poniedziałek, 17 października 2011

Jak (nie) pomagać, czyli słów kilka o pomocy humanitarnej

L. Polman „Karawana kryzysu. Za kulisami przemysłu pomocy humanitarnej”
Wydawnictwo Czarne
Wołowiec 2011









Jak mądrze i skutecznie zabezpieczać zdrowie i życie ofiar konfliktów plemiennych, wojen i katastrof? – to trudne zadanie, obciążone wieloma dylematami i wątpliwościami. Zwykliśmy sądzić, że wsparcie udzielane drugiemu człowiekowi jest szlachetnym odruchem serca i jako takie nie podlega żadnym ścisłym regułom. Nic bardziej mylnego. Pomoc humanitarna i rozwojowa, prowadzona, zwłaszcza w sytuacji kryzysu, przez rozmaite organizacje na szeroką skalę, oparta tylko i wyłącznie na empatii (choć jest ona jednocześnie warunkiem sine qua non), może przynieść więcej szkody niż pożytku. Rządzą nią bowiem pewne zasady, których należy przestrzegać, aby faktycznie trafiała ona do poszkodowanych, przyczyniając się do poprawy ich dobrostanu. Naiwność w tej dziedzinie to „grzech” ciężki. Książka Lindy Polman pt. „Karawana kryzysu. Za kulisami przemysłu pomocy humanitarnej” odkrywa ciemną stronę funkcjonowania społeczności humanitarnej, wskazując te obszary, w których łatwo o nadużycia i nieudolność – świadome bądź nie.

Z danych, które przytacza holenderska dziennikarka wynika, że gdyby wszystkie organizacje niosące pomoc, począwszy od tych małych, lokalnych, a skończywszy na tych dużych, cieszących się międzynarodową sławą, połączyć w jedno państwo, byłoby ono piątą siłą ekonomiczną na świecie! Skala zjawiska, o jakim mowa, jest więc ogromna. Nic zatem dziwnego, że autorka zdecydowała się określić ten prężny „ruch ludzi dobrej woli” mianem „przemysłu”. Obraca się tu bowiem co roku miliardami dolarów – gra toczy się o wysoką stawkę i wielu chce w niej wziąć udział.

„Wszystkie działające obecnie zachodnie organizacje pomocy humanitarnej wywodzą się od MKCK (Międzynarodowego Komitetu Czerwonego Krzyża)” – twierdzi Polman (s. 20). A jeśli o nim mowa, należałoby cofnąć się w czasie o ponad 150 lat. To właśnie wtedy żył i działał Henri Dunant – szwajcarski bankier i ówczesny businessman, świadek bitwy pod Solferino, gdzie po raz pierwszy zetknął się ze śmiercią i cierpieniem na masową skalę. Wrażliwy na cudzą krzywdę, zgromadził wokół siebie grupę ochotników, opiekujących się rannymi. Myśl o tym, aby po powrocie do ojczyzny stworzyć instytucję, która skupiałaby doświadczonych i przeszkolonych wolontariuszy, gotowych nieść profesjonalną pomoc w razie potrzeby, stała się jego idee fixe. Dunant był przekonany, że takie rozwiązanie odciąży także budżet rządu, zobowiązanego do wypłacania żołnierzom-inwalidom emerytur. W tym samym mniej więcej czasie Florence Nightingale, angielska pielęgniarka, doszła do zgoła odmiennych wniosków. Podczas służby w brytyjskich koszarach Scutari w azjatyckiej części Stambułu walczyła ona o poprawę higieny w szpitalach polowych. Niestety, okazało się, że żołnierze, których ratowała, często wracali na front i tam ginęli. Działaczka uświadomiła sobie, że bez jej starań wojna prawdopodobnie trwałaby krócej – ze względu na brak sił bojowych. Dylemat Dunant/Nightingale – interweniować zawsze i wszędzie czy też wycofywać się z miejsc, w których wsparcie staje się elementem strategii wojennej, przyczyniając się do nasycenia konfliktu – nigdy nie był tak aktualny jak dziś. Linda Polman ze swoją radykalną krytyką społeczności pomagających wydaje się podzielać argumentację brytyjskiej pielęgniarki.

Lista zarzutów, jakie autorka „Karawany kryzysu” stawia organizacjom humanitarnym, jest długa i wyczerpująca. Trudno odmówić dziennikarce znajomości tematu, bowiem obserwowała bezpośrednio rozwój sytuacji w Afganistanie, wschodniej i zachodniej Afryce czy na Haiti. Respektowanie szlachetnego, bądź co bądź, zestawu idei (neutralność, bezstronność, niezależność), który ukonstytuował Ruch Czerwonego Krzyża i nadal obowiązuje zrzeszonych w nim wolontariuszy, nastręcza w XXI wieku wiele problemów, ponieważ zmieniło się diametralnie oblicze wojny. Obecnie to strony konfliktu decydują w dużej mierze o tym, w jakim zakresie może być udzielana pomoc poszkodowanym. Pozwala im to twardo negocjować warunki współpracy z zachodnimi instytucjami i osiągać swoje cele. 150 lat temu areną działań wojennych były zazwyczaj pola bitewne, a zdecydowaną większość ofiar stanowili żołnierze. „Współcześnie aż dziewięćdziesiąt ze stu osób poległych w czasie wojen to cywile, a niemal wszystkie wojny to wojny domowe, których nie prowadzą armie różnych krajów, ale we własnej ojczyźnie angażują się w nie zbrojne oddziały ludowe, ruchy separatystyczne, powstańcy i rebelianci” – konkluduje Holenderka (s. 22). Co z tych zmian wynika dla praktyki i pragmatyki pomagania? Przede wszystkim – obszar działania organizacji humanitarnych musi być solidnie rozpracowany – z wszystkimi jego niuansami i zawiłościami kulturowymi, politycznymi, plemiennymi. Pułapka „zasady neutralności” może doprowadzić do takich absurdów, