Wydawnictwo Sonia Draga
Katowice 2007
Określenie
bohaterów książki Johna O’Farrella mianem „nadopiekuńczych rodziców” to
doprawdy zaledwie eufemizm. Alice i David, Ffiona i Philip oraz Sarah i William
jawią mi się jako krwiożercze potwory, które czynią z życia swojej rodziny
prawdziwe piekło, a wszystko to oczywiście w imię dobra dzieci. W ich świecie wszyscy
ze sobą konkurują i wiecznie się ścigają, a stawką bywa i pierwsze miejsce w
biegu przedszkolaka, i jak najlepsze wyniki egzaminu do elitarnej szkoły.
Dlatego ogromne brawa należą się autorowi powieści „Może zawierać orzeszki” za
to, że rozprawił się z takimi opiekunami w sposób niezwykle inteligentny, a
przy tym uroczo zjadliwy. Wyolbrzymił bowiem ich lękowe i podyktowane
rozbuchaną ambicją zachowania do granic absurdu, przez co stały się po prostu
komiczne. Powstała w wyniku takich zabiegów satyra, poza tym, że dostarcza
wspaniałej rozrywki, wydaje się być ponadto trafną ilustracją obsesji
trawiących współczesne, syte społeczeństwa. Czy to świat zwariował, czy też
ludzie zbyt gorliwie dostosowali się do pewnych trendów?
Alice,
narratorka, wychowuje wraz z mężem Davidem trójkę dzieci. „Zawsze byłam bardzo
ostrożna” (s. 7) – mówi o sobie. Nikt z was jednak, gwarantuję, nie wyobraża
sobie nawet, co kryje się za tą deklaracją. Poznajemy ją w momencie, gdy,
ukryta za zaparkowanym samochodem, czyha z kukłą dziecka na piratów drogowych,
przemierzających „jej” ulicę z nadmierną prędkością. Kiedy w końcu trafia się
taki delikwent, rzuca mu manekina pod koła. Cel jest jeden: wstrząsnąć do głębi
kierowcą, uświadomić mu, jakie szkody może wywołać. Pomysłowość troskliwej
matki nie zna granic, a czytelnikowi pozostaje otwierać coraz szerzej oczy ze
zdziwienia. Gdyby była ona przypadkiem odosobnionym, traktowałabym tę książkę w
kategoriach studium szaleństwa jednostki. Alice nie różni się jednak niczym od
innych opiekunów, którzy w imię wyższych wartości – zapewnienia swoim pociechom
jak najlepszej edukacji, a w konsekwencji, w ich mniemaniu, godnego życia – biorą
udział w morderczym wyścigu szczurów i dają wmawiać sobie, że dobry rodzic to
perfekcyjny rodzic.
John O’Farrell
obśmiewa nie tylko rodzicielskie lęki i zachowania, ale przede wszystkim
piętnuje System – kulturę i styl życia, które je produkują. To zrozumiałe, że
chcemy zapewnić swoim latoroślom świetlaną przyszłość. Głęboko wierzę, że każdy
rodzic postępuje tak, jak potrafi najlepiej, choć wiadomo, że kompetencje
wychowawcze dorosłych bywają różne. Funkcjonujemy w świecie zbudowanym z wielu
prawd, często opozycyjnych względem siebie. Niektóre z nich w pewnych okresach
dominują, stają się modne i… normatywne. Co chwilę bombarduje się nas nowymi
„odkryciami”, które, jako gorliwi i kochający opiekunowie, staramy się
urzeczywistniać, żeby na to miano zasłużyć. Czy to nie szaleństwo, że daliśmy
wmówić sobie, że tylko ekskluzywna, prywatna szkoła zapewnia dobrą edukację?
Ile jesteśmy w stanie poświęcić, żeby nasza pociecha mogła się w niej uczyć? Od
wczesnego dzieciństwa fundujemy jej basen, naukę gry na skrzypcach i tańce
bałkańskie:)
Wierzymy, że to jedyna droga, aby uczynić ją szczęśliwą. Tymczasem gdzieś po
drodze, w trakcie realizacji kolejnych etapów Wielkiego Planu, gubimy radość z bycia
ze sobą i autentyczność więzi. Mieszkańcy luksusowych dzielnic południowego
Londynu, sportretowani w książce, postrzegają rzeczywistość w kategoriach
zero-jedynkowych: albo elitarna edukacja (ergo: udane życie) albo los
wykolejeńca, zasilającego szeregi marginesu społecznego. I nic pośrodku. Jest
jeszcze jeden aspekt: świat, poza „gettami bezpieczeństwa”, jawi im się jako
zagrażający i wrogi, więc pieczołowicie odgradzają się od niego za pomocą
najnowocześniejszych urządzeń, a kontakty towarzyskie utrzymują tylko z
podobnymi sobie. Zwrotnie powoduje to narastanie obsesji i stereotypów. Jak
widać, ta niepozorna, mała i wybitnie zabawna książeczka skłania do zadawania
całkiem poważnych pytań. „Więcej luzu, drodzy rodzice!” – chciałoby się
wykrzyczeć po jej przeczytaniu. A na deser dwa cytaty, które obrazują styl
autora:
„- My oczywiście
mamy szczęście, że nasze dzieci oceniono jako „wybitnie uzdolnione”, ale
gwarancji nie ma nigdy. Johnsonowie zbadali swoją pięcioletnią córeczkę i w
testach wyszło, że jest… Hm… „Przeciętna”… - wypowiedziała to słowo szeptem,
żeby przypadkiem dzieci nie usłyszały. - Tak mi przykro. Nie wiedziałam -
powiedziała z przejęciem Sarah. Po plecach zebranych przeszedł dreszcz na myśl,
że jakiegoś rodzica może dotknąć tak straszliwe nieszczęście. Decydując się na
dzieci, wszyscy jesteśmy świadomi statystycznego ryzyka, że może nam się
przytrafić pociecha, która będzie zaledwie „przeciętna” zamiast wybitnie lub
chociaż umiarkowanie zdolna, ale możemy się tylko modlić, żeby nas to nie
spotkało” (s. 18).
„W tym momencie
zapanowała nagła panika, bo Sarah, niczym ochroniarz z prezydenckiej obstawy,
jednym susem przeskoczyła pokój i wyrwała swojemu dziecku herbatnik z ręki. - W
porządku, mam go. Na szczęście nie zdążył połknąć. - Przepraszam, to jemu nie
wolno jeść ciastek? Sarah poważnym tonem zaczęła czytać na głos napisy na
pudełku: - Może zawierać śladowe ilości orzeszków ziemnych. Tak myślałam. - Nie
wiedziałam, że Cameron jest uczulony na orzechy. - Tego nie wiemy, nigdy mu nie
dawaliśmy. Ale przecież nie warto ryzykować, prawda? - Hm… No tak, tak, to może
być problem… - Ojej, znowu: „może zawierać śladowe ilości...” W takim razie to
też odpada – powiedziała, biorąc do ręki kolejne opakowanie ze stołu. - Ale to
jest właśnie paczka orzeszków. - A, rzeczywiście. Widzę, że zabezpieczają się
na wszystkie sposoby” (s. 16).
Świetne:-) Znam parę mamusiek, którym lektura tej książki na pewno by nie zaszkodziła...
OdpowiedzUsuńTeż sobie to pomyślałam w trakcie lektury...:)
Usuń