „Od Wisły do Rzeki Perłowej”, opublikowanej niedawno przez Wydawnictwo Zysk i S-ka w bardzo interesującej serii „Podróże retro”. Jaki zatem patent zastosowali Ryszard Sługocki i Zygmunt Rzeżuchowski, zwany „Zetem”, że ich wyprawa dookoła świata, sponsorowana przez „Express Wieczorny”, uzyskała „błogosławieństwo” samego Józefa Cyrankiewicza? Przepis na organizację takiego szalonego przedsięwzięcia mógłby z grubsza wyglądać tak: do marzeń o dalekich i egzotycznych krajach i wewnętrznego niepokoju, który „każe” być aktywnym, działać, poszukiwać nowych wrażeń, dodać należy sprzyjające okoliczności historyczne (np. odwilż po epoce stalinowskiego terroru), uprzywilejowaną jednak pozycję społeczną (np. dziennikarza prasy reżimowej), znajomości ułatwiające szybkie zdobycie prawa jazdy i paszportu oraz odrobinę pozytywnie rozumianej bezczelności. Wspomnieć by można jeszcze o odporności na złośliwe komentarze „życzliwych” kolegów po fachu, ot choćby początkującego dziennikarza „Przekroju” Ryszarda Kapuścińskiego, szydzącego, „że jeśli wyjazd dojdzie do skutku, zgodzi się być pchłą na mojej nodze” (s. 23).

Książka Ryszarda Sługockiego to obszerna, bogato ilustrowana relacja z podróży, która rozpoczęła się w Warszawie, a zakończyła w Chinach. Jej trasa przebiegała przez Czechosłowację, Austrię, Węgry, Jugosławię, Bułgarię, Turcję, Iran, Afganistan, Pakistan, Indie i Birmę, a w drodze powrotnej przez Hongkong, Malezję, Sri Lankę, Jemen, Sudan, Egipt i Gibraltar. Podstawowym środkiem lokomocji i na czas wyjazdu – domem – dla dwóch odważnych dziennikarzy był, użyczony przez dyrektora FSO, „samochodopodobny pojazd o nazwie Warszawa” (s. 17). Dzielnie pokonywał on wyboiste płaskowyże i pustynie, górskie szlaki i… rzeki. Doniesienia z kolejnych etapów wyprawy, które sukcesywnie ukazywały się na łamach „Expressu Wieczornego”, były zapewne dla jego czytelników swoistym oknem na świat. Lektura wspomnień Sługockiego i Zeta to jakby przyglądanie się zatrzymanym w kadrze obrazom epoki, która już minęła.

Najciekawsze fragmenty opowieści polskiego dziennikarza i późniejszego dyplomaty zaczynają się od momentu, kiedy uczestnicy car tripu przekraczają turecko-irańską granicę. W książce pojawia się wówczas więcej spostrzeżeń natury antropologicznej, historycznej czy socjologicznej niż, jak do tej pory, obyczajowo-towarzyskiej. Rajd przez „bratnie kraje” upływał bowiem pod znakiem oficjalnych wizyt i alkoholu. W Czechosłowacji przyjmuje ich minister spraw zagranicznych, odwiedzają także parę podróżników – Zigmunda i Hanzelkę, która przejechała tatrą Afrykę. W Austrii wpadają w spiralę spotkań z prasą i tamtejszą Polonią, a w Jugosławii z kolei stawiają się na rozmowę kolejno u wiceprezydenta oraz ministra kultury i sportu – i tak w koło Macieju. Dopiero w trakcie pobytu w Turcji zmienia im się trochę perspektywa – odmienny od tego, co dobrze znane kontekst kulturowy wytrąca z równowagi, zaostrza zmysły, skłania do porównań i refleksji, wędrówek i poznawania zabytków. Iran, Afganistan czy Pakistan to już zupełnie inna „bajka”. We wstępie do książki autor z niejaką dumą pisze, że „do dnia dzisiejszego nikomu nie udało się przejechać samochodem tej samej trasy” (s. 9). Czy jeszcze kiedyś jakiś obieżyświat powtórzy ten wyczyn? Kilka państw, które w latach 50-tych odwiedzili Sługocki i Zet stanowi obecnie punkty zapalne na mapie świata. Większą przeszkodą niż pieniądze czy odpowiedni sprzęt wydaje się być współcześnie wzajemna wrogość między narodami, która niweczy poczucie bezpieczeństwa i elementarne zaufanie do „innych”. Dlatego fakt, że możemy podglądać codzienne życie Iranu czy Afganistanu od środka, jest niezaprzeczalnym atutem tej publikacji.

Książka „Od Wisły do Rzeki Perłowej”, choć zawiera relacje z podróży po dalekich krajach, jest też w pewnym sensie narracją o Polsce tamtych lat. Dzięki temu, że uczestnicy wyprawy korzystali wielokrotnie z pomocy placówek dyplomatycznych, rozsianych po całym świecie, czytelnik może zobaczyć na przykład, jaką wagę przykładano wówczas do polityki międzynarodowej. Obraz funkcjonowania polskich ambasad, poselstw i misji handlowych, jaki wyłania się z tej opowieści, budzić musi uśmiech politowania. Sługocki komentuje to wprost: „Przez niemal dwa tygodnie, szturmując bezskutecznie konsulat Iranu i Afganistanu, chcąc nie chcąc uczestniczyliśmy w codziennym życiu polskiego grajdołka, polegającym głównie na czynnościach rozrywkowo-wypoczynkowych na koszt górników, hutników i całej reszty mas pracujących PRL” (s. 106). Ulubionym zajęciem radcy handlowego i ambasadora w Turcji była gra w karty, a ich żon – zakupy. Profesor Zajączkowski – orientalista turkolog, oczekujący na zgodę władz na wstęp do sułtańskiego archiwum, lubował się w kontemplowaniu tańca brzucha, zwłaszcza w wykonaniu Irlandki Pameli. Towarzysz poseł Sidor z Teheranu określał swój personel mianem „hien i przeżuwaczy ekskrementów” (s. 168), jego attache kulturalny „pieszczotliwie” wypowiadał się o swoim koledze Piprztyckim (radcy) jako o „wszawej mendzie”, a ten, nie pozostając mu dłużnym, twierdził, że „u attache Łaszcza niedostatek intelektu współgra z głębią niewiedzy” (s. 167). Osoby pełniące służbę dyplomatyczną w obcym kraju traktowały ją często jako formę zesłania. Rzadko posiadały odpowiednie kwalifikacje (poza partyjnym nadaniem) i ambicje, żeby poznawać kulturę i język regionu, w który przybyły, nie mówiąc już o aktywnym działaniu na rzecz budowania i poprawy stosunków międzypaństwowych. Podróż Sługockiego i Zeta to także liczne, czasami dość nieoczekiwane (np. na granicy pakistańsko-indyjskiej), spotkania z rodakami żyjącymi na obczyźnie. Jadąc przez Turcję, dziennikarze odwiedzają m.in. wioskę Adampol, którą zasiedlili, po 1831 roku, byli żołnierze powstania listopadowego. Na ciekawe polskie tropy natknęli się oni także w Teheranie (w 1942 roku kilkadziesiąt tysięcy Polaków przybyło tu z armią Andersa ze Związku Radzieckiego) i Afganistanie (postać Jana Witkiewicza).

Tym, co drażniło mnie w tej lekturze, był język, z pomocą którego opowiada się w niej o kobietach – głównie przez pryzmat ich fizyczności, redukując je często do roli obiektów seksualnych („Z silnika ciekło jak z dziewicy podczas menstruacji” – s. 17; „Za ladami sklepów stały zgrabne, młode i uśmiechnięte panienki, gotowe sprzedać wszystko i nawet może jeszcze więcej” – s. 46; „Łopatka, pod którą wstrzyknięto mi pentę, dżumę i cholerę, wezbrała jak pierś dorodnej dziewicy” – s. 68). Autorzy nie pozostają co prawda obojętni na dramatyczne historie kobiet muzułmańskich (opowieści Aminy czy Anette i Marie), ale zdają się nie zauważać ani tego, że przyczyniają się do nich, korzystając np. z tureckich burdeli, ani opresyjności własnej kultury (język).

„Niczego nie żałuję. Odbyłem wspaniałą podróż życia” – pisze w posłowiu Ryszard Sługocki. Dzięki tej książce taką przygodę mogą też przeżyć czytelnicy.

środa, 23 listopada 2011

Czytelnik jako świadomy konsument

Rzecz wydaje się godna uwagi! Tekst cytuję za portalem granice.pl


Nie tucz książkowego potwora! Kupuj u wydawcy!

Gdzie kupujesz nowości książkowe? W małych księgarenkach? W centrach handlowych? W księgarniach sieciowych?  A może za pośrednictwem Internetu? Zastanów się dobrze, bowiem Twoja odpowiedź może mieć wpływ na to, czy będziesz jeszcze miał co czytać…



- Wydawcy mają coraz większy problem z odzyskaniem pieniędzy za swoje książki z dużych sieci księgarskich – podkreśla Małgorzata Gutowska-Adamczyk, autorka bestsellerowej serii "Cukiernia pod Amorem". - Przez to maleje liczba tytułów pojawiających się w księgarniach, przez to maleją nakłady na marketing, przez to coraz większe problemy mają redakcje pism i serwisów literackich, przez to z kolei cierpią czytelnicy, poszukujący interesującej i naprawdę dobrej lektury. I właśnie czytelnicy są największą nadzieją na ozdrowienie sytuacji. Świadomy klient, niczym świadomy obywatel, ma siłę, jakiej doświadczyli ostatnio najwięksi tyrani świata. Ponieważ wydałam w ciągu ostatniego roku ponad dwa tysiące złotych na książki w salonach sieci, niniejszym oznajmiam, że przestaję robić tam zakupy! W Waszych-naszych rękach, czytelnicy, los autorów, wydawców i książek. Kupujcie świadomie! Kupujcie w niewielkich księgarniach lub – najlepiej – przez Internet, bezpośrednio u wydawcy - nawołuje autorka.

Potwór na diecie?
– Wiele bardzo zasłużonych dla polskiej kultury wydawnictw ma w sieciach zamrożone ogromne pieniądze. Przez to publikacja wielu znakomitych książek, naprawdę wartościowej literatury jest odłożona na czas późniejszy, może też… w ogóle nie dojść do skutku! Dlatego chcemy zainaugurować akcję „Nie karm książkowego potwora! Kupuj u wydawcy!” – mówi Sławomir Krempa, redaktor naczelny wortalu literackiego Granice.pl.

Los książki w rękach czytelników!
- Wszyscy musimy wziąć odpowiedzialność za losy rynku książki w Polsce – mówi popierający przedsięwzięcie Grzegorz Raczek, redaktor naczelny portalu DuzeKa.pl – Każdy z miłośników książki powinien poinformować o zaistniałej sytuacji swoich znajomych i przyjaciół. Z pewnością dobrym sposobem będą serwisy społecznościowe. Na Facebooku pod adresem: http://www.facebook.com/niekarmksiazkowegopotwora pojawił się fanpage, który gromadzić ma zwolenników przedsięwzięcia. By go łatwo znaleźć, wystarczy wpisać w wyszukiwarce hasło: Nie karm książkowego potwora! Warto go polubić i polecić znajomym. Udostępniliśmy też specjalne grafiki z hasłem dotyczącym akcji i zachęcamy Internautów, by na określony czas zastąpili nimi swoje zdjęcia profilowe. Blogerów zachęcamy, by zamieszczali grafiki te na swoich stronach. Dzięki temu – mamy nadzieję – uda się dotrzeć także do osób, które książki kupują rzadziej, jako prezent na Boże Narodzenie czy urodziny. 

 - Powtórzmy: apelujemy do miłośników książki, by nabywali nowości wydawnicze bezpośrednio w księgarniach internetowych wydawców lub w księgarniach przez nich wybranych. Warto też kupować w niewielkich księgarenkach – podkreśla Krempa. – To bardzo ważna inicjatywa, szczególnie w okresie przedświątecznym, gdy sprzedaż książki bardzo dynamicznie rośnie.

Zatem powiedz STOP łakomym potworom odbierającym autorom wenę twórczą, wydawcom – serce do zaspokajania potrzeb czytelników, a wszystkim znajdującym upodobanie w delektowaniu się słowem pisanym – możliwość zagłębiania się w książki. Przyłącz się do akcji „Nie tucz książkowego potwora” i… wyślij go na dietę!”

wtorek, 22 listopada 2011

Wprost ze Szwajcarii

C. Kracht „Tu będę w słońcu i cieniu”
Wydawnictwo FA-art
Katowice 2011








Literatura wprost ze Szwajcarii (a może raczej Argentyny, bo tam podobno mieszka obecnie autor?) pojawia się w moim repertuarze niezwykle rzadko, dlatego z zainteresowaniem sięgnęłam po książkę Christiana Krachta pt. „Tu będę w słońcu i cieniu”. Teraz, już po lekturze, trudno mi jednoznacznie określić swoje uczucia względem niej. Jest to bez wątpienia tekst oryginalny, surowy, oszczędny, wytrącający z czytelniczej rutyny. Żeby przez niego przebrnąć, trzeba jednak oswoić się ze specyficzną formą narracji i koncepcją świata przedstawionego. Tłem i sensem tej opowieści jest bowiem wojna, i to wojna totalna, która trwa 96-ty rok. Nie ma już ludzi, którzy pamiętaliby czasy pokoju, przeszłość zlewa się w jedno, tworząc wielką, niezróżnicowaną plamę, a przyroda zatraciła swój naturalny rytm. Przewodnikiem po tej ponurej rzeczywistości jest Komisarz Partii w Nowym Bernie – czarnoskóry mężczyzna bez imienia i nazwiska, bo być może i one nie mają już znaczenia.

Spróbujmy uporządkować choć trochę treść i podstawową strukturę tej niewielkiej publikacji. Zacznijmy od tego, że Szwajcaria, główne miejsce akcji, występuje w niej pod nazwą „Szwajcarska Republika Radziecka”. Polityczna mapa świata, ogólnie rzecz ujmując, różni się od tej, jaką znamy obecnie: Indie są tu Hindustanem, a Australia – Imperium Wielkoaustralijskim. Jak się okazuje, wielki konfederat Lenin wcale „(…) nie wrócił zaplombowanym pociągiem do upadającej, napromieniowanej Rosji, lecz został w Szwajcarii, by tam po kilkudziesięcioletniej wojnie powołać Rady Delegatów Robotniczych w Zurychu, Bazylei i Nowym Bernie” (s. 43). Kracht dokonał przy pomocy tego zabiegu fabularnego ciekawego odwrócenia – kraj uchodzący współcześnie za wcielenie cnót, porządku, neutralności i dobrobytu, stolicę bankierstwa, uczynił epicentrum rewolucji komunistycznej, propagującej idee braterstwa, równości, wolności od nienawiści rasowej i wyzysku. Główny bohater i narrator jest Afrykańczykiem, kształconym w akademii wojskowej w Blantyre w Malawi (jakoby było ich wiele), założonej i prowadzonej przez szwajcarskich dywizjonerów. Być może się mylę (jeśli tak, bardzo proszę o sprostowanie!), ale Szwajcaria nigdy nie była imperium kolonialnym z rozległymi wpływami na Czarnym Lądzie, w związku z czym podejrzewam autora, również w przypadku tej sugestii, o zastosowanie zasady a rebours. Wspominany już komisarz – i na tym opiera się akcja książki – próbuje dokonać aresztowania niejakiego Brażyńskiego – Polaka i Żyda jednocześnie. W tym celu wyrusza aż do Redity – potężnej, ukrytej we wnętrzu gór twierdzy, będącej swoistym centrum dowodzenia światowego komunizmu. Czytelnik towarzyszy mu zarówno w zbieraniu tropów (wizyta u dywizjonerki Favre), jak i samym pościgu przez alpejskie śniegi.

Powieść Krachta jestem skłonna interpretować na dwóch poziomach. Jeden z nich ma wymiar bardziej lokalny, drugi – globalny. „Tu będę w słońcu i cieniu” można potraktować jako alternatywną wizję historii świata, a przede wszystkim samej Szwajcarii. Wskazywałyby na to wprowadzone przez autora kontrasty, o których pisałam wyżej (Szwajcaria jako królestwo banków, mocnej waluty i wzór neutralności versus Szwajcaria jako centrum światowego komunizmu i mocarstwo z silnymi wpływami w Afryce). Zbyt mało znam ten kraj, aby wypowiadać się na temat słabości, mitów i kompleksów jego obywateli, ale książka Krachta wydaje się w jakimś stopniu z nimi rozprawiać. W tym sensie ma ona ograniczony zasięg, tzn. jest w pełni zrozumiała głównie dla rodaków autora. Za uniwersalne uznałabym natomiast rozważania pisarza na temat tego, czym jest wojna, jakie doświadczenia i konsekwencje ze sobą niesie. Interesujące jest to, w jaki sposób Kracht łączy ją z językiem. „Jeśli kiedyś w czasach pokoju dużo czytaliśmy, jeśli pisaliśmy książki, drukowaliśmy książki, chodziliśmy do bibliotek, to teraz ewolucyjnie oddalamy się od pisma, ono traci dla nas coraz bardziej na znaczeniu czy, jak kto woli, tworzy się język prywatny” (s. 32). I dalej: „Zanik naszej umiejętności pisania jest, można powiedzieć, procesem zamierzonego zapominania. Nie ma już nikogo, kto urodził się w czasach pokoju. Pokolenie, które po nas przyjdzie, będzie pierwszym budulcem nowego człowieka. Niech żyje wojna”.

Książka szwajcarskiego autora ma jeden poważny minus – w moim odczuciu zawiera zbyt wiele niedopowiedzeń. Niejednokrotnie czułam się w trakcie lektury zdezorientowana, nie wiedząc w jakim kontekście umieścić dane wydarzenie czy postać. Trudno było mi w związku z tym zbudować sobie jasną i klarowną wizję całości, przeniknąć intencje pisarza. Szukając interpretacyjnych tropów, poruszałam się trochę po omacku. Mimo to nie żałuję czasu, jaki jej poświęciłam.

Dramaturgia powrotu

R. M. Groński „Powroty”
Warszawskie Wydawnictwo Literackie Muza
Warszawa 2011









Dziś na blogu gości kolejny felietonista, tym razem tygodnika „Polityka”, występujący tu w roli autora opowiadań, zebranych pod wspólnym szyldem „Powroty”. „Hrabina z Targowej”, „Busz” oraz „Ostatnie ogniwo” to trzy diametralnie różne opowieści, które spaja motyw wyeksponowany w tytule. Nie powrót, wbrew pozorom, jest jednak głównym tematem tych utworów. Ryszard Marek Groński napisał bowiem książkę o zmaganiu się z polskością, a może raczej o tym, jak losy jednostki, często bez jej udziału, a nawet pomimo pewnych świadomych wysiłków, splatają się z historią kraju i pod wpływem tego zderzenia kierują się na inne tory. Marta Gordon, Andrzej Dolecki oraz Adam Biernat wyjechali w pewnym momencie swojego życia za granicę. Grońskiego interesuje zarówno to, co ich do tego skłoniło, jak i to, co zastali po powrocie.

„Hrabina z Targowej”, tragikomiczna opowieść o córce szewca z Pragi (tej warszawskiej), aktorce głównie „teatrzykowej” i kabaretowej, zdaje się najpełniej ujawniać ironiczne zacięcie autora, który określa się także mianem satyryka i historyka polskiej rozrywki. Martę Gordon, a właściwie Kosiorek, poznajemy jako gwiazdę teatrzyku Gong, która bezpardonowo rywalizuje o pierwsze miejsce w szeregu z niejaką Renusią. „Przedmiotem” sporu między nimi jest także egzaltowany hrabia Przemysław Przecławski, którego ta pierwsza niechybnie odrzuca – do czasu. Kochliwy hrabia zaczyna bowiem interesować się drugą „diwą”. Czysty przypadek (z małą pomocą lokaja Jana) sprawia, że to jednak Marta Gordon zostaje jego żoną. Scena oświadczyn (s. 11) to świetny przykład komizmu sytuacyjnego. Co jednak stanie się, kiedy nieokrzesana artystka wejdzie do utytułowanej rodziny? Ano świat się nie zawali, bo pełno w niej barwnych indywiduów – żeby wspomnieć chociażby księżną Konstancję czy rządcę Herszka. Młodą mężatkę porywa niemal od razu pęd historycznej zawieruchy (rozpoczyna się II wojna światowa), który będzie jej towarzyszył aż do wyjazdu z Polski. Okupacja niemiecka i sowiecka, nacjonalizacja, wypędzenie z pałacu i przeprowadzka do Łodzi, romans dawnej rywalki z ubekiem i wynikające z tego reperkusje, wreszcie emigracja – Groński tak prowadzi swoją bohaterkę, że doświadcza ona całego spektrum „zdarzeń”. „Hrabina z Targowej” to nie tylko zjadliwa satyra na środowisko „półświatka” artystycznego, ale także kompendium wiedzy (z przymrużeniem oka) o najnowszej historii Polski. Gdyby tylko puenta tego opowiadania była bardziej wyrazista…

„Busz” niesie ze sobą zupełnie inny rodzaj przekazu i emocji – wszystko tu zanurzone jest w gorzko-melancholijnym sosie. Andrzej Dolecki, były działacz opozycyjny ruchu Jedność i Siła (ulotki, podziemna prasa, manifestacje itp.), a obecnie właściciel dwóch fabryk diamentów w Botswanie i obywatel tego kraju, wraca po niemal dwudziestu latach nieobecności do Polski. Wyjechał w pośpiechu, gwałtownie, paląc za sobą mosty. Co zatem skłoniło go do powrotu? Formalnie – udział w kongresie partii, którą założyli dawni koledzy. W większym stopniu jednak miłość z dawnych lat, a raczej jej wspomnienie, wyobrażenie, pytania bez odpowiedzi, które się z nią wiążą. Ultimatum postawione przez SB było jedną z tych „propozycji nie do odrzucenia” – wyjazd z kraju albo jego dziewczynie stanie się krzywda – zbiorowy gwałt, pobicie, wypadek samochodowy. Czy można było postąpić wtedy inaczej i nie ulec? Potraktować ten szantaż z dystansem, jako próbę zastraszenia, której nikt nie odważy się zrealizować? Czy druga osoba mogłaby żyć ze świadomością zagrożenia, jakie czai się za każdym rogiem? Czy taka świadomość byłaby jej w ogóle potrzebna? Groński stawia swojego bohatera w sytuacjach, które skłaniają do zadawania trudnych, a może nawet niewygodnych pytań, zwłaszcza w kraju, przez który przetacza się falami dyskusja o lustracji, teczkach, współpracy z organami Służby Bezpieczeństwa, winie, odpowiedzialności i karze. Jak słusznie zauważa jedna z książkowych postaci: „Tamtego świata już nie ma, chociaż jego okruchy ranią” (s. 141). Nowa rzeczywistość wymusiła zmiany. Jedni poradzili sobie z nimi lepiej, inni gorzej. Wielu przyjaciół Andrzeja zrobiło kariery w polityce i biznesie. Przeszłość jednak nadal znaczy, o czym świadczy choćby fakt, że „opozycyjność” w biografii sprzyja kreowaniu pozytywnego wizerunku. Marta, dawna dziewczyna Doleckiego, a obecnie prężna businesswoman, komentuje to następująco i trafia w sedno: „Nie uwierzysz, wielka teraz moda na podobne wykopaliska. Po aferach, w jakie byli umaczani wczorajsi bohaterowie, dobrze robi powtórka z czasów heroicznych. Wystawianie na jarmarku sińców i blizn, pamiątek po przeżytej gehennie, dowodów bohaterstwa, niekiepsko osadzonych w tradycji. Milicyjna suka staje się kibitką, zadyma powstaniem listopadowym, areszt Dziesiątym Pawilonem” (s. 155). Gdzieś obok tego publicznego, krzykliwego rozrachunku z historią rozgrywają się jednostkowe dramaty tych, którym przeszłość nie daje o sobie zapomnieć. Czy powrót do kraju i konfrontacja z dawną miłością pozwolą głównemu bohaterowi uporać się z nią? Odpowiedź czytelnicy znajdą w książce.

„Ostatnie ogniwo” to najbardziej zagadkowe opowiadanie w tym tomie. Tak zagadkowe, że pisać o nim nie będę:) Dość wspomnieć, że chodzi w nim o zlecenie… wykradzenia ciała Lenina z moskiewskiego mauzoleum…

Książkę R. M. Grońskiego polecam zwłaszcza tym osobom, które chciałyby przeżyć czytelniczą przygodę z historią najnowszą w tle. „Hrabina z Targowej” bawi, „Busz” porusza, a „Ostatnie ogniwo”, choć najsłabsze, zadziwia. Bilans wypada więc na plus.

środa, 16 listopada 2011

Sukces polskiej książki w Korei!


W 4 edycji Konkursu CJ Picture Book Awards w Korei (http://www.cjbook.org/english/main.php) wybrano 100 najpiękniejszych książek świata. Wzięło w nim udział około 600 publikacji nadesłanych z ponad 35 krajów. Na liście laureatów znalazła się tylko jedna książka z Polski – „Gratka dla małego niejadka” (pisałam o niej w maju), wydana przez Wydawnictwo ALBUS Iwona Wierzba z Poznania, a zilustrowana przez Emilię Dziubak. Książka znajdzie się już niebawem w katalogu pokonkursowym wśród pozostałych najpiękniejszych książek świata, będzie prezentowana także na wystawie Książki Obrazkowej w Korei. Gratulacje!!! Teraz, pławiąc się w cudzej chwale, ochoczo przyznaję, że już w maju wiedziałam, z jakim „cackiem” mam do czynienia;)

wtorek, 15 listopada 2011

Czy w Rumunii można spotkać diabła?

Postanowiłam dzisiaj na blogu zaprezentować tekst, który napisałam dla jednego z portali internetowych, ale straciłam już nadzieję, że doczekam się jego publikacji. Powstał on w oparciu o moje refleksje na temat książki Michała Kruszony „Rumunia. Podróże w poszukiwaniu diabła” oraz doświadczenia z wyjazdu do tego niezwykłego kraju. Zapraszam do lektury!:)

Zainspirowana moją tegoroczną, wakacyjną wyprawą, sięgnęłam po książkę „Rumunia. Podróże w poszukiwaniu diabła” Michała Kruszony[1]. Bardzo sobie chwalę tę odwróconą kolejność.

Odwróconą, bowiem zazwyczaj poszukiwałam relacji z miejsc, które planowałam odwiedzić, przed wyjazdem. Tymczasem cudze refleksje z podróży zupełnie inaczej układają się w głowie, kiedy dysponujemy już własnym doświadczeniem. Kontakt z lekturą bardziej przypomina wtedy dialog z autorem niż tylko bierne kolekcjonowanie informacji. Tak naprawdę istnieje tyle opisów różnych zakątków świata, ilu bywalców. Warto więc skonfrontować własne i cudze spojrzenie.

Rumunia Michała Kruszony

Z okładki książki Michała Kruszony „krzyczy” czerwony napis: „Bestseller! Ponad 15 000 sprzedanych egzemplarzy!”. Myślę sobie – nie mogłam lepiej trafić! Biografia autora i zestawienie jego pisarskiego dorobku też wyglądają zachęcająco – historyk i etnolog z wykształcenia, dyrektor Muzeum Zamek Górków w Szamotułach, opublikował między innymi „Kulturalny atlas ptaków”, „Huculszczyznę. Opowieść kabalistyczną” czy też „Ugandę. Jak się masz, muzungu?”. Jednak coś mnie w tej książce mierzi, uwiera. Najpierw jednak kilka słów pochwał, bo i na takie z pewnością zasługuje.

Michał Kruszona jest doświadczonym „rumunofilem” – odbył ponad trzydzieści wypraw w różne regiony Rumunii, ze szczególnym uwzględnieniem Mołdawii (głównie Bukowiny), Maramureszu i Transylwanii (Siedmiogrodu). Te obszary są też najsilniej obecne w omawianej publikacji. Tym, co dodaje „smaczku” jego relacjom jest fakt, że autor przyglądał się codziennemu życiu ludzi i miasteczek z perspektywy kogoś, komu udało się dostać do wnętrza tego świata, kto zaprzyjaźnił się z mieszkańcami, kto rozpoznawany jest przez kelnerów co rusz w tych samych knajpach. Kruszona widział i słyszał więcej niż niejeden przeciętny „wycieczkowicz”. Śmiało więc można określić go znawcą, specjalistą. Dla mnie ta lektura była też ważna o tyle, że opisuje tę część Rumunii, do której nie udało mi się dotrzeć – to naprawdę duże i bogate w „atrakcje turystyczne” państwo, zasługujące przynajmniej na trzy dwutygodniowe wyprawy (nie wspominam tu o górach, które zajmują 30% powierzchni terenu i można chodzić po nich latami). Z pewnością warto zobaczyć Wesoły Cmentarz w Sapinta, piękne, malowane monastyry, Nowy Sołoniec, Kaczycę czy Pleszę – polskie wioski na północy kraju. Mam nadzieję, że kiedyś mi się to uda. 

Kruszona pisze: „Rumuni darzą Polskę nieodwzajemnioną miłością. Miron Costin, rumuński kronikarz, pisał swoją XVII-wieczną kronikę wierszem po polsku (…). Dała ona początek fascynacji Rumunów nadwiślańskim krajem. Fascynacji nieoczywistej i dostępnej tylko dla wybranych” (s. 122). Chcąc jakby potwierdzić historyczne związki między dwoma państwami, autor szuka polskich tropów w Rumunii. Jest to bardzo udany zabieg, który rozbudził moją ciekawość, a nawet skłonił do zanurzenia się w przeszłość. Okazuje się na przykład, że Cecora, miejsce słynnej bitwy z 1620 roku, w której zmierzyły się armia turecko-tatarska oraz polska, pod dowództwem hetmana wielkiego koronnego Stanisława Żółkiewskiego, leży na ziemi rumuńskiej. Obecnie jest ona dużą wsią, w której próżno szukać pamiątek dawnych wydarzeń. Kto z Was, drodzy Czytelnicy, wiedział także, że Jakub Szela, przywódca rzezi galicyjskiej z 1846 roku i słynny Upiór z „Wesela” S. Wyspiańskiego, dokonał swojego żywota w miejscowości Sołka na Bukowinie? Kruszona wspomina także początki II wojny światowej – to właśnie na terytorium Rumunii internowano pod naciskiem III Rzeszy Prezydenta RP, rząd, dowództwo oraz żołnierzy. Nie można zapomnieć o Stefanie Batorym, jednym z najwybitniejszych królów elekcyjnych, pochodzącym z Siedmiogrodu. Dociekliwy badacz przeszłości odnalazłby z pewnością tych śladów jeszcze więcej.

Na osobny komentarz zasługuje sposób, w jaki książka „Rumunia. Podróże w poszukiwaniu diabła” została wydana – rzekłabym: luksusowy. Gruby i lśniący papier bardzo przyjemnie się dotyka, ale mnie najbardziej cieszą liczne, barwne i intrygujące fotografie. Jest ich w tej publikacji naprawdę sporo, ale nie zakłócają one, w moim odczuciu, narracji, tylko odsłaniają przed nami jej dodatkowe sensy.

Rumunia w książce Kruszony to kraina magiczna, tajemnicza, baśniowa, siedlisko demonów, zjaw, duchów, a może nawet samego Diabła. To na jego poszukiwanie wyruszył autor. „(…) nigdzie tak dobrze jak w Rumunii Diabeł nie wyraża swojego pierwotnego oblicza, raczej stroniąc od zawoalowania twarzy. Tylko tam można doznać jego fizycznej obecności, uczestniczyć w diabelskiej summie. Silny chrystianizm wymaga od niego dużej przebiegłości, dlatego przybiera on tam wiele imion i postaci” (s. 7). Odnajduje go Kruszona w osobie Vlada Tepesa (Włada III Palownika), hospodara wołoskiego, zwanego też Drakulą. Ponury przydomek zawdzięczał on ulubionej metodzie sprawowania władzy i utrzymywania porządku społecznego – wbijaniu na pal. Skala jego okrucieństwa poraża do dzisiaj – podczas jednej z wypraw przeciwko Turkom, zmuszony do odwrotu, nakazał potraktować w ten sposób 24 tysiące jeńców, tworząc swoisty „las śmierci”! Współczesnym wcieleniem Diabła nazywa także autor komunistycznego dyktatora Nicolae Ceausescu – Wodza Narodu, Słońce Karpat, jeden z symboli ciemnej karty historii XX wieku.

Podczas pobytu w Rumunii, krainie z pogranicza jawy i snu, zdarzają się Kruszonie zaskakujące sytuacje. W mieście Bakau spotyka na przykład kondukt pogrzebowy. Wiedziony ciekawością (i okazją zrobienia zdjęcia) wskakuje na dużą ciężarówkę, przewożącą otwartą trumnę. Tam przemawia do niego… nieboszczyk imieniem Chufu. W Suczewicy staje się z kolei świadkiem osobliwego obrzędu. Mniszki z pobliskiego monastyru, zupełnie nie zwracając na niego uwagi, odsłaniają wejście do starej krypty, gdzie pochowane są ciała dzieci. Kobiety biorą każde z nich na ręce, głaskają, przytulają i nacierają specjalnymi płynami. Następnego dnia rano pisarz budzi się w swoim samochodzie w Satu Mare, miejscowości oddalonej o ponad 200 km. Czy muszę dodawać, że  nie potrafi rozstrzygnąć, jak się tam znalazł? Innym razem przychodzi do niego we śnie… hetman Żółkiewski, wyjaśniając tajemnice swojej śmierci. W publikacji znajdziemy więcej takich obrazów. Ale czy należy się temu dziwić? Zdaje się, że wino często towarzyszyło peregrynacjom autora, a i o paleniu skręta wspomina on otwarcie. Być może wprowadzenie do tekstu „wątku pozaziemskiego” uatrakcyjnia lekturę, ale też kłopotliwie zaciera granicę między fikcją a rzeczywistością. Nie sprzyja to postrzeganiu książki jako wiarygodnego źródła informacji. Bo czy na przykład nocna wizyta Kruszony na bukareszteńskim cmentarzu (i spotkanie z „cmentarnymi dziećmi”) odbyła się naprawdę czy tylko w wyobraźni?

Tym, co drażni mnie też w „Rumunii. Podróżach w poszukiwaniu diabła” jest język opowieści – zbyt często „barokowy”, kwiecisty, naiwny. Kiedy autor pisze na przykład o całowaniu relikwii przez wiernych i zagrożeniach związanych z brakiem higieny, podsumowuje: „Żółtaczka, gruźlica i inne paskudztwa być może w takich miejscach są bezradne wobec chęci obcowania z sakralnym wszechświatem Jedynego Boga” (s.160). Innym razem z kolei, odkupując od łowiących dzieciaków kij z wędką, wspomina: „Taki sam dostałem w prezencie od ojca w piątej klasie szkoły podstawowej. Spojrzałem w niebo, by mu za to podziękować (…)” (s. 150). Kruszona jawi się nam również jako wielbiciel kobiecych wdzięków i w tym temacie „przekracza” samego siebie. Wizje dwóch kąpiących się pod prysznicem dziewczyn z motelu „czarujących czarownic”, które celowo zostawiają otwarte drzwi do łazienki czy też historia zauroczenia Oksaną, piękną „zdobyczą” swojego „opiekuna”, przywiezioną znad Morza Czarnego („Może mu za nią zapłacę – pomyślałem naiwnie, natychmiast wyobrażając sobie, co by się stało, gdyby zazdrośnik uniósł się góralskim honorem” s. 202) budzą moje zażenowanie i zahaczają o literaturę klasy B. 

Za dużo w tej książce takiego właśnie autora – egzaltowanego, narcystycznego, dzielącego się swoimi „odmiennymi stanami świadomości” i fascynacją rumuńskimi kobietami – po prostu skupiającego na sobie uwagę. Niewiele brakowało, abyśmy dowiedzieli się więcej z lektury o nim samym, niż o celu jego wypraw.

Moja Rumunia

Michał Kruszona, za sprawą konwencji, którą wybrał, buduje pewien mit. Tymczasem za oknem samochodu, pensjonatu, schroniska „skrada się” zwyczajność, codzienność. Być może w obliczu schematów, jakie na temat Rumunii podpowiada nam wyobraźnia (bieda, opóźnienie cywilizacyjne, żebrzące dzieci i bezdomne psy), atmosfera magii i tajemnicy, którą autor stara się wykreować, może być skutecznym „wabikiem” przełamującym stereotypy. Ja sama jechałam w tamte rejony wyposażona w gaz pieprzowy i petardy, których zamierzałam użyć w przypadku ataku hordy zdziczałych kundli lub też niedźwiedzia na górskim szlaku:) Tak…, „dziki, rumuński pies” to do tej pory jedno z moich ulubionych powiedzonek, określających wyolbrzymione zagrożenie. W którymś momencie postanowiłam, że przyjechałam tu poznać ten kraj i przyjmę go takim, jakim jest. Dlatego wróciłam bardzo zadowolona z wakacji! Docelowym punktem wyprawy naszej trzyosobowej załogi było miasteczko Petrosani, które stanowi dobrą bazę wypadową w góry Retezat. Na miejscu okazało się, że musimy trochę zmodyfikować plany i nie spędzimy na szlakach tyle czasu, ile planowaliśmy. Dzięki temu odbyliśmy za to kilka wycieczek krajoznawczych, pozostając w obszarze wyznaczonym przez zachodnią granicą z jednej strony a linię miast Oradea – Hunedoara – Targu Jiu – Drobeta–Turnu Severin z drugiej. Moja Rumunia to zatem kraj:

1. Rozległych, pięknych i niezadeptanych gór. Zdarzały się dni, kiedy przez kilka godzin marszu nie spotykaliśmy żadnego innego piechura. Fantastyczne jest to, że można w nich… biwakować. Skwapliwie skorzystaliśmy z tej możliwości nad Jeziorem Bucura, największym polodowcowym jeziorem w kraju, na wysokości ponad 2000 m. Co prawda wiało tak strasznie, że namioty wokół nas składały się jak domki z kart (nasz przetrwał!), ale była to niesamowita przygoda. Rozczarowały mnie natomiast schroniska i campingi górskie, z wodą wprost ze strumienia zamiast prysznica i toaletą…, ach, lepiej nie wspominać. Co zaskakujące, w Petrosani, oddalonym 35 km od wejścia na szlak, nie byliśmy w stanie kupić żadnej mapy Retezatu! Udało się rzutem na taśmę w Chelie Butii. Rumuni nie potrafią jeszcze w pełni korzystać ze swojego turystycznego potencjału, co ma też oczywiście swoje dobre strony.

2. Miast z pięknymi starówkami, pamiętającymi jeszcze czasy habsburskiej świetności, ukrytymi wśród obskurnych, socrealistycznych bloków. Zauroczył mnie skupiony wokół trzech placów Sybin, Europejska Stolica Kultury w 2007 roku. Czuje się tutaj powiew „europejskości”, wiele budynków zostało odrestaurowanych, a główną arterią przechadzają się setki turystów. Tylko trochę ustępują mu Oradea i Timisoara, z tym że tutaj kontrast pomiędzy blokowiskami a zabytkowymi kamienicami, świątyniami i deptakami jest porażający. Niestety miasta, które widziałam, nawet w granicach ścisłego centrum, są często dość brudne, zaśmiecone, odrapane, jednym słowem – zaniedbane. Brakuje pieniędzy, pomysłu czy chęci? W Timisoarze z kolei, ostatniego dnia przed powrotem do domu, spotkaliśmy największą liczbę żebrzących, w tym dzieci. Wiele z nich nie rozstawało się z czarnymi workami, z których co chwilę wdychało klej (dlatego tak ciekawiło mnie, czy spotkanie Kruszony z „cmentarnymi dziećmi” odbyło się naprawdę). Trudno uwolnić się od tego obrazu.

3. Pustostanów. Natkniemy się na nie podczas wędrówki po każdym większym i mniejszym mieście. Dla mnie to znak firmowy Rumunii. Apogeum tego zjawiska zobaczyłam w uzdrowisku Baile Herculane. Co roku przyjeżdżają tu, także z zagranicy (np. Węgrzy, Serbowie, Rosjanie), rzesze amatorów kąpieli w siarczanowych i chlorowo-sodowych źródłach, wspomagających leczenie schorzeń reumatycznych i narządów ruch. „Kurort” położony jest w niezwykle malowniczym miejscu – w dolinie Cerny, pomiędzy górami Cernei i Mehedinti. Tymczasem większość stojących tu, noszących jeszcze rysy dawnej świetności budynków, to… niezagospodarowane ruiny!

4. Brzydkich, przemysłowych miasteczek, w których straszą ruiny starych zakładów, fabryk, kopalni, zamkniętych po 1989 roku. Taki urok regionu, w który dotarłam. Kiedy w drodze do  Chelie Butii, skąd wyruszaliśmy na szlak, mijaliśmy Vulcan, Uricani czy Lupeni, zastanawiałam się, czy można by te miejsca jakoś zrewitalizować. Jestem pesymistką w tej kwestii – zburzyć i postawić na nowo – to jedyna metoda.

5. Bezdomnych psów, i owszem. Słyszałam kiedyś wywiad z polską działaczką na rzecz praw zwierząt, która opowiadała, że na Ukrainie, odkąd przyznano jej organizację Euro 2012, trwa wyłapywanie dziko żyjących czworonogów. We wsiach i miasteczkach pojawiają się „krematoria na kółkach”, w których „najlepsi przyjaciele człowieka” są z miejsca utylizowani, a małym dzieciom płaci się za przywabianie ich do siebie. Obawiam się, że Rumuni też wprowadzą w życie niedługo taki pomysł.

6. Ludzi grillujących na poboczach drogi:) Pierwszy raz zwróciliśmy uwagę na to zjawisko podczas podróży z Petrosani nad przełom Dunaju. Na początku nie dowierzałam. Ruch samochodowy, wokół żadnego atrakcyjnego „widoku”, a co jakiś czas, na skrawku wolnej przestrzeni wydartej „asfaltowej dżungli”, biwakuje rumuńska rodzina. Są w pełni przygotowani – dysponują stołami, krzesłami, parasolami, prowiantem i napitkiem. „Im dalej w las, tym gęściej”. Kiedy zbliżaliśmy się do Baile Herculane, wzdłuż drogi było tak tłoczno, że trzeba było bardzo uważać, aby nikogo nie potrącić. Takie widoki napotykaliśmy jeszcze potem nie raz i nie dwa. Czy to jakiś sport narodowy?:)

Jak wspominałam na początku tego tekstu: tyle opisów różnych zakątków świata, ilu bywalców. Na pytanie, czy w Rumunii można spotkać diabła, odpowiem więc: tak, jeśli się go szuka.

[1] M. Kruszona „Rumunia. Podróże w poszukiwaniu diabła”, wyd. II, Wydawnictwo Zysk i S-ka, Poznań 2009. Wszystkie cytaty znajdujące się w tekście pochodzą z ww. książki.

wtorek, 8 listopada 2011

Pochwała tego, co publiczne („Lewomyślnie” R. Kurkiewicza)

R. Kurkiewicz „Lewomyślnie”
Wydawnictwo Krytyki Politycznej
Warszawa 2011









„Lewomyślnie” to drugi z kolei, po „Klapsach polskich”, zbiór felietonów Romana Kurkiewicza, ukazujących się pierwotnie na łamach „Przekroju”, tym razem w latach 2009-2011. Kto czytał i polubił pierwszą chronologicznie publikację, i tym razem powinien być zadowolony. Dziennikarz ciągle jest w dobrej pisarskiej formie, biegle używając ostrza swojego ironicznego dowcipu w starciu z absurdami życia codziennego i „wielkiej polityki”. Tym, co ujmuje mnie najbardziej w postawie autora, jest szczere, żywe i głębokie zaangażowanie na rzecz idei sprawiedliwości, równości, wolności, autonomii jednostki. Choć tytuł książki wyraźnie wskazuje, po której stronie bije serce Romana Kurkiewicza, nie dajmy się zwieźć pozorom – krytyczny i konsekwentny namysł nad rzeczywistością, z jakim mamy tu do czynienia, wymyka się jednoznacznym etykietom, będącym często „drogą na skróty”. Istnieje w psychologii zjawisko, zwane „efektem halo”. Jeśli kiedykolwiek zdarzyło się wam, że przypisanie drugiej osobie jakiejś cechy (pozytywnej lub negatywnej), wywołało cały zestaw skojarzeń zgodnych ze „znakiem” tego pierwszego wrażenia (np. uznaliście, że osoba ładna jest też inteligentna, uczciwa i życzliwa, choć tak naprawdę nie mieliście okazji tego sprawdzić), oznacza to, że zadziałał wspomniany wyżej mechanizm. W naszych umysłach funkcjonuje wiele takich gotowych „pakietów”, a jeden z nich uruchamia słowo lewicowiec. Felietonista „Przekroju”, choć „lewomyślny”, nie daje się łatwo zaszufladkować, wyrywa nas z intelektualnej rutyny. Można się z nim nie zgadzać, ale nie można nie szanować niezależności (nie mylić z obiektywnością!) jego sądów.

Teksty Kurkiewicza da się podzielić z grubsza na dwie kategorie tematyczne: jedna odnosi się wprost do bieżącej polityki, druga stanowi zbiór komentarzy do, nazwijmy to dość ogólnie – zagadnień społecznych i obyczajowych. Formuła felietonu, jego regularność i częstotliwość pojawiania się sprawiły, że czytelnik trzyma, dzięki lekturze, rękę na pulsie bardzo współczesnych mu wydarzeń, a w latach 2009-2011 działo się sporo, łącznie z katastrofą samolotu Tu-154 w Smoleńsku i „wojną o krzyż” na czele. Co ciekawe, choć to one rządziły przez długi czas zbiorową wyobraźnią, nie znalazły szerokiej reprezentacji w tym tomie. Nie wiem, czy jest to konsekwencją takiej, a nie innej selekcji materiału, czy też odporności dziennikarza na wątki w innych mediach dominujące. Tak czy owak, bardziej niż doraźna polityka, interesuje mnie w tym pisarstwie odruch obywatelskiego niepokoju.

Wspominałam wyżej, że autor „Lewomyślnie” jawi się jako orędownik wolności i autonomii jednostki. Ba, mają one dla niego wartość absolutną! Nie powinno zatem nikogo dziwić, kiedy występuje w obronie „obrońców” krzyża. „Nie mogę wyjść ze zdumienia, kiedy słyszę, żeby przegnać, zaaresztować, odosobnić, wyleczyć „obrońców” krzyża przed Pałacem Prezydenckim w Warszawie. Kiedy słyszę, że należy ich ukarać za samowolkę budowlaną, za zaśmiecanie przestrzeni publicznej, za profanację krzyża. Kiedy słyszę, że tego wymaga prawo, że państwo przegrywa, że demokracja kona. Otóż demokracja kwitnie wraz z obecnością tych osób w tym miejscu. Demokracja jest systemem opartym na równości i wolności. I osoby tworzące grupę „obrońców” krzyża właśnie obie te wartości pielęgnują, korzystając ze swoich niezbywalnych, podstawowych praw konstytucyjnych” (s. 153). Roman Kurkiewicz nie uznaje „świętości” (chyba że chodzi o „Świętą rzecz: bluźnierstwo” – to tytuł jednego z felietonów), „oczywistych oczywistości”, prawd absolutnych i niepodważalnych, autorytetów „nadanych”. W związku z tym, z jednej strony, „dostaje się” Michnikowi za to, że w sposób nieelegancki i „konspiracyjny”, ukryty za pół-słówkami, krytykuje swojego redakcyjnego „kolegę” Artura Domosławskiego za książkę „Kapuściński non-fiction”, z drugiej strony zaś dziennikarz „pochyla się” nad osobistą tragedią Dariusza Ratajczaka, historyka i byłego pracownika Uniwersytetu Opolskiego, skazanego prawomocnym wyrokiem sądu za tzw. kłamstwo oświęcimskie, którego zwłoki odkryto w samochodzie zaparkowanym na parkingu przed dużym centrum handlowym. „Lewomyślnie” to także, a może przede wszystkim, pochwała tego, co publiczne: debaty publicznej, przestrzeni publicznej, domeny publicznej itd. Państwo, instytucje, politycy dla obywateli! Każde słowo zaprzęgnięte w propagowanie tej idei/postawy, warte jest uwagi. Między innymi dlatego na koniec pozwolę sobie na zawołanie – czytajcie Kurkiewicza!:)

P.S. Molów książkowych powinien zainteresować fakt, że Roman Kurkiewicz jest miłośnikiem literatury i również tej tematyce poświęcił wiele swoich tekstów (nie tylko felietonów).

wtorek, 1 listopada 2011

„Zapach spalonych kwiatów”

M. de la Cruz „Zapach spalonych kwiatów”
Wydawnictwo Znak Literanova
Kraków 2011









Mój problem z tą książką polega na tym, że spodziewałam się po niej czegoś zupełnie innego. Tych kilka słów na okładce, które zazwyczaj służą mi do wstępnej selekcji lektury, sugerowało, że mam do czynienia z powieścią obyczajową z wątkiem miłosnym, w której główną rolę odgrywają trzy kobiety: Joanna, Ingrid i Freya. Może gdybym znała nazwisko autorki, nie byłabym zaskoczona tym, że w tekście pojawiają się czarownice, błękitnokrwiści, dawni bogowie. Przeżyłam zatem rozczarowanie, bo nie jestem raczej odbiorcą tego typu literatury. Dwie książki o światach nadprzyrodzonych, które miałam okazję niedawno „zaliczyć” w ramach eksperymentu, dały mi wyobrażenie o tym, co i dlaczego czyta młodzież. Sama jednak nie stałam się fanką gatunku „paranormal”. Jako że nie porzucam raczej napoczętej lektury, i tym razem dobrnęłam do końca. Przedstawiam dzisiaj relację z tej „podróży” – w nadziei, że okaże się ona pomocna niezdecydowanym, czy sięgać po tę pozycję.

Joanna, Ingrid i Freya: matka i dwie córki. Ingrid – zasadnicza, rzeczowa, surowa; Freya – piękna, zmysłowa, swobodna. Czarownice. Ingrid z pasją oddaje się pracy w bibliotece, Freya miesza drinki własnego autorstwa w barze North Inn. Wszystkie na swój sposób korzystają z magii, mimo tego, że wyrokiem Rady została im zakazana. Poznajemy je na przyjęciu zaręczynowym. Freya już niedługo wychodzi za mąż, a jej wybranek – Bran Gardiner, jest dziedzicem wielkiej fortuny i znanym filantropem. Witamy w bajce? Otóż nie. Młodsza siostra, mimo wyznaczonej już daty ślubu, „tonie” w ramionach brata swojego narzeczonego. Ingrid walczy o przetrwanie biblioteki, którą chce zlikwidować burmistrz, a ponadto, przygotowując wystawę promującą plany projektów ważniejszych budynków w mieście, odkrywa na szkicach Fair Haven, najstarszego domu w okolicy, tajemnicze symbole. Joannę z kolei niepokoją „znaki” – martwe ptaki na plaży, „mordercza” trawa czy groźna substancja w morzu okalającym North Hampton. Im dalej w las, tym bardziej akcja się zagęszcza – bohaterki muszą zmierzyć się z coraz bardziej skomplikowanymi problemami, na scenie pojawiają się nowe postacie. Trzeba przyznać, że autorka puszcza wodze fantazji, mieszając totalnie w finale porządek czasowy i przestrzenny.

Do tej pory sądziłam, że „paranormal romance” przeznaczony jest głównie dla młodszego odbiorcy. „Zapach spalonych kwiatów” to raczej lektura dla dorosłych fanów tej konwencji, mamy tu bowiem do czynienia z dość odważnymi scenami miłosnymi. Jak już wspominałam, nie jestem szczególną znawczynią tematu, ale książka Melissy de la Cruz wydaje mi się pozycją słabą, i nie ma wpływu na tę ocenę fakt, że nie przepadam za tego typu literaturą. Mnogość wątków, która sprawia wrażenie chaosu i nadmiaru, schematyzm, niby ciekawe, a jednak nieprzekonujące postacie – to główne grzechy tej powieści. Ewentualnych miłośników ucieszy za to z pewnością informacja, że epilog sugeruje… kontynuację. Dla koneserów gatunku.

P.S. Intrygująca okładka!