A.
Wojtacha „Kruchy lód. Dziennikarze na wojnie”
Carta
Blanca Sp. z o.o.
Grupa
Wydawnicza PWN
Warszawa
2012
Pani Anno!
15 listopada br. po raz pierwszy przeczytałam w Internecie o
ponownym zaostrzaniu się konfliktu izraelsko-palestyńskiego. Dzień
wcześniej skończyłam lekturę Pani debiutanckiej książki –
otwartej i szczerej relacji o życiu korespondenta wojennego.
Pomyślałam od razu: pewnie znowu spakuje się Pani w ciągu
kilkunastu minut i bez mrugnięcia okiem wyjedzie w ten zapalny
region świata – jak ten uzależniony na głodzie, który ma szansę
otrzymać wreszcie swój narkotyk. Często Pani tę analogię w
„Kruchym lodzie” przywoływała – musi być bardzo adekwatna i
trafna! Rozdział poświęcony konfliktowi w Strefie Gazy odebrałam
jako szczególny – Pani, twarda na co dzień babka, która nie
pozwoli sobie w kaszę dmuchać (nawet rosyjskiemu komandosowi), dała
się ponieść emocjom – jakby tam przekroczono jakąś granicę,
która unieważnia priorytetowość zasady neutralności, zawodowego
dystansu. Notuje Pani: „(...) bombardowana jest teraz Gaza. Każdego
dnia pojawiają się informacje o zabitych i rannych. Szpitale w
Gazie są przepełnione. Lekarze nie nadążają operować, bo po
każdym ostrzale na oddziały trafia tyle ludzi, że brakuje rąk do
pracy. Nie ma też wody i prądu. Kilka dni po rozpoczęciu wojny
mówi się o kryzysie humanitarnym. Nie można nie zauważyć
dysproporcji między życiem tam a tu. Nie można, choćby nie
wiadomo jak patrzeć, choćby nie wiadomo jak przymykać oczy. Mnie
coraz bardziej to kłuje i już niebawem zostanę oskarżona o
antyizraelskie nastawienie” (s. 150). 15 listopada kolejny raz
poczułam jak to jest, kiedy literatura i życie splatają się w
mocnym uścisku.
Wątpię, abyśmy często zastanawiali się, my – widzowie
programów informacyjnych, czytelnicy gazet i serwisów
internetowych, kto tworzy relacje z odległych, pogrążonych w
konflikcie stron świata. Tak jakby istniał tylko komunikat, a nie
istniał jego nadawca. Przyparci do muru, pewnie wygłosilibyśmy
kilka frazesów na temat trudów i niebezpieczeństw takiej pracy.
Być może wielu przywołałoby nazwisko Waldemara Milewicza, który
zginął w Iraku w 2004 roku. Nie twierdzę, że korespondent wojenny
powinien pachnieć i błyszczeć, brylować na salonach i odgrywać
celebrytę. Pani swoją książką sprawiła natomiast, że reporter
zyskał twarz i podmiotowość, mój podziw i szacunek. A te należą
się Państwu jak psu zupa.
W swojej książce opisuje Pani pracę podczas wojny
rosyjsko-gruzińskiej, izraelsko-palestyńskiej, misji w
Afganistanie, zamachów terrorystycznych w Indiach oraz strajku na
lotnisku w Tajlandii. Zostało mi w głowie po lekturze „Kruchego
lodu” kilka obrazów, które tak szybko chyba nie znikną.
Mężczyzna z córeczką na rękach, uciekający z płonącego Gori.
W pewnym momencie dziecko budzi się i zaczyna bezgłośnie płakać,
wyrażając swój lęk grymasem twarzy i strumieniem łez. Pani –
instynktownie – podaje mu butelkę z wodą, mała uspokaja się.
Oszalały z przerażenia pies, który próbuje schronić się przed
hukiem wystrzałów i spadających bomb w Pani samochodzie, a później
nie chce z niego wyjść. Dzieci z Gazy, które przyjechały do
Polski na rehabilitację. Kiedy podczas spaceru w parku usłyszą
nagle helikopter, pobiegną co sił w nogach do najbliższego budynku
i położą się pod ścianami. Jeroen, dziennikarz holenderskiej
telewizji, opłakujący śmierć swojego operatora i przyjaciela.
Kilka scen, w których zamyka się totalność i okrucieństwo wojny.
Jak to na dłuższą metę wytrzymać?
Sposobów jest kilka. Można przełączyć się na „tryb
terminatora” - „wypracowany system odcinania się od śmierci”
(s. 9). Nie czuć, nie myśleć, nie płakać. Relacjonować,
wykonywać swoją pracę. „Wojna w zasadzie wszędzie wygląda tak
samo” (s. 184). Wymyślać głupie, makabryczne, czasem okrutne
żarty – bo rozładowują napięcie. Nie ruszać się bez
towarzystwa znieczulacza – butelki z alkoholem. Czy wśród
korespondentów wojennych częściej występują nałogi? Być
fascynatem swojego zawodu – oto metoda najskuteczniejsza, lecz
wprowadzająca jednocześnie w sytuację reportera pewną
dwuznaczność: pragnie on bowiem dla siebie tego, co innym przynosi
śmierć i zniszczenie. Wbrew rozsądkowi, bliskim, rozpadającym się
związkom. Mimo dojmującej czasami bezsilności i bezradności. Może
dlatego w „Kruchym lodzie” korespondenci wojenni zyskują miano
„wojennych ćpunów” (s. 12), „najedzonych wysłanników”,
„wojennych turystów” (s. 63) czy też „turystów masakry”
(s. 102).
Nie sposób nie zadać pytania: dlaczego? Pani też często się nad
tym w swojej relacji zastanawia. Co sprawia, że człowiek pragnie
być tam, gdzie jego istnienie jest zagrożone? Że jedzie w sam
środek piekła na ziemi, gotowy zmierzyć się z cierpieniem ofiar?
Ba, że kiedy tylko dowie się o wybuchu nowego konfliktu, wracają
mu siły, energia, poczucie sensu?! W towarzystwie śmierci na pewno
intensywniej odczuwa się życie. Można też mówić tu o pewnego
rodzaju uzależnieniu. Bliżej mi jednak do „interpretacji
tożsamościowych”, które Pani proponuje, choć pewnie dziwnie
zabrzmi to, że na wojnie można odnaleźć siebie, skonfrontować
się ze swoimi lękami i oswoić je, zakrzyczeć niepokój. Inna to
już sprawa – cena, jaką się za to płaci. Nie bez powodu
przywołuje zapewne Pani postać Kevina Cartera, autora słynnego
zdjęcia maleńkiej Sudanki i czyhającego na nią sępa, któremu
„kruchy lód pod stopami pękł” (s. 220).
Oprócz podziwu i szacunku, jest we mnie też wiele wątpliwości –
nie tyle względem Pani książki, co obecności dziennikarzy na
wojnie w ogóle. Media, przekonane o swojej doniosłej roli, trochę
się nam współcześnie rozbestwiły. Informowanie społeczeństwa o
międzynarodowych konfliktach jest misją szlachetną, a w dobie
globalizacji – nawet konieczną. Kiedy jednak irytuje się Pani, że
władze indyjskie nie kontaktują się z korespondentami w sprawie
hotelu zaatakowanego przez terrorystów, myślę sobie: oddajmy
pierwszeństwo sprawom najważniejszym. A do nich należy zdrowie i
życie ludzi, a nie dopieszczanie mediów. Kiedy próbuje się Pani
dostać drzwiami i oknami do szpitali, aby nagrać rozmowę z
ofiarami, również czuję opór. Osobną kwestią pozostaje to, na
ile obecność mediów prowokuje strony konfliktu do tego, aby
wykorzystać je jako bezpłatny kanał transmisji swoich idei,
wartości czy krzywd, przyczyniając się w ten sposób do eskalacji
przemocy. Mimo tych wątpliwości, dziękuję Pani za tę książkę,
która trzymała mnie dwie doby w czytelniczym uścisku. Mam
nadzieję, że szczerość zawsze pozostanie w cenie.
Z pozdrowieniami,
Też jestem świeżo po lekturze (http://pozapsem.blogspot.com/2012/11/anna-wojtacha-kruchy-lod-dziennikarze.html) i miałam momentami mieszane odczucia co do tego balansowania na granicy etyki dziennikarskiej, ale tym bardziej cieszę się, że autorka tego nie ukryła przed czytelnikiem i była z nami szczera. Pisała o tej pogoni za newsem i spaniu w dobrych hotelach gdy za oknem wojna. Bardzo taką szczerość szanuję.
OdpowiedzUsuńMam też szacunek do Wojtachy dlatego, że owszem, zdarza jej się spać w dobrych hotelach, ale nie można jej zarzucić, że nie pracuje ciężko, bo robi to rzetelnie, z dużym poświęceniem, z intencją dotarcia nawet tam, gdzie jest najniebezpieczniej. Pamiętasz ten fragment opowieści sprzed hotelu w Indiach, kiedy ona, po kilkudziesięciu godzinach bez snu, zmęczona i przepocona, wyciąga puderniczkę z lusterkiem, żeby choć trochę przypudrować twarz przed relacją na żywo? I dostrzega wtedy tę indyjską dziennikarkę, otoczoną sztabem ludzi, pięknie ubraną i pachnącą, która przyjechała tylko po to, żeby zrobić kilka ujęć i odjechać do domu? To jest właśnie ta różnica, która co prawda nie rozwiewa naszych wątpliwości, ale pozwala jednak spojrzeć na Wojtachę z podziwem.
Usuń