C. Kracht „Tu będę w słońcu i cieniu”
Wydawnictwo FA-art
Katowice 2011
Literatura wprost ze Szwajcarii (a może raczej Argentyny, bo tam podobno mieszka obecnie autor?) pojawia się w moim repertuarze niezwykle rzadko, dlatego z zainteresowaniem sięgnęłam po książkę Christiana Krachta pt. „Tu będę w słońcu i cieniu”. Teraz, już po lekturze, trudno mi jednoznacznie określić swoje uczucia względem niej. Jest to bez wątpienia tekst oryginalny, surowy, oszczędny, wytrącający z czytelniczej rutyny. Żeby przez niego przebrnąć, trzeba jednak oswoić się ze specyficzną formą narracji i koncepcją świata przedstawionego. Tłem i sensem tej opowieści jest bowiem wojna, i to wojna totalna, która trwa 96-ty rok. Nie ma już ludzi, którzy pamiętaliby czasy pokoju, przeszłość zlewa się w jedno, tworząc wielką, niezróżnicowaną plamę, a przyroda zatraciła swój naturalny rytm. Przewodnikiem po tej ponurej rzeczywistości jest Komisarz Partii w Nowym Bernie – czarnoskóry mężczyzna bez imienia i nazwiska, bo być może i one nie mają już znaczenia.
Spróbujmy uporządkować choć trochę treść i podstawową strukturę tej niewielkiej publikacji. Zacznijmy od tego, że Szwajcaria, główne miejsce akcji, występuje w niej pod nazwą „Szwajcarska Republika Radziecka”. Polityczna mapa świata, ogólnie rzecz ujmując, różni się od tej, jaką znamy obecnie: Indie są tu Hindustanem, a Australia – Imperium Wielkoaustralijskim. Jak się okazuje, wielki konfederat Lenin wcale „(…) nie wrócił zaplombowanym pociągiem do upadającej, napromieniowanej Rosji, lecz został w Szwajcarii, by tam po kilkudziesięcioletniej wojnie powołać Rady Delegatów Robotniczych w Zurychu, Bazylei i Nowym Bernie” (s. 43). Kracht dokonał przy pomocy tego zabiegu fabularnego ciekawego odwrócenia – kraj uchodzący współcześnie za wcielenie cnót, porządku, neutralności i dobrobytu, stolicę bankierstwa, uczynił epicentrum rewolucji komunistycznej, propagującej idee braterstwa, równości, wolności od nienawiści rasowej i wyzysku. Główny bohater i narrator jest Afrykańczykiem, kształconym w akademii wojskowej w Blantyre w Malawi (jakoby było ich wiele), założonej i prowadzonej przez szwajcarskich dywizjonerów. Być może się mylę (jeśli tak, bardzo proszę o sprostowanie!), ale Szwajcaria nigdy nie była imperium kolonialnym z rozległymi wpływami na Czarnym Lądzie, w związku z czym podejrzewam autora, również w przypadku tej sugestii, o zastosowanie zasady a rebours. Wspominany już komisarz – i na tym opiera się akcja książki – próbuje dokonać aresztowania niejakiego Brażyńskiego – Polaka i Żyda jednocześnie. W tym celu wyrusza aż do Redity – potężnej, ukrytej we wnętrzu gór twierdzy, będącej swoistym centrum dowodzenia światowego komunizmu. Czytelnik towarzyszy mu zarówno w zbieraniu tropów (wizyta u dywizjonerki Favre), jak i samym pościgu przez alpejskie śniegi.
Powieść Krachta jestem skłonna interpretować na dwóch poziomach. Jeden z nich ma wymiar bardziej lokalny, drugi – globalny. „Tu będę w słońcu i cieniu” można potraktować jako alternatywną wizję historii świata, a przede wszystkim samej Szwajcarii. Wskazywałyby na to wprowadzone przez autora kontrasty, o których pisałam wyżej (Szwajcaria jako królestwo banków, mocnej waluty i wzór neutralności versus Szwajcaria jako centrum światowego komunizmu i mocarstwo z silnymi wpływami w Afryce). Zbyt mało znam ten kraj, aby wypowiadać się na temat słabości, mitów i kompleksów jego obywateli, ale książka Krachta wydaje się w jakimś stopniu z nimi rozprawiać. W tym sensie ma ona ograniczony zasięg, tzn. jest w pełni zrozumiała głównie dla rodaków autora. Za uniwersalne uznałabym natomiast rozważania pisarza na temat tego, czym jest wojna, jakie doświadczenia i konsekwencje ze sobą niesie. Interesujące jest to, w jaki sposób Kracht łączy ją z językiem. „Jeśli kiedyś w czasach pokoju dużo czytaliśmy, jeśli pisaliśmy książki, drukowaliśmy książki, chodziliśmy do bibliotek, to teraz ewolucyjnie oddalamy się od pisma, ono traci dla nas coraz bardziej na znaczeniu czy, jak kto woli, tworzy się język prywatny” (s. 32). I dalej: „Zanik naszej umiejętności pisania jest, można powiedzieć, procesem zamierzonego zapominania. Nie ma już nikogo, kto urodził się w czasach pokoju. Pokolenie, które po nas przyjdzie, będzie pierwszym budulcem nowego człowieka. Niech żyje wojna”.
Książka szwajcarskiego autora ma jeden poważny minus – w moim odczuciu zawiera zbyt wiele niedopowiedzeń. Niejednokrotnie czułam się w trakcie lektury zdezorientowana, nie wiedząc w jakim kontekście umieścić dane wydarzenie czy postać. Trudno było mi w związku z tym zbudować sobie jasną i klarowną wizję całości, przeniknąć intencje pisarza. Szukając interpretacyjnych tropów, poruszałam się trochę po omacku. Mimo to nie żałuję czasu, jaki jej poświęciłam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz