piątek, 20 lipca 2012

Sale, czyli nabytki książkowe

Lato to sezon wyprzedaży, o czym doskonale wiedzą wszyscy miłośnicy zakupów, zwłaszcza tych obuwniczo-odzieżowych. Mam wrażenie, że zjawisko dużych obniżek cen w sezonie wakacyjnym dotarło również do księgarń, czego dowód widnieje poniżej. Nie mam raczej w zwyczaju zamieszczania na blogu zdjęć stosów książek (zwanych również stosikami;P) – ostatnio zdarzyło mi się to rok temu, też latem, ale chyba jeszcze nigdy nie kupiłam tyle kilogramów literatury naraz i jestem po prostu szczęśliwa!:) Za żadną książkę nie zapłaciłam więcej niż 20 zł, przy czym większość kosztowała 9,90! I nie powiedziałam jeszcze ostatniego słowa!:)


Od góry leżą sobie i pięknie wyglądają:

- Doris Lessing „Martha Quest”
      - Jhumpa Lahiri „Nieoswojona ziemia”
3    - Tarjei Vesaas „Dom w ciemności”
4    - Ivana Sajko „Rio Bar”
5    - Chinua Achebe „Wszystko rozpada się”
6    - Natalka Babina „Miasto ryb”
7    - Bruce Chatwin „Na Czarnym Wzgórzu”
      - Julian Barnes „Puls”
9    - Henry James „Dom na Placu Waszyngtona”
      - Ian McEwan „Solar”
1    - Eustachy Rylski „Na grobli”
1    - Ismail Kadare „Następca” (nie widać na zdjęciu)

czwartek, 19 lipca 2012

„Kielonek” A. Mabanckou

A. Mabanckou „Kielonek”
Wydawnictwo Karakter
Kraków 2008

Na przekór afrykańskiej tradycji przekazu ustnego, Uparty Ślimak, właściciel baru „Śmierć kredytom”, który złości się, kiedy słyszy powiedzenia typu: „gdy w Afryce umiera starzec, wraz z nim płonie cała biblioteka” (s. 9), postanawia uwiecznić swoją knajpę za pomocą słowa pisanego. W tym celu powierza Kielonkowi, stałemu bywalcowi, prowadzenie zeszytu z notatkami. Kielonek traktuje swoje zadanie niezwykle poważnie, wyznaje nawet: „ja chcę być wolny i pisać, kiedy mam ochotę, kiedy mogę, nie ma nic gorszego od przymusowych robót, nie jestem jego murzynem, piszę też dla siebie i dlatego nie chciałbym być w jego skórze w chwili, kiedy przejrzy te kartki, na których nie zamierzam nikogo oszczędzać (…)” (s. 10). Owa deklaracja brzmi jak credo artystyczne.

Relacja Kielonka, spisana z lekceważeniem dla zasad interpunkcji, dokumentuje historię powstawania i funkcjonowania baru, a przede wszystkim nakreśla sylwetki jego stałych i barwnych klientów. Knajpa, jak to knajpa, przyciąga często ludzi sponiewieranych przez życie, potrzebujących wyrzucić z siebie nagromadzoną przez lata frustrację, spragnionych akceptacji dla swoich przeżyć. Nie potrzebują więc oni dodatkowej zachęty, aby wybebeszyć się przed „nadwornym skrybą”, wręcz przeciwnie – dopraszają się, aby ich opowieść znalazła się w kielonkowym zeszycie. Każdy kolejny rozmówca to większe indywiduum. Poznajemy zatem faceta w pampersach, amatora młodych prostytutek z dzielnicy Rex, obsesyjnie podejrzewającego o zdradę swoją żonę, która pozbywa się go z domu i oskarża o molestowanie córki, czy też Drukarza, człowieka odnoszącego sukcesy zawodowe we Francji (szefa ekipy w drukarni na przedmieściach Paryża), porzuconego przez białą żonę dla swojego 18-letniego syna z poprzedniego związku. Historie klientów baru „Śmierć kredytom” są niejednokrotnie bardzo dramatyczne, ale, po pierwsze, autor przedstawia je z dużą dozą humoru, po drugie zaś, nie mamy pewności, czy przydarzyły się im naprawdę, czy też są wytworem chorej wyobraźni. Na tym tle wyjątkowo poważnie brzmi „spowiedź” samego Kielonka, byłego nauczyciela i obecnego alkoholika. I w tym przypadku Mabanckou nie odmówił sobie jednak przyjemności wprowadzenia elementów komicznych i zawiózł swojego bohatera na taczce, rękoma rodziny oczywiście, do czarownika Zero Błędu, co skończyło się karczemną awanturą. No właśnie: czy wprowadzenie postaci szamana jest kpiną, czy też ukłonem w stronę afrykańskiej tradycji? Na takie pytania trudno znaleźć w książce kongijskiego pisarza jasną odpowiedź, ponieważ jego nadrzędnym celem wydaje się być gra stereotypami i konwencjami, co widać zwłaszcza wtedy, kiedy konfrontuje swoich bohaterów z inną kulturą. Siłą rzeczy kategorie prawdy i fałszu również zostają w niej zrelatywizowane, a tragizm i komizm mogą w ciągu sekundy obrócić się w swoje przeciwieństwo.

Pomiędzy historie klientów baru wkradają się niepostrzeżenie refleksje na temat literatury i roli pisarza, które rzucają światło – jeśli przyjąć, że stanowią odbicie poglądów Mabanckou w tych kwestiach – na to, czym „Kielonek”-książka w rzeczywistości jest. Z ust Kielonka-bohatera płyną słowa dezaprobaty i lekceważenia dla „(…) pisarzy w krawatach, marynarkach, czerwonych szalikach, okrągłych okularach, palących, a jakże fajki lub cygara, klasa i styl, pisarzy, którzy pozują do zdjęć, jakby mieli za sobą niejedno dokonanie, czekają, aż ktoś zacznie głaskać ich po pępkach wielkich jak mechaniczne pomarańcze, są i tacy, którzy odgrywają pisarzy odrzuconych, pewnych swego geniuszu, choć spłodzili tyle, co kot napłakał, banda paranoików, zgorzkniałych, zazdrosnych, zawistnych, twierdzących, że ktoś szykuje przeciwko nim zamach stanu, grożących, że jeśli kiedyś przyznają im Nagrodę Nobla w dziedzinie literatury, ostentacyjnie jej nie przyjmą, bo nie mają splamionych rąk, bo literacki Nobel to układ, mur, śmierć duszy, gra z góry ustawiona, tak iż powstaje zasadne pytanie, czym jest literatura (…)” (s. 154-155). Literatura powinna być zatem szorstka, chropawa, bliska tkance życia. „Coś na granicy pisania i życia” (s. 155) – tak widzi ją Kielonek. Jeśli pójść tym tropem, można by zinterpretować powieść Mabanckou jako formę sprzeciwu wobec „pisarstwa intelektualnego”, zanurzonego w fikcji – odklejonego od rzeczywistości. Demonstracyjne lekceważenie zasad interpunkcji, zastosowanie narracji w formie strumienia potocznej świadomości, użycie języka trochę kulawego, sprośnego, czasem nawet wulgarnego (takiego jak sytuacje, które odzwierciedla), byłoby zatem tego buntu przejawem. W efekcie powstała książka, która mówi „coś” o Afryce bez zadęcia i moralizatorstwa, chciałoby się powiedzieć – postmodernistyczna, bowiem jej autor prowadzi nieustanną grę z czytelnikiem, puszcza do niego oko, żongluje konwencjami i cytatami, co przy okazji wskazuje na jego silne zakorzenienie w kręgu kultury europejskiej. Myślę sobie tylko, że w przypadku takich jak ta powieści, które niezwykle silnie eksponują strukturę, kompozycję, budowę, istnieje ryzyko przerostu formy nad treścią. Ale to już czytelnicy muszą ocenić sami.

środa, 18 lipca 2012

Gruzja mon amour

A. Dziewit-Meller, M. Meller „Gaumardżos. Opowieści z Gruzji”
Wydawnictwo Świat Książki
Warszawa 2011

Marzenie o wakacyjnej wyprawie do Gruzji uwiera mnie coraz bardziej, dlatego niedawno, podczas zakupów spożywczych w supermarkecie, całkiem niepostrzeżenie i w tajemnicy przed samą sobą włożyłam do koszyka „Gaumardżos” Anny Dziewit-Meller i Marcina Mellera. Do książek pisanych przez celebrytów mam stosunek nieufny, ale, po pierwsze, szukałam jakiejś osobistej relacji z pobytu w tym kraju, a nie przewodnika, po drugie zaś Marcinowi Mellerowi, choć pokazuje się w telewizji i redaktoruje „Playboyowi”, trudno przypisać li tylko status gwiazdy popkultury, bowiem to przede wszystkim profesjonalny dziennikarz i reporter. 

„Gaumardżos” to – jak sugerują autorzy – książka-szaszłyk, na który nadziano różne kawałki mięsa i warzyw – opowieści. Najbliżej jej do swobodnej gawędy, ale znajdziemy tu również elementy reportażu czy eseju historycznego. Spotkałam się w sieci z zarzutem, że historii jest w tej publikacji zbyt wiele. Zdecydowanie się z takim poglądem nie zgadzam. Świadomość przeszłości Gruzji (tak jak zapewne każdego innego kraju) pozwala ujrzeć jej teraźniejszość w odpowiednim kontekście, co jest tym bardziej istotne, że Gruzini oddychają nią na co dzień, nieustannie się do niej odwołują, jest ona konstytutywnym budulcem ich tożsamości. Myślenie ahistoryczne to pójście na łatwiznę i droga na skróty (manowce?). Cieszyłam się także, że mogłam uporządkować sobie w głowie pewne fakty i choć trochę rozeznać się w przyczynach konfliktów, toczących się współcześnie w tym państwie (żyliśmy jeszcze przecież niedawno sprawą wojny rosyjsko-gruzińskiej i polskiego w nią zaangażowania).

Czesi mają w Polsce swojego literackiego rzecznika w osobie Mariusza Szczygła, a Gruzini mają małżeństwo Mellerów:) Każde zdanie ich książki podszyte jest autentyczną sympatią i uwielbieniem dla tego kaukaskiego narodu. Fascynacja ta bywa czasem bezkrytyczna, bowiem nawet gruzińskie słabości przekuwają oni pieczołowicie w zalety albo opisują je tak, że chcemy na nie patrzeć z przymrużeniem oka. Trzeba sobie jasno zdawać sprawę z formuły tej publikacji, aby nie rozczarować się lekturą. Nie jest to pisanie, do jakiego przyzwyczaili nas reprezentanci polskiej szkoły reportażu – Małgorzata Szejnert, Wojciech Jagielski czy Paweł Smoleński. „Gaumardżos” to po prostu zbiór ciekawych opowieści, których głównym paliwem są subiektywne przeżycia, spotkania i przygody autorów, a nie metarefleksyjna próba opisania i wyjaśnienia świata (a raczej jego kawałka – Gruzji). Kto ma w sobie otwartość na takie literackie spotkania, tego czekają już tylko przyjemne chwile.

Mellerowie starają się pokazać Gruzinów jako mistrzów sztuki życia, a jedną z form tej sztuki jest biesiadowanie. Tradycyjna uczta, wzbogacona toastami, nie jest wcale tak stara, jak chcieliby oni zapewne myśleć. Jej rodowód sięga XIX wieku – wtedy to zafunkcjonowała jako forma oporu przeciwko agresywnej rusyfikacji. Supra to nadal swoisty rytuał, który odbywa się według określonych reguł, a przewodzi mu, co poczytywane jest za honor i zaszczyt, tamada. Na stole nie może zabraknąć góry różnorodnych potraw, opisy i zdjęcia których sprawiają, że na samą myśl o nich cieknie ślinka, oraz wina – alkoholowego znaku firmowego Gruzji. Powód i miejsce do biesiadowania znajdą się zawsze, a wizyta gości, obcokrajowców, jest pretekstem wyśmienitym. Spontanicznie zainicjowane spotkanie często trudno zakończyć – kolejne, „ostatnie” już toasty, przeciągają się nierzadko do białego rana. W tym kontekście nowego znaczenia nabierają, tak fetyszyzowane na Zachodzie, idee planowania, obowiązkowości, punktualności. Georgia Maybe Time to określenie niezwykle zdystansowanego podejścia Gruzinów do kwestii organizacji. Można z przymrużeniem oka stwierdzić, że to oni panują nad czasem, a nie czas nad nimi. Co oczywiście nie wyklucza tego, że przyjezdnym trudno tę nonszalancję zaakceptować i przyzwyczaić się do niej.

Gruzińskie praktykowanie sztuki życia to jednak nie tylko ucztowanie, zabawa, śmiech i luz, ale także umiejętność przetrwania w trudnych warunkach. Doskonale pokazuje to rozdział „Dawno temu, za górami, za lasami”, który przybliża w zarysie historię Gruzji, czy też dramatyczny i wzruszający reportaż „6833 do Batumi” o grupie młodych ludzi, która w 1983 roku porwała samolot lecący do stolicy Adżarii i tam, gdzie szukała wolności, znalazła śmierć. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że przeszłość Gruzji i Polski ujawnia często zaskakująco podobne oblicze. Być może dlatego Polacy przyjmowani są tam z taką życzliwością? Trudne warunki życia stwarza(ła) jednak nie tylko historyczna zawierucha, ale także natura. Mellerowie tak piszą na przykład o Swanetii: „W niedostępnych przez wieki górach, które bezskutecznie próbowali forsować liczni śmiałkowie, żyje ludność tak twarda i harda jak skały kaukaskie” (s. 201). Odizolowani od świata na wysokości kilku tysięcy metrów, mieszkający w wioskach przykrytych przez dziewięć miesięcy w roku śniegiem, którego warstwa sięgać może nawet 10 metrów grubości, gruzińscy górale znają siłę przyrody i wiedzą, co to hart ducha i ducha.

Czyniąc dzisiejszy post na wskroś gruzińskim, chciałabym na koniec wspomnieć jeszcze o filmie pt. „Najsamotniejsza z planet” (reż. Julia Loktev), który obejrzeć można w kinach studyjnych (w Poznaniu np. w Muzie). Para młodych podróżników wyrusza w góry Kaukazu, gdzie, dość nieoczekiwanie, znajduje się w sytuacji, która zmusza ją do zrewidowania oczekiwań wobec siebie nawzajem. Przyznam bez bicia, że bywały momenty, kiedy wierciłam się troszkę w fotelu, zniecierpliwiona monotonią wspinaczki pokazywanej na ekranie. Mimo to polecam film z całego serca, bowiem zdarzyła mi się podczas oglądania sceny przy ognisku rzecz nieczęsta – pojawiło się we mnie doznanie całkowitego stopienia się z opowieścią, autentycznego w niej uczestnictwa, bez pośrednictwa kamery. Dla tej chwili warto było. I dla gruzińskich krajobrazów, które stanowią tło historii. Ze względów praktycznych również, zobaczyłam bowiem, jak może wyglądać trekking w górach Kaukazu. I jeszcze dla tych kilku impulsów, które skłoniły mnie do refleksji na temat kategorii męskości i kobiecości, bo, wbrew pozorom, „Najsamotniejsza z planet” również i o tym traktuje. Koniec i bomba, a kto nie widział ten trąba;)

środa, 11 lipca 2012

Powrót

Odzyskałam komputer! Zepsuł się, cholernik jeden, stąd moje przedłużające się milczenie. Przepraszam też za brak rekacji na komentarze, wynikający z powodów wyżej wymienionch! Postaram się jak najszybciej nadrobić wszystkie zaległości! I wrócić do czytania Waszych blogów:) Miło znów być wśród (wirtualnie) żywych:)