piątek, 23 listopada 2012

Niewysłany list do A.

A. Wojtacha „Kruchy lód. Dziennikarze na wojnie”
Carta Blanca Sp. z o.o.
Grupa Wydawnicza PWN
Warszawa 2012

Pani Anno!

15 listopada br. po raz pierwszy przeczytałam w Internecie o ponownym zaostrzaniu się konfliktu izraelsko-palestyńskiego. Dzień wcześniej skończyłam lekturę Pani debiutanckiej książki – otwartej i szczerej relacji o życiu korespondenta wojennego. Pomyślałam od razu: pewnie znowu spakuje się Pani w ciągu kilkunastu minut i bez mrugnięcia okiem wyjedzie w ten zapalny region świata – jak ten uzależniony na głodzie, który ma szansę otrzymać wreszcie swój narkotyk. Często Pani tę analogię w „Kruchym lodzie” przywoływała – musi być bardzo adekwatna i trafna! Rozdział poświęcony konfliktowi w Strefie Gazy odebrałam jako szczególny – Pani, twarda na co dzień babka, która nie pozwoli sobie w kaszę dmuchać (nawet rosyjskiemu komandosowi), dała się ponieść emocjom – jakby tam przekroczono jakąś granicę, która unieważnia priorytetowość zasady neutralności, zawodowego dystansu. Notuje Pani: „(...) bombardowana jest teraz Gaza. Każdego dnia pojawiają się informacje o zabitych i rannych. Szpitale w Gazie są przepełnione. Lekarze nie nadążają operować, bo po każdym ostrzale na oddziały trafia tyle ludzi, że brakuje rąk do pracy. Nie ma też wody i prądu. Kilka dni po rozpoczęciu wojny mówi się o kryzysie humanitarnym. Nie można nie zauważyć dysproporcji między życiem tam a tu. Nie można, choćby nie wiadomo jak patrzeć, choćby nie wiadomo jak przymykać oczy. Mnie coraz bardziej to kłuje i już niebawem zostanę oskarżona o antyizraelskie nastawienie” (s. 150). 15 listopada kolejny raz poczułam jak to jest, kiedy literatura i życie splatają się w mocnym uścisku.

Wątpię, abyśmy często zastanawiali się, my – widzowie programów informacyjnych, czytelnicy gazet i serwisów internetowych, kto tworzy relacje z odległych, pogrążonych w konflikcie stron świata. Tak jakby istniał tylko komunikat, a nie istniał jego nadawca. Przyparci do muru, pewnie wygłosilibyśmy kilka frazesów na temat trudów i niebezpieczeństw takiej pracy. Być może wielu przywołałoby nazwisko Waldemara Milewicza, który zginął w Iraku w 2004 roku. Nie twierdzę, że korespondent wojenny powinien pachnieć i błyszczeć, brylować na salonach i odgrywać celebrytę. Pani swoją książką sprawiła natomiast, że reporter zyskał twarz i podmiotowość, mój podziw i szacunek. A te należą się Państwu jak psu zupa.

W swojej książce opisuje Pani pracę podczas wojny rosyjsko-gruzińskiej, izraelsko-palestyńskiej, misji w Afganistanie, zamachów terrorystycznych w Indiach oraz strajku na lotnisku w Tajlandii. Zostało mi w głowie po lekturze „Kruchego lodu” kilka obrazów, które tak szybko chyba nie znikną. Mężczyzna z córeczką na rękach, uciekający z płonącego Gori. W pewnym momencie dziecko budzi się i zaczyna bezgłośnie płakać, wyrażając swój lęk grymasem twarzy i strumieniem łez. Pani – instynktownie – podaje mu butelkę z wodą, mała uspokaja się. Oszalały z przerażenia pies, który próbuje schronić się przed hukiem wystrzałów i spadających bomb w Pani samochodzie, a później nie chce z niego wyjść. Dzieci z Gazy, które przyjechały do Polski na rehabilitację. Kiedy podczas spaceru w parku usłyszą nagle helikopter, pobiegną co sił w nogach do najbliższego budynku i położą się pod ścianami. Jeroen, dziennikarz holenderskiej telewizji, opłakujący śmierć swojego operatora i przyjaciela. Kilka scen, w których zamyka się totalność i okrucieństwo wojny. Jak to na dłuższą metę wytrzymać?

Sposobów jest kilka. Można przełączyć się na „tryb terminatora” - „wypracowany system odcinania się od śmierci” (s. 9). Nie czuć, nie myśleć, nie płakać. Relacjonować, wykonywać swoją pracę. „Wojna w zasadzie wszędzie wygląda tak samo” (s. 184). Wymyślać głupie, makabryczne, czasem okrutne żarty – bo rozładowują napięcie. Nie ruszać się bez towarzystwa znieczulacza – butelki z alkoholem. Czy wśród korespondentów wojennych częściej występują nałogi? Być fascynatem swojego zawodu – oto metoda najskuteczniejsza, lecz wprowadzająca jednocześnie w sytuację reportera pewną dwuznaczność: pragnie on bowiem dla siebie tego, co innym przynosi śmierć i zniszczenie. Wbrew rozsądkowi, bliskim, rozpadającym się związkom. Mimo dojmującej czasami bezsilności i bezradności. Może dlatego w „Kruchym lodzie” korespondenci wojenni zyskują miano „wojennych ćpunów” (s. 12), „najedzonych wysłanników”, „wojennych turystów” (s. 63) czy też „turystów masakry” (s. 102).

Nie sposób nie zadać pytania: dlaczego? Pani też często się nad tym w swojej relacji zastanawia. Co sprawia, że człowiek pragnie być tam, gdzie jego istnienie jest zagrożone? Że jedzie w sam środek piekła na ziemi, gotowy zmierzyć się z cierpieniem ofiar? Ba, że kiedy tylko dowie się o wybuchu nowego konfliktu, wracają mu siły, energia, poczucie sensu?! W towarzystwie śmierci na pewno intensywniej odczuwa się życie. Można też mówić tu o pewnego rodzaju uzależnieniu. Bliżej mi jednak do „interpretacji tożsamościowych”, które Pani proponuje, choć pewnie dziwnie zabrzmi to, że na wojnie można odnaleźć siebie, skonfrontować się ze swoimi lękami i oswoić je, zakrzyczeć niepokój. Inna to już sprawa – cena, jaką się za to płaci. Nie bez powodu przywołuje zapewne Pani postać Kevina Cartera, autora słynnego zdjęcia maleńkiej Sudanki i czyhającego na nią sępa, któremu „kruchy lód pod stopami pękł” (s. 220).

Oprócz podziwu i szacunku, jest we mnie też wiele wątpliwości – nie tyle względem Pani książki, co obecności dziennikarzy na wojnie w ogóle. Media, przekonane o swojej doniosłej roli, trochę się nam współcześnie rozbestwiły. Informowanie społeczeństwa o międzynarodowych konfliktach jest misją szlachetną, a w dobie globalizacji – nawet konieczną. Kiedy jednak irytuje się Pani, że władze indyjskie nie kontaktują się z korespondentami w sprawie hotelu zaatakowanego przez terrorystów, myślę sobie: oddajmy pierwszeństwo sprawom najważniejszym. A do nich należy zdrowie i życie ludzi, a nie dopieszczanie mediów. Kiedy próbuje się Pani dostać drzwiami i oknami do szpitali, aby nagrać rozmowę z ofiarami, również czuję opór. Osobną kwestią pozostaje to, na ile obecność mediów prowokuje strony konfliktu do tego, aby wykorzystać je jako bezpłatny kanał transmisji swoich idei, wartości czy krzywd, przyczyniając się w ten sposób do eskalacji przemocy. Mimo tych wątpliwości, dziękuję Pani za tę książkę, która trzymała mnie dwie doby w czytelniczym uścisku. Mam nadzieję, że szczerość zawsze pozostanie w cenie.

Z pozdrowieniami,
I.L.

Za egzemplarz książki dziękuję portalowi:

2 komentarze:

  1. Też jestem świeżo po lekturze (http://pozapsem.blogspot.com/2012/11/anna-wojtacha-kruchy-lod-dziennikarze.html) i miałam momentami mieszane odczucia co do tego balansowania na granicy etyki dziennikarskiej, ale tym bardziej cieszę się, że autorka tego nie ukryła przed czytelnikiem i była z nami szczera. Pisała o tej pogoni za newsem i spaniu w dobrych hotelach gdy za oknem wojna. Bardzo taką szczerość szanuję.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mam też szacunek do Wojtachy dlatego, że owszem, zdarza jej się spać w dobrych hotelach, ale nie można jej zarzucić, że nie pracuje ciężko, bo robi to rzetelnie, z dużym poświęceniem, z intencją dotarcia nawet tam, gdzie jest najniebezpieczniej. Pamiętasz ten fragment opowieści sprzed hotelu w Indiach, kiedy ona, po kilkudziesięciu godzinach bez snu, zmęczona i przepocona, wyciąga puderniczkę z lusterkiem, żeby choć trochę przypudrować twarz przed relacją na żywo? I dostrzega wtedy tę indyjską dziennikarkę, otoczoną sztabem ludzi, pięknie ubraną i pachnącą, która przyjechała tylko po to, żeby zrobić kilka ujęć i odjechać do domu? To jest właśnie ta różnica, która co prawda nie rozwiewa naszych wątpliwości, ale pozwala jednak spojrzeć na Wojtachę z podziwem.

      Usuń