Postanowiłam dzisiaj na blogu zaprezentować tekst, który napisałam dla jednego z portali internetowych, ale straciłam już nadzieję, że doczekam się jego publikacji. Powstał on w oparciu o moje refleksje na temat książki Michała Kruszony „Rumunia. Podróże w poszukiwaniu diabła” oraz doświadczenia z wyjazdu do tego niezwykłego kraju. Zapraszam do lektury!:)
Zainspirowana moją tegoroczną, wakacyjną wyprawą, sięgnęłam po książkę „Rumunia. Podróże w poszukiwaniu diabła” Michała Kruszony[1]. Bardzo sobie chwalę tę odwróconą kolejność.
Odwróconą, bowiem zazwyczaj poszukiwałam relacji z miejsc, które planowałam odwiedzić, przed wyjazdem. Tymczasem cudze refleksje z podróży zupełnie inaczej układają się w głowie, kiedy dysponujemy już własnym doświadczeniem. Kontakt z lekturą bardziej przypomina wtedy dialog z autorem niż tylko bierne kolekcjonowanie informacji. Tak naprawdę istnieje tyle opisów różnych zakątków świata, ilu bywalców. Warto więc skonfrontować własne i cudze spojrzenie.
Rumunia Michała Kruszony
Z okładki książki Michała Kruszony „krzyczy” czerwony napis: „Bestseller! Ponad 15 000 sprzedanych egzemplarzy!”. Myślę sobie – nie mogłam lepiej trafić! Biografia autora i zestawienie jego pisarskiego dorobku też wyglądają zachęcająco – historyk i etnolog z wykształcenia, dyrektor Muzeum Zamek Górków w Szamotułach, opublikował między innymi „Kulturalny atlas ptaków”, „Huculszczyznę. Opowieść kabalistyczną” czy też „Ugandę. Jak się masz, muzungu?”. Jednak coś mnie w tej książce mierzi, uwiera. Najpierw jednak kilka słów pochwał, bo i na takie z pewnością zasługuje.
Michał Kruszona jest doświadczonym „rumunofilem” – odbył ponad trzydzieści wypraw w różne regiony Rumunii, ze szczególnym uwzględnieniem Mołdawii (głównie Bukowiny), Maramureszu i Transylwanii (Siedmiogrodu). Te obszary są też najsilniej obecne w omawianej publikacji. Tym, co dodaje „smaczku” jego relacjom jest fakt, że autor przyglądał się codziennemu życiu ludzi i miasteczek z perspektywy kogoś, komu udało się dostać do wnętrza tego świata, kto zaprzyjaźnił się z mieszkańcami, kto rozpoznawany jest przez kelnerów co rusz w tych samych knajpach. Kruszona widział i słyszał więcej niż niejeden przeciętny „wycieczkowicz”. Śmiało więc można określić go znawcą, specjalistą. Dla mnie ta lektura była też ważna o tyle, że opisuje tę część Rumunii, do której nie udało mi się dotrzeć – to naprawdę duże i bogate w „atrakcje turystyczne” państwo, zasługujące przynajmniej na trzy dwutygodniowe wyprawy (nie wspominam tu o górach, które zajmują 30% powierzchni terenu i można chodzić po nich latami). Z pewnością warto zobaczyć Wesoły Cmentarz w Sapinta, piękne, malowane monastyry, Nowy Sołoniec, Kaczycę czy Pleszę – polskie wioski na północy kraju. Mam nadzieję, że kiedyś mi się to uda.
Kruszona pisze: „Rumuni darzą Polskę nieodwzajemnioną miłością. Miron Costin, rumuński kronikarz, pisał swoją XVII-wieczną kronikę wierszem po polsku (…). Dała ona początek fascynacji Rumunów nadwiślańskim krajem. Fascynacji nieoczywistej i dostępnej tylko dla wybranych” (s. 122). Chcąc jakby potwierdzić historyczne związki między dwoma państwami, autor szuka polskich tropów w Rumunii. Jest to bardzo udany zabieg, który rozbudził moją ciekawość, a nawet skłonił do zanurzenia się w przeszłość. Okazuje się na przykład, że Cecora, miejsce słynnej bitwy z 1620 roku, w której zmierzyły się armia turecko-tatarska oraz polska, pod dowództwem hetmana wielkiego koronnego Stanisława Żółkiewskiego, leży na ziemi rumuńskiej. Obecnie jest ona dużą wsią, w której próżno szukać pamiątek dawnych wydarzeń. Kto z Was, drodzy Czytelnicy, wiedział także, że Jakub Szela, przywódca rzezi galicyjskiej z 1846 roku i słynny Upiór z „Wesela” S. Wyspiańskiego, dokonał swojego żywota w miejscowości Sołka na Bukowinie? Kruszona wspomina także początki II wojny światowej – to właśnie na terytorium Rumunii internowano pod naciskiem III Rzeszy Prezydenta RP, rząd, dowództwo oraz żołnierzy. Nie można zapomnieć o Stefanie Batorym, jednym z najwybitniejszych królów elekcyjnych, pochodzącym z Siedmiogrodu. Dociekliwy badacz przeszłości odnalazłby z pewnością tych śladów jeszcze więcej.
Na osobny komentarz zasługuje sposób, w jaki książka „Rumunia. Podróże w poszukiwaniu diabła” została wydana – rzekłabym: luksusowy. Gruby i lśniący papier bardzo przyjemnie się dotyka, ale mnie najbardziej cieszą liczne, barwne i intrygujące fotografie. Jest ich w tej publikacji naprawdę sporo, ale nie zakłócają one, w moim odczuciu, narracji, tylko odsłaniają przed nami jej dodatkowe sensy.
Rumunia w książce Kruszony to kraina magiczna, tajemnicza, baśniowa, siedlisko demonów, zjaw, duchów, a może nawet samego Diabła. To na jego poszukiwanie wyruszył autor. „(…) nigdzie tak dobrze jak w Rumunii Diabeł nie wyraża swojego pierwotnego oblicza, raczej stroniąc od zawoalowania twarzy. Tylko tam można doznać jego fizycznej obecności, uczestniczyć w diabelskiej summie. Silny chrystianizm wymaga od niego dużej przebiegłości, dlatego przybiera on tam wiele imion i postaci” (s. 7). Odnajduje go Kruszona w osobie Vlada Tepesa (Włada III Palownika), hospodara wołoskiego, zwanego też Drakulą. Ponury przydomek zawdzięczał on ulubionej metodzie sprawowania władzy i utrzymywania porządku społecznego – wbijaniu na pal. Skala jego okrucieństwa poraża do dzisiaj – podczas jednej z wypraw przeciwko Turkom, zmuszony do odwrotu, nakazał potraktować w ten sposób 24 tysiące jeńców, tworząc swoisty „las śmierci”! Współczesnym wcieleniem Diabła nazywa także autor komunistycznego dyktatora Nicolae Ceausescu – Wodza Narodu, Słońce Karpat, jeden z symboli ciemnej karty historii XX wieku.
Podczas pobytu w Rumunii, krainie z pogranicza jawy i snu, zdarzają się Kruszonie zaskakujące sytuacje. W mieście Bakau spotyka na przykład kondukt pogrzebowy. Wiedziony ciekawością (i okazją zrobienia zdjęcia) wskakuje na dużą ciężarówkę, przewożącą otwartą trumnę. Tam przemawia do niego… nieboszczyk imieniem Chufu. W Suczewicy staje się z kolei świadkiem osobliwego obrzędu. Mniszki z pobliskiego monastyru, zupełnie nie zwracając na niego uwagi, odsłaniają wejście do starej krypty, gdzie pochowane są ciała dzieci. Kobiety biorą każde z nich na ręce, głaskają, przytulają i nacierają specjalnymi płynami. Następnego dnia rano pisarz budzi się w swoim samochodzie w Satu Mare, miejscowości oddalonej o ponad 200 km . Czy muszę dodawać, że nie potrafi rozstrzygnąć, jak się tam znalazł? Innym razem przychodzi do niego we śnie… hetman Żółkiewski, wyjaśniając tajemnice swojej śmierci. W publikacji znajdziemy więcej takich obrazów. Ale czy należy się temu dziwić? Zdaje się, że wino często towarzyszyło peregrynacjom autora, a i o paleniu skręta wspomina on otwarcie. Być może wprowadzenie do tekstu „wątku pozaziemskiego” uatrakcyjnia lekturę, ale też kłopotliwie zaciera granicę między fikcją a rzeczywistością. Nie sprzyja to postrzeganiu książki jako wiarygodnego źródła informacji. Bo czy na przykład nocna wizyta Kruszony na bukareszteńskim cmentarzu (i spotkanie z „cmentarnymi dziećmi”) odbyła się naprawdę czy tylko w wyobraźni?
Tym, co drażni mnie też w „Rumunii. Podróżach w poszukiwaniu diabła” jest język opowieści – zbyt często „barokowy”, kwiecisty, naiwny. Kiedy autor pisze na przykład o całowaniu relikwii przez wiernych i zagrożeniach związanych z brakiem higieny, podsumowuje: „Żółtaczka, gruźlica i inne paskudztwa być może w takich miejscach są bezradne wobec chęci obcowania z sakralnym wszechświatem Jedynego Boga” (s.160). Innym razem z kolei, odkupując od łowiących dzieciaków kij z wędką, wspomina: „Taki sam dostałem w prezencie od ojca w piątej klasie szkoły podstawowej. Spojrzałem w niebo, by mu za to podziękować (…)” (s. 150). Kruszona jawi się nam również jako wielbiciel kobiecych wdzięków i w tym temacie „przekracza” samego siebie. Wizje dwóch kąpiących się pod prysznicem dziewczyn z motelu „czarujących czarownic”, które celowo zostawiają otwarte drzwi do łazienki czy też historia zauroczenia Oksaną, piękną „zdobyczą” swojego „opiekuna”, przywiezioną znad Morza Czarnego („Może mu za nią zapłacę – pomyślałem naiwnie, natychmiast wyobrażając sobie, co by się stało, gdyby zazdrośnik uniósł się góralskim honorem” s. 202) budzą moje zażenowanie i zahaczają o literaturę klasy B.
Za dużo w tej książce takiego właśnie autora – egzaltowanego, narcystycznego, dzielącego się swoimi „odmiennymi stanami świadomości” i fascynacją rumuńskimi kobietami – po prostu skupiającego na sobie uwagę. Niewiele brakowało, abyśmy dowiedzieli się więcej z lektury o nim samym, niż o celu jego wypraw.
Moja Rumunia
Michał Kruszona, za sprawą konwencji, którą wybrał, buduje pewien mit. Tymczasem za oknem samochodu, pensjonatu, schroniska „skrada się” zwyczajność, codzienność. Być może w obliczu schematów, jakie na temat Rumunii podpowiada nam wyobraźnia (bieda, opóźnienie cywilizacyjne, żebrzące dzieci i bezdomne psy), atmosfera magii i tajemnicy, którą autor stara się wykreować, może być skutecznym „wabikiem” przełamującym stereotypy. Ja sama jechałam w tamte rejony wyposażona w gaz pieprzowy i petardy, których zamierzałam użyć w przypadku ataku hordy zdziczałych kundli lub też niedźwiedzia na górskim szlaku:) Tak…, „dziki, rumuński pies” to do tej pory jedno z moich ulubionych powiedzonek, określających wyolbrzymione zagrożenie. W którymś momencie postanowiłam, że przyjechałam tu poznać ten kraj i przyjmę go takim, jakim jest. Dlatego wróciłam bardzo zadowolona z wakacji! Docelowym punktem wyprawy naszej trzyosobowej załogi było miasteczko Petrosani, które stanowi dobrą bazę wypadową w góry Retezat. Na miejscu okazało się, że musimy trochę zmodyfikować plany i nie spędzimy na szlakach tyle czasu, ile planowaliśmy. Dzięki temu odbyliśmy za to kilka wycieczek krajoznawczych, pozostając w obszarze wyznaczonym przez zachodnią granicą z jednej strony a linię miast Oradea – Hunedoara – Targu Jiu – Drobeta–Turnu Severin z drugiej. Moja Rumunia to zatem kraj:
1. Rozległych, pięknych i niezadeptanych gór. Zdarzały się dni, kiedy przez kilka godzin marszu nie spotykaliśmy żadnego innego piechura. Fantastyczne jest to, że można w nich… biwakować. Skwapliwie skorzystaliśmy z tej możliwości nad Jeziorem Bucura, największym polodowcowym jeziorem w kraju, na wysokości ponad 2000 m . Co prawda wiało tak strasznie, że namioty wokół nas składały się jak domki z kart (nasz przetrwał!), ale była to niesamowita przygoda. Rozczarowały mnie natomiast schroniska i campingi górskie, z wodą wprost ze strumienia zamiast prysznica i toaletą…, ach, lepiej nie wspominać. Co zaskakujące, w Petrosani, oddalonym 35 km od wejścia na szlak, nie byliśmy w stanie kupić żadnej mapy Retezatu! Udało się rzutem na taśmę w Chelie Butii. Rumuni nie potrafią jeszcze w pełni korzystać ze swojego turystycznego potencjału, co ma też oczywiście swoje dobre strony.
2. Miast z pięknymi starówkami, pamiętającymi jeszcze czasy habsburskiej świetności, ukrytymi wśród obskurnych, socrealistycznych bloków. Zauroczył mnie skupiony wokół trzech placów Sybin, Europejska Stolica Kultury w 2007 roku. Czuje się tutaj powiew „europejskości”, wiele budynków zostało odrestaurowanych, a główną arterią przechadzają się setki turystów. Tylko trochę ustępują mu Oradea i Timisoara, z tym że tutaj kontrast pomiędzy blokowiskami a zabytkowymi kamienicami, świątyniami i deptakami jest porażający. Niestety miasta, które widziałam, nawet w granicach ścisłego centrum, są często dość brudne, zaśmiecone, odrapane, jednym słowem – zaniedbane. Brakuje pieniędzy, pomysłu czy chęci? W Timisoarze z kolei, ostatniego dnia przed powrotem do domu, spotkaliśmy największą liczbę żebrzących, w tym dzieci. Wiele z nich nie rozstawało się z czarnymi workami, z których co chwilę wdychało klej (dlatego tak ciekawiło mnie, czy spotkanie Kruszony z „cmentarnymi dziećmi” odbyło się naprawdę). Trudno uwolnić się od tego obrazu.
3. Pustostanów. Natkniemy się na nie podczas wędrówki po każdym większym i mniejszym mieście. Dla mnie to znak firmowy Rumunii. Apogeum tego zjawiska zobaczyłam w uzdrowisku Baile Herculane. Co roku przyjeżdżają tu, także z zagranicy (np. Węgrzy, Serbowie, Rosjanie), rzesze amatorów kąpieli w siarczanowych i chlorowo-sodowych źródłach, wspomagających leczenie schorzeń reumatycznych i narządów ruch. „Kurort” położony jest w niezwykle malowniczym miejscu – w dolinie Cerny, pomiędzy górami Cernei i Mehedinti. Tymczasem większość stojących tu, noszących jeszcze rysy dawnej świetności budynków, to… niezagospodarowane ruiny!
4. Brzydkich, przemysłowych miasteczek, w których straszą ruiny starych zakładów, fabryk, kopalni, zamkniętych po 1989 roku. Taki urok regionu, w który dotarłam. Kiedy w drodze do Chelie Butii, skąd wyruszaliśmy na szlak, mijaliśmy Vulcan, Uricani czy Lupeni, zastanawiałam się, czy można by te miejsca jakoś zrewitalizować. Jestem pesymistką w tej kwestii – zburzyć i postawić na nowo – to jedyna metoda.
5. Bezdomnych psów, i owszem. Słyszałam kiedyś wywiad z polską działaczką na rzecz praw zwierząt, która opowiadała, że na Ukrainie, odkąd przyznano jej organizację Euro 2012, trwa wyłapywanie dziko żyjących czworonogów. We wsiach i miasteczkach pojawiają się „krematoria na kółkach”, w których „najlepsi przyjaciele człowieka” są z miejsca utylizowani, a małym dzieciom płaci się za przywabianie ich do siebie. Obawiam się, że Rumuni też wprowadzą w życie niedługo taki pomysł.
6. Ludzi grillujących na poboczach drogi:) Pierwszy raz zwróciliśmy uwagę na to zjawisko podczas podróży z Petrosani nad przełom Dunaju. Na początku nie dowierzałam. Ruch samochodowy, wokół żadnego atrakcyjnego „widoku”, a co jakiś czas, na skrawku wolnej przestrzeni wydartej „asfaltowej dżungli”, biwakuje rumuńska rodzina. Są w pełni przygotowani – dysponują stołami, krzesłami, parasolami, prowiantem i napitkiem. „Im dalej w las, tym gęściej”. Kiedy zbliżaliśmy się do Baile Herculane, wzdłuż drogi było tak tłoczno, że trzeba było bardzo uważać, aby nikogo nie potrącić. Takie widoki napotykaliśmy jeszcze potem nie raz i nie dwa. Czy to jakiś sport narodowy?:)
Jak wspominałam na początku tego tekstu: tyle opisów różnych zakątków świata, ilu bywalców. Na pytanie, czy w Rumunii można spotkać diabła, odpowiem więc: tak, jeśli się go szuka.
[1] M. Kruszona „Rumunia. Podróże w poszukiwaniu diabła”, wyd. II, Wydawnictwo Zysk i S-ka, Poznań 2009. Wszystkie cytaty znajdujące się w tekście pochodzą z ww. książki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz