poniedziałek, 29 października 2012

Podoba mi się!

P. Wierzba „Oto kot”
Wydawnictwo Albus
Poznań 2012

Podoba mi się to, że Wydawnictwo Albus nie odcina kuponów od swoich wcześniejszych sukcesów i podejmuje współpracę z coraz to nowymi ilustratorami. Każdy artysta to inna kreska, inna koncepcja graficzna, a więc ryzyko podejmowane wbrew formule, która już się sprawdziła. Książkę „Oto kot”, mającą swoją premierę na właśnie co zakończonych Targach Książki w Krakowie, zilustrowała Marianna Sztyma, znana mi wcześniej z grafik zamieszczanych w Wysokich Obcasach (ale też, jak się okazało po głębszym rozpoznaniu, w Twoim Stylu, Zwierciadle, Newsweeku czy Czasie Kultury). „Co jedzą ludzie” (ilustr. Agnieszka Popek-Banach i Kamil Banach), „Draka Ekonieboraka” (ilustr. Emilia Dziubak) i najnowszy „Oto kot” to trzy zupełnie różne propozycje, a każda na swój sposób interesująca.

Podoba mi się, kiedy autorzy książki szanują swojego młodego czytelnika, oferując mu produkt wysokiej jakości. Fakt, że publikacja skierowana jest do dzieci, nie oznacza, że można sobie odpuścić, skorzystać z kilku utartych schematów, zaprawić je różem i lukrem – i puścić w obieg. Książka artystyczna kształtuje gust i potrzeby przyszłego konsumenta kultury. Przemawiać też przecież musi do opiekunów – to oni przede wszystkim podejmują decyzję o wyborze konkretnej lektury. Znam (i pewnie wielu zna) takich młodych rodziców, którzy namiętnie gromadzą książki dla swoich – nieczytających jeszcze – pociech. Dobra książka dla dzieci to zatem taka, która przyciągnie również wzrok dorosłych.

Podoba mi się bogactwo ilustracji, za pomocą których Marianna Sztyma zinterpretowała tekst Pauliny Wierzby. Trzeba przyznać: temat książka „Oto kot” ma wdzięczny. Znajdziemy tu garść informacji o kociej historii, prezentację dumnych przedstawicieli tego gatunku, omówienie ich osobowości, poznamy także sławnych wielbicieli kotów (wśród nich Leonarda da Vinci, Edgara Allana Poe, kardynała Richelieu czy Wisławę Szymborską) i metody kociej komunikacji. Po prostu: kot od A do Z! Nasuwa się jednak niepokojące pytanie: na ile sposobów można narysować zwierzę? Czy da się nim zapełnić całą publikację? Marianna Sztyma nie miała z tym absolutnie żadnego problemu! Już pobieżna lektura książki zapewnia wiele wrażeń, a im dalej w las, tym więcej drzew (kotów). Poszczególne strony oferują taką liczbę subtelnych szczegółów, że odsłaniają się one przed czytelnikiem stopniowo, każdorazowo wzbogacając lekturę. Artystka zastosowała także różne techniki – na kilku obrazkach widać efekty działania sprayem. Warto jeszcze zwrócić uwagę na kolorystykę – zmienną, nienachalną, czasami stonowaną, czarno-białą, innym razem odważniejszą, bardziej wyrazistą. Niektóre ilustracje uruchamiały we mnie wspomnienia książek z dzieciństwa, choć nie do końca potrafię powiedzieć, których. Słowem: kolejna bardzo udana publikacja! Podoba mi się!

Kilka przykładowych ilustracji znajdziecie tu:

czwartek, 25 października 2012

Lema portret synowski

T. Lem „Awantury na tle powszechnego ciążenia”
Wydawnictwo Literackie
Kraków 2009

Po lekturze wspomnień Tomasza Lema, syna „tego” Lema, skłonna jestem uwierzyć, że nasz najwybitniejszy futurolog przybył na Ziemię z jakiejś obcej planety, zamieszkiwanej przez zaawansowaną technologicznie cywilizację – taki był odrębny i nietuzinkowy. Barwna osobowość, błyskotliwy umysł, ekscentryczne zachowanie i cięty język złożyły się na mieszankę wybuchową, która sprawiła, że jego życie stanowi wdzięczny materiał na biografię. Ujmować można ją z różnych perspektyw: badacza/historyka literatury, wielbiciela twórczości autora, przyjaciela i partnera intelektualnego, wreszcie – bliskiego członka rodziny. Każda z nich wiąże się z pewnymi ograniczeniami, ale ma też niezaprzeczalne atuty. Kiedy więc za spisywanie życiorysu pisarza bierze się jego syn, wiadomo że będzie ciekawie.

Rozczarują się zapewne ci, którzy w książce Tomasza Lema chcieliby znaleźć skrupulatne zestawienie dat, faktów i nazwisk. Jego opowieść, choć uporządkowana chronologicznie, ma raczej wymiar anegdotyczny, rozwija się w tym kierunku, w jakim poprowadzą ją emocjonalnie nacechowane wspomnienia. Jest w nich szacunek pomieszany z czułością, podziw dla wiedzy i talentu, akceptacja licznych dziwactw. Lem młodszy nie osądza i nie wypomina, choć myślę sobie, że były takie momenty w ich wzajemnej relacji, które musiały sprawiać mu przykrość (konstatacja „nic z niego nie będzie” brzmi w ustach rodzica, mówiąc oględnie, demotywująco!). Jaki obraz pisarza wyłania się zatem z relacji syna?

Pierwsza ciekawa sprawa: „Kwestie natury rodzinno-historycznej ojciec uważał (…) za pozbawione znaczenia i być może dlatego nie chciał o nich rozmawiać. To jedna z hipotez mających wyjaśnić, dlaczego unikał prowadzenia ze mną rozmów o przeszłości” (s. 11). Druga z nich upatruje źródeł milczenia w traumie doświadczeń wojennych, które stały się jego udziałem: okupowany Lwów, ukrywanie się pod fałszywym nazwiskiem, wynoszenie z piwnicy, pod komendą Niemców, rozkładających się ciał więźniów rozsztrzelanych przez Rosjan. Rysuje się tu interesująca zależność: Stanisław Lem stał się mistrzem w opisywaniu przyszłości, jednocześnie lekceważąc lub wypierając przeszłość. Dowodem na to, że nie dała się ona całkowicie usunąć z pola świadomości, była emocjonalna reakcja pisarza na wprowadzenie stanu wojennego, która zaowocowała podjęciem trudnej decyzji o wyjeździe z Polski. Autor „Cyberiady” przypłacił ją kilkuletnią depresją.

Tęgi umysł i rozległa wiedza bohatera „Awantur...” nie zmieniają faktu, że z opowieści syna wyłania się też częściowo obraz ojca jako wiecznego chłopca, pobudzanego do działania istnie dziecięcą ciekawością i fantazją. Nie sposób nie uśmiechnąć się na wspomnienie jego uwielbienia słodyczy, którymi, nawiasem mówiąc, nie miał specjalnie ochoty dzielić się nawet z najbliższymi, skłonności do brudzenia ubrań jedzeniem, czy też kupowania sobie zabawek, oczywiście pod pretekstem podarowania ich dziecku. Lem młodszy z rozbawieniem wspomina na przykład, jak skonstruowali z ojcem urządzenie, które wytwarzało prąd i dość mocno kopało, a następnie zastawiali je na członków rodziny jako pułapkę. Ta „łobuzerska” strona osobowości pisarza była z pewnością urocza, z drugiej strony jednak myślę z podziwem o jego żonie, Barbarze, która miała go za partnera życiowego:-)

W przyjaźni przedkładał Lem jakość nad ilość. W „Awanturach...” odnajdujemy fragmenty jego obfitej korespondencji ze Sławomirem Mrożkiem, Aleksandrem Ściborem-Rylskim, Władysławem Kapuścińskim. Do grona bliskich mu osób należeli także Jan Błoński, Jan Józef Szczepański, na emigracji – Władysław Bartoszewski. Znajomości te przetrwały lata, choć pisarz potrafił być w kontaktach z ludźmi oschły i zdystansowany, zwłaszcza jeśli sprawy nie szły po jego myśli. Legendą stały się „listy rozwodowe”, za pomocą których kończył, nieudaną jego zdaniem, współpracę, np. z tłumaczami. Nieumiejętność pogodzenia się z tym, że rzeczywistość różni się od jego wyobrażenia o tym, jak być powinno, ujawniała się zresztą w wielu sytuacjach i musiała bywać irytująca. Kiedy syn przygotowywał w austriackiej szkole pracę maturalną na temat „Cyberiady”, ojciec nie mógł pogodzić się z jego interpretacjami i stylem. Próbował podchodów, rozmów, przekonywania, aż w końcu... sam ją po kryjomu napisał i zasugerował Tomaszowi oddanie jej jako własnej (sic!).

Lem jako mąż, stosunek Lema do zwierząt, Lem jako osoba publiczna, „sławny pisarz”, Lem jako ojciec – z „Awantur na tle powszechnego ciążenia” wyłania się obraz jego funkcjonowania w różnych rolach. Warto spędzić te kilka godzin nad lekturą – a czyta się ją błyskawicznie – żeby poznać prywatne oblicze tego, który ma swoją ugruntowaną pozycję w historii literatury.

piątek, 19 października 2012

„Mokradełko” Katarzyna Surmiak-Domańska

K. Surmiak-Domańska „Mokradełko”
Wydawnictwo Czarne
Wołowiec 2012

Oto recepta na piśmienniczy kryzys – przeczytać coś naprawdę wstrząsającego! Coś, co sprawi, że natłok myśli i emocji zacznie powoli przeciekać, przelewać się, aż w końcu znajdzie sobie ujście szerokim strumieniem. Tym „czymś” był w moim przypadku reportaż Katarzyny Surmiak-Domańskiej pt. „Mokradełko”.

Mokradełko – ależ trafiona nazwa! Oddaje nie tylko fakt, że realna miejscowość, która się pod nią kryje, jest podmokła, a nawet grząska, ale przede wszystkim symbolizuje polskie bagienko, w którym na co dzień często się taplamy. Bagienko, które powstaje ze stereotypów i uprzedzeń, z rozpaczliwych prób podtrzymania wizji świata, w którym wszystko istnieje w zgodzie z ustalonym porządkiem, w którym każda rodzina, z racji tego, że jest Rodziną, znajduje się pod szczególną ochroną. Biada temu, kto podniesie na nią rękę!

Nie byłoby „Mokradełka”, gdyby kilka lat temu Halszka Opfer nie wydała wstrząsającej książki „Kato-tata. Niepamiętnik”. Opisała w niej, jak przez kilkanaście lat swojego życia, za cichym przyzwoleniem matki, była wykorzystywana seksualnie przez ojca. Niedługo potem ukazało się „Monidło” – opowieść o życiu dorosłej już kobiety, zmagającej się z piętnem koszmarnego dzieciństwa. Reportaż Katarzyny Surmiak-Domańskiej koncentruje się nie tyle na samej Halszce, ile na reakcjach społecznych, jakie wywołała jej autobiografia. Choć bowiem autorka ukryła się pod pseudonimem, została szybko „zdemaskowana”, a jej wspomnienia zyskały miano „przeboju” lokalnej biblioteki. Tym, co wyraźnie interesuje jednak reporterkę najbardziej, jest pogmatwana więź, łącząca po latach matkę i córkę. 
 
Surmiak-Domańska oddała w swojej książce głos otoczeniu Halszki: teściowej, sąsiadce, koleżance, mężom, bratowej, lekarce pierwszego kontaktu. Nieprawdą byłoby stwierdzenie, że doszczętnie brakuje w ich relacjach życzliwości, empatii, współczucia. Znalzały się w środowisku Halszki osoby, które stanęły na wysokości zadania – przyjęły jej historię i zaakceptowały jej bohaterkę. Choć – mówią o tym otwarcie – trudno Halszkę lubić. Jej lepkość, skłonność do wyolbrzymiania, emocjonalną niestabilność. Jej „zaplątaną w sto supełków osobowość” (s. 107). Przypomina mi się w tym kontekście niezwykle popularne kiedyś hasło pewnej kampanii społecznej: „Zły dotyk boli przez całe życie”. Symptomatyczne, że prawdę o tym, co działo się w domu Halszki, skłonne były zaakceptować zwłaszcza te osoby, które same kiedyś doświadczyły przemocy. Inne kręciły głowami i wytaczały swoje argumenty (to one wywoływały u mnie gęsią skórkę!), przyjmując jedną z dwóch strategii: 
 
Strategia I: „To niemożliwe”! Wykorzystywanie seksualne dziecka nie mieści się w głowie, przekracza granice naszego pojmowania, napawa lękiem i strachem. Bezpieczniej jest zatem uznać, że taka patologia po prostu nie mogła mieć miejsca, zwłaszcza w najbliższym, dobrze znanym otoczeniu. Bo gdyby Halszka rzeczywiście została przez ojca skrzywdzona, czy uwielbiałaby seks? („Są dwa rodzaje kobiet takich jak my. Jedne mają uraz i stronią od seksu, ale są również kobiety, które po tym uwielbiają seks. Może dlatego, że zostały bardzo wcześnie nadmiernie rozbudzone. Ja najwidoczniej należę właśnie do tej drugiej kategorii” (s. 74) – powie w którymś momencie sama bohaterka). Czy zachowywałaby się tak ostentacyjnie, w sposób niegodny dla wizerunku „prawdziwej” ofiary? („Prawdziwa ofiara nie zachowuje się tak jak Halszka. Ofiara powinna zachowywać się jak ofiara. Najlepiej, gdyby to była taka biedna myszka. Która mało mówi o swojej krzywdzie. A właściwie w ogóle nie mówi. Powinno być tak, że my dowiadujemy się o wszystkim, ale nie od niej. Tak to sobie wyobrażam. Żyje we wsi skromna, cicha, niczym niewyróżniająca się kobieta – dobra matka, dobra żona, przykładna gopodyni. I nagle ktoś przychodzi i mówi: „Spójrzcie na nią. Czy wy wiecie, co ona przezyła?”” (s. 38) – mówi sąsiadka).

Strategia II: „Sama sobie winna”! Jeśli już ktoś z adwersarzy Halszki skłonny był uznać, że w jej słowach kryje się choć cień prawdy, towarzyszyło temu zwykle przekonanie, że wina leży po jej stronie. Tak interpretuje to np. teściowa bohaterki: „Każda kobieta była w swoim życiu nagabywana przez mężczyzn. Mnie również to się zdarzało za młodu. Ale jeżeli nie chciałam, to zawsze mogłam powiedzieć „nie”. Ja w tej książce nie widzę tego „nie”. Halszka nie zajęła stanowiska szanującej się kobiety, ona się poddawała. Po ludzku nie mogę uwierzyć, że istnieje kobieta, która pozwala się tak zeszmacić i jeszcze ma potrzebę o tym pisać (…). Kobiecie, która się szanuje, która wytworzy wokół siebie odpowiednią atmosferę, tak że nie można jej bezkarnie klepnąć, nie można gdzieś tam pogłaskać, rzadko przytrafiają się podobne przygody” (s. 19). Dla uzupełnienia dodam tylko, że Halszka jako czteroletnie dziecko była przez matkę po kąpieli zawijana w ręcznik i zanoszona do „tatusia” – o takiej skali wykorzystywania tu mówimy. Wypowiedzi takie jak ta, zacytowana przez chwilą, sprawiają, że w pewnym sensie „Mokradełko” jest lekturą dla ludzi o mocnych nerwach.

Gdzie w ramach tych strategii można by umiejscowić matkę Halszki, wiekową już kobietę, żonę bez męża? Ta kwestia zdaje się szczególnie intrygować reportażystkę. I nie udaje się jej do końca rozwikłać. Starsza pani wije się jak piskorz, nie daje się podejść, sprytnie ucina rozmowę w odpowiednim dla siebie momencie. Kiedy czuje się zbyt zagrożona – obraża się, wycofuje z kontaktu na jakiś czas. A Halszka? Mimo tego, że matka również „zgotowała jej ten los”, ciągnie do niej jak pszczoła do miodu, stara się jej przypodobać, zadowolić ją. Jak silna i pierwotna jest ta więź między matką a dzieckiem, jak bardzo pragniemy ze strony rodziców miłości i akceptacji! Nawet jeśli nas skrzywdzili.

Katarzyna Surmiak-Domańska podjęła temat trudny, bolesny, temat-tabu. Wywiązała się ze swojej roli znakomicie – uniknęła raf taniej sensacji, tonu histerycznej ekspresji, pułapki nadmiernego epatowania intymnością swojej bohaterki. „Mokradełko” napisane jest z klasą i taktem. A to dla takiej lektury świetna rekomendacja!