poniedziałek, 28 listopada 2011

„Warszawą” przez świat

R. Sługocki „Od Wisły do Rzeki Perłowej”
Wydawnictwo Zysk i S-ka
Poznań 2011









„Podróże po świecie „warszawą” w 1957 roku w PRL wydawały się marzeniem ściętej głowy” – czytamy na okładce książki „Od Wisły do Rzeki Perłowej”, opublikowanej niedawno przez Wydawnictwo Zysk i S-ka w bardzo interesującej serii „Podróże retro”. Jaki zatem patent zastosowali Ryszard Sługocki i Zygmunt Rzeżuchowski, zwany „Zetem”, że ich wyprawa dookoła świata, sponsorowana przez „Express Wieczorny”, uzyskała „błogosławieństwo” samego Józefa Cyrankiewicza? Przepis na organizację takiego szalonego przedsięwzięcia mógłby z grubsza wyglądać tak: do marzeń o dalekich i egzotycznych krajach i wewnętrznego niepokoju, który „każe” być aktywnym, działać, poszukiwać nowych wrażeń, dodać należy sprzyjające okoliczności historyczne (np. odwilż po epoce stalinowskiego terroru), uprzywilejowaną jednak pozycję społeczną (np. dziennikarza prasy reżimowej), znajomości ułatwiające szybkie zdobycie prawa jazdy i paszportu oraz odrobinę pozytywnie rozumianej bezczelności. Wspomnieć by można jeszcze o odporności na złośliwe komentarze „życzliwych” kolegów po fachu, ot choćby początkującego dziennikarza „Przekroju” Ryszarda Kapuścińskiego, szydzącego, „że jeśli wyjazd dojdzie do skutku, zgodzi się być pchłą na mojej nodze” (s. 23).

Książka Ryszarda Sługockiego to obszerna, bogato ilustrowana relacja z podróży, która rozpoczęła się w Warszawie, a zakończyła w Chinach. Jej trasa przebiegała przez Czechosłowację, Austrię, Węgry, Jugosławię, Bułgarię, Turcję, Iran, Afganistan, Pakistan, Indie i Birmę, a w drodze powrotnej przez Hongkong, Malezję, Sri Lankę, Jemen, Sudan, Egipt i Gibraltar. Podstawowym środkiem lokomocji i na czas wyjazdu – domem – dla dwóch odważnych dziennikarzy był, użyczony przez dyrektora FSO, „samochodopodobny pojazd o nazwie Warszawa” (s. 17). Dzielnie pokonywał on wyboiste płaskowyże i pustynie, górskie szlaki i… rzeki. Doniesienia z kolejnych etapów wyprawy, które sukcesywnie ukazywały się na łamach „Expressu Wieczornego”, były zapewne dla jego czytelników swoistym oknem na świat. Lektura wspomnień Sługockiego i Zeta to jakby przyglądanie się zatrzymanym w kadrze obrazom epoki, która już minęła.

Najciekawsze fragmenty opowieści polskiego dziennikarza i późniejszego dyplomaty zaczynają się od momentu, kiedy uczestnicy car tripu przekraczają turecko-irańską granicę. W książce pojawia się wówczas więcej spostrzeżeń natury antropologicznej, historycznej czy socjologicznej niż, jak do tej pory, obyczajowo-towarzyskiej. Rajd przez „bratnie kraje” upływał bowiem pod znakiem oficjalnych wizyt i alkoholu. W Czechosłowacji przyjmuje ich minister spraw zagranicznych, odwiedzają także parę podróżników – Zigmunda i Hanzelkę, która przejechała tatrą Afrykę. W Austrii wpadają w spiralę spotkań z prasą i tamtejszą Polonią, a w Jugosławii z kolei stawiają się na rozmowę kolejno u wiceprezydenta oraz ministra kultury i sportu – i tak w koło Macieju. Dopiero w trakcie pobytu w Turcji zmienia im się trochę perspektywa – odmienny od tego, co dobrze znane kontekst kulturowy wytrąca z równowagi, zaostrza zmysły, skłania do porównań i refleksji, wędrówek i poznawania zabytków. Iran, Afganistan czy Pakistan to już zupełnie inna „bajka”. We wstępie do książki autor z niejaką dumą pisze, że „do dnia dzisiejszego nikomu nie udało się przejechać samochodem tej samej trasy” (s. 9). Czy jeszcze kiedyś jakiś obieżyświat powtórzy ten wyczyn? Kilka państw, które w latach 50-tych odwiedzili Sługocki i Zet stanowi obecnie punkty zapalne na mapie świata. Większą przeszkodą niż pieniądze czy odpowiedni sprzęt wydaje się być współcześnie wzajemna wrogość między narodami, która niweczy poczucie bezpieczeństwa i elementarne zaufanie do „innych”. Dlatego fakt, że możemy podglądać codzienne życie Iranu czy Afganistanu od środka, jest niezaprzeczalnym atutem tej publikacji.

Książka „Od Wisły do Rzeki Perłowej”, choć zawiera relacje z podróży po dalekich krajach, jest też w pewnym sensie narracją o Polsce tamtych lat. Dzięki temu, że uczestnicy wyprawy korzystali wielokrotnie z pomocy placówek dyplomatycznych, rozsianych po całym świecie, czytelnik może zobaczyć na przykład, jaką wagę przykładano wówczas do polityki międzynarodowej. Obraz funkcjonowania polskich ambasad, poselstw i misji handlowych, jaki wyłania się z tej opowieści, budzić musi uśmiech politowania. Sługocki komentuje to wprost: „Przez niemal dwa tygodnie, szturmując bezskutecznie konsulat Iranu i Afganistanu, chcąc nie chcąc uczestniczyliśmy w codziennym życiu polskiego grajdołka, polegającym głównie na czynnościach rozrywkowo-wypoczynkowych na koszt górników, hutników i całej reszty mas pracujących PRL” (s. 106). Ulubionym zajęciem radcy handlowego i ambasadora w Turcji była gra w karty, a ich żon – zakupy. Profesor Zajączkowski – orientalista turkolog, oczekujący na zgodę władz na wstęp do sułtańskiego archiwum, lubował się w kontemplowaniu tańca brzucha, zwłaszcza w wykonaniu Irlandki Pameli. Towarzysz poseł Sidor z Teheranu określał swój personel mianem „hien i przeżuwaczy ekskrementów” (s. 168), jego attache kulturalny „pieszczotliwie” wypowiadał się o swoim koledze Piprztyckim (radcy) jako o „wszawej mendzie”, a ten, nie pozostając mu dłużnym, twierdził, że „u attache Łaszcza niedostatek intelektu współgra z głębią niewiedzy” (s. 167). Osoby pełniące służbę dyplomatyczną w obcym kraju traktowały ją często jako formę zesłania. Rzadko posiadały odpowiednie kwalifikacje (poza partyjnym nadaniem) i ambicje, żeby poznawać kulturę i język regionu, w który przybyły, nie mówiąc już o aktywnym działaniu na rzecz budowania i poprawy stosunków międzypaństwowych. Podróż Sługockiego i Zeta to także liczne, czasami dość nieoczekiwane (np. na granicy pakistańsko-indyjskiej), spotkania z rodakami żyjącymi na obczyźnie. Jadąc przez Turcję, dziennikarze odwiedzają m.in. wioskę Adampol, którą zasiedlili, po 1831 roku, byli żołnierze powstania listopadowego. Na ciekawe polskie tropy natknęli się oni także w Teheranie (w 1942 roku kilkadziesiąt tysięcy Polaków przybyło tu z armią Andersa ze Związku Radzieckiego) i Afganistanie (postać Jana Witkiewicza).

Tym, co drażniło mnie w tej lekturze, był język, z pomocą którego opowiada się w niej o kobietach – głównie przez pryzmat ich fizyczności, redukując je często do roli obiektów seksualnych („Z silnika ciekło jak z dziewicy podczas menstruacji” – s. 17; „Za ladami sklepów stały zgrabne, młode i uśmiechnięte panienki, gotowe sprzedać wszystko i nawet może jeszcze więcej” – s. 46; „Łopatka, pod którą wstrzyknięto mi pentę, dżumę i cholerę, wezbrała jak pierś dorodnej dziewicy” – s. 68). Autorzy nie pozostają co prawda obojętni na dramatyczne historie kobiet muzułmańskich (opowieści Aminy czy Anette i Marie), ale zdają się nie zauważać ani tego, że przyczyniają się do nich, korzystając np. z tureckich burdeli, ani opresyjności własnej kultury (język).

„Niczego nie żałuję. Odbyłem wspaniałą podróż życia” – pisze w posłowiu Ryszard Sługocki. Dzięki tej książce taką przygodę mogą też przeżyć czytelnicy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz