Oprac. zbiorowe „Wojny narkotykowe. Doniesienia z pola walki”
Wydawnictwo Krytyki Politycznej
Warszawa 2011
Dziś na blogu pojawia się temat śmiertelnie poważny, co ma oczywiście związek z moją ostatnią lekturą. „Wojny narkotykowe. Doniesienia z pola walki” ukazały się niedawno w Serii Publicystycznej Wydawnictwa Krytyki Politycznej. Chociaż kwestie produkcji, dystrybucji i konsumpcji narkotyków nie nastrajają optymistycznie, pisać i czytać o nich trzeba. Problem, o którym mowa, niesie bowiem ze sobą rozległe konsekwencje natury społecznej, gospodarczej i politycznej. Myślę, że przeciętnemu mieszkańcowi kontynentu europejskiego, niezaangażowanemu w proceder, trudno nawet wyobrazić sobie, w jakim kontekście nielegalne substancje psychoaktywne są wytwarzane i jaką drogę przebywają, zanim dotrą do użytkowników. Wiedza ta nie pozwala spać spokojnie. Okazuje się bowiem, że ofiary narkobiznesu znajdują się nie tylko po stronie uzależnionych, ale także producentów. Bieda, przemoc, strach i śmierć to nieodłączni towarzysze plantatorów marihuany z Meksyku czy górskich plemion uprawiających mak opiumowy w Laosie i Birmie. Brutalna wojna, jaką niektóre państwa, niejednokrotnie pod wpływem nacisków międzynarodowych, wydały narkotykom, przynosi często skutki odwrotne do zamierzonych. Stawia to pod znakiem zapytania sensowność represyjnej polityki narkotykowej, dążącej na przykład do masowej likwidacji upraw. Co z tego, że szef Biura Narodów Zjednoczonych ds. Narkotyków i Przestępczości ogłasza w 2007 roku znaczny spadek produkcji opium na terenie Złotego Trójkąta (Tajlandia, Birma, Laos), skoro fakty wskazują, że przeniosła się ona do Afganistanu, a lokalne organizacje przestępcze przerzuciły się na wytwarzanie amfetaminy i jej pochodnych? Sukces to czy porażka? Można by pewnie zapytać: jakie to wszystko ma znaczenie tutaj, w Polsce? Biznes narkotykowy nie zna granic. Zjawisko globalizacji dotyczy także „szarej strefy”. Decyzje polityczne związane z narkotykami, jakie podejmuje władza w konkretnym kraju, mają zatem reperkusje dla całej przestępczej machiny. Warto zatem mieć w perspektywie zniuansowany obraz sytuacji.
Książka „Wojny narkotykowe” została podzielona na kilka części: Ameryka Łacińska, Azja, Afryka, Wschód i Polska. W każdej z nich znajduje się przynajmniej jeden wywiad z działaczem społecznym bądź ekspertem oraz tekst publicystyczny, ale nie zabrakło tu także krótkich form prozatorskich. Nazwiska autorów – znane i cenione: Wojciech Jagielski, Adam Leszczyński, Artur Domosławski, prof. Wiktor Osiatyński. Pięć obszarów geograficznych, pięć odsłon tego samego problemu. Chociaż każda ze wspomnianych stref odznacza się lokalnym kolorytem, bez problemu wyodrębnimy wspólny dla nich mianownik. Przyjrzyjmy się w skrócie, na przykładzie Ameryki Łacińskiej, Azji i Afryki, temu, co decyduje o specyfice danego „narkoregionu”, odróżnia go od innych oraz temu, co upodabnia je do siebie.
Ameryka Łacińska, narkotykowe „jądro ciemności”, właśnie ze względu na tę stygmatyzację, która ściąga na nią zainteresowanie opinii publicznej, ma „bogate” doświadczenie w prowadzeniu wojen z nielegalnym biznesem. Problem Kolumbii, Boliwii czy Meksyku polega jednak na tym, że struktury przestępcze tak głęboko wniknęły w tkankę państwową, że nie sposób ich teraz rozdzielić. R. C. Fernandes, działacz na rzecz praw człowieka, w rozmowie z K. Walęcik przywołuje terminy legal country i real country. Pierwszy z nich odnosi się do państwa takiego, jakie zdefiniowane jest w rozmaitych aktach prawnych, drugi z kolei do państwa rzeczywistego, które istnieje jakby równolegle i rządzi się odrębnymi regułami. Real country posiada zazwyczaj własny ośrodek władzy – nieformalnej, choć równie znaczącej, co ta oficjalna. To właśnie przypadek Ameryki Łacińskiej – bossowie narkotykowi mogą tutaj więcej niż politycy czy policja, pozostająca zresztą często na ich usługach. Wykazać się zdecydowaną postawą wobec nielegalnej produkcji, dystrybucji i konsumpcji jednak trzeba, bowiem ze Stanów Zjednoczonych płynie szerokim strumieniem gotówka na ten cel. Efekt? Represyjna polityka narkotykowa, która tak naprawdę obraca się przeciwko obywatelom, uzależnionym (chorym!) i drobnym handlarzom, legitymizując na przykład okrutne nadużycia armii, a nie naruszająca interesów potężnych karteli. „Pomoc” USA wyrządza w tym przypadku więcej szkody niż pożytku. Finansowanie wojny z „narkobiznesem”, bez kontroli jej sensowności i skuteczności, to rodzaj „niedźwiedziej przysługi”.
Amerykę Łacińską i Azję, a pozostajemy w temacie narkotyków, łączy z pewnością jedno – obydwa regiony przodują w ich produkcji, chociaż każdy z nich ma swoją „specjalizację”. Złoty Trójkąt (Birma, Laos, Tajlandia) i Złoty Półksiężyc (Afganistan, Pakistan, Iran) dostarczają na rynek największe na świecie ilości opium. Uprawa maku okazuje się być dogodnym wyjściem (koniecznością?) dla mieszkańców ogarniętego wojną domową Afganistanu czy też górali z Birmy i Laosu. Niegościnny krajobraz i konflikty zbrojne sprzyjają angażowaniu się w nielegalną działalność. Wojciech Jagielski pisze, że jedynym okresem, w którym cichną odgłosy wystrzałów w Afganistanie, jest późna wiosna – wtedy to wszyscy oddają się „opiumowym żniwom”. Towar pochodzący z Ameryki Łacińskiej i Azji trafia w większości na tzw. Zachód. Szum medialny i polityczny wokół „problemu narkotykowego” spowodował, że wiele tradycyjnych kanałów przerzutowych stało się obiektem zainteresowania policji, tracąc tym samym na strategicznym znaczeniu. Wzmożona kontrola przyczyniła się w ten sposób („niechcący”) do dramatu zachodniego wybrzeża Afryki. To tutaj znajduje się Gwinea Bissau – niewielki, piąty najbiedniejszy kraj świata, który stał się dla kolumbijskich karteli narkotykowych „rajem tranzytowym”, zyskując wątpliwą sławę pierwszego „narkopaństwa” na kontynencie. Wartość towaru, jakim się tutaj obraca, przekracza znacznie produkt krajowy brutto. Nie dziwi zatem, że „przychylność” lokalnej władzy można kupić za bezcen. „Przychodzisz, kupujesz potrzebne usługi od rządu, armię i ludzi, i przejmujesz interes” (s. 134). W czasie, kiedy tubylcy muszą zmagać się z brakiem sieci elektrycznej czy bieżącej wody, kolumbijscy baronowie budują luksusowe hacjendy i poruszają się szpanerskimi wozami, demonstrując swoje bogactwo na prawo i lewo. Jakby tego było mało, powszechna dostępność substancji psychoaktywnych, znajdowanych na przykład na plaży (skutek uboczny nielegalnego transportu), przyczynia się do rozpowszechniania uzależnień wśród gwinejskiej społeczności. A leczenie narkomanów w Afryce to osobny problem. Można z tego powodu załamywać ręce, ale, jak słusznie zauważa Adam Leszczyński: „(..) politycy mają inne priorytety, których Zachód często nie rozumie, bo nie rozumie miejscowych realiów. W Afryce na południe od Sahary co roku kilka milionów dzieci umiera na malarię; kilkadziesiąt procent ludzi nie ma dostępu do zdrowej wody i w miarę przyzwoitych sanitariatów; dziesiątki milionów dzieci nie chodzi do szkół, bo ich (nawet w tych krajach, w których edukacja jest oficjalnie bezpłatna) po prostu w okolicy nie ma. (…) dopiero kiedy afrykańskie państwa i afrykańskie demokracje uporają się z brakiem wody, jedzenia i podstawowych lekarstw dla małych dzieci, zainteresują się losem narkomanów” (s 123 i 128).
Bieda, przemoc, trudne warunki życia oraz przenikanie się „narkobiznesu” z władzą to bez wątpienia „wspólny los” wszystkich wspomnianych tu obszarów geograficznych. Jaką zatem obrać strategię, aby zbliżyć się do rozwiązania problemu? Z lektury „Wojen…” płynie jednoznaczny wniosek: politykę represji należy zastąpić programem redukcji szkód. Wiele państw już się na to zdecydowało, choć wymaga to sporej odwagi. Filozofia harm reduction odrzuca bowiem idealistyczne mrzonki o „społeczeństwie bez narkotyków” na rzecz realistycznego założenia, że nielegalne substancje psychoaktywne były, są i będą, należy więc nastawić się na minimalizację ryzyka związanego z ich użytkowaniem. „Do narkotyków należy podchodzić praktycznie, a nie tylko retorycznie. Jak do zjawiska permanentnego, chronicznie występującego w społeczeństwie. A za szerokim dostępem do terapii iść musi szerokie wsparcie socjalne” – mówi w książce J. Csete, ekspertka ds. zdrowia publicznego z Uniwersytetu Columbia. No właśnie. Najlepsza polityka narkotykowa to skuteczna polityka społeczna!
Na zakończenie tego tekstu coś ze sfery wrażeń, a nie faktów: lektura „Wojen narkotykowych” była dla mnie silnym doświadczeniem emocjonalnym. Zostawiła mnie ona z przekonaniem, że konsumpcja narkotyków jest działaniem głęboko nieetycznym, przyczynia się bowiem do podtrzymywania nierówności społecznych. Czy wypada, aby brutalne konsekwencje popytu na nielegalne substancje psychoaktywne ponosił ubogi rolnik z Kolumbii albo góral z Birmy?
Choć to "ciężki kaliber" to i tak chętnie bym po nią sięgnęła. Warto być bardziej świadomym, a ta książka z pewnością pokazuje wiele aspektów narkomanii.
OdpowiedzUsuńJej zasługą jest przede wszystkim to, że pokazuje szeroki kontekst zjawiska, jakim jest narkomania. Dlatego zachęcam do lektury - warto zdawać sobie z niego sprawę, zmienia to punkt widzenia - przynajmniej mój zmienił:)
OdpowiedzUsuńciekawa rzecz, będę musiał poszukać całości bo sama akcja medialna i artykuł w polityce zrobił na mnie raczej negatywne wrażenie
OdpowiedzUsuńhttp://notki-subiektywne.blogspot.com/2011/06/jak-walczyc-z-narkotykami.html
Przynadziei: nie czytałam jeszcze tekstu w Polityce, o którym wspominasz, ale sam wywiad z Domosławskim w książce, mimo że bardzo go cenię jako reportażystę, nie powala na kolana. Zdecydowanie najlepsza część "Wojen..." dotyczy Afryki i Azji.
OdpowiedzUsuń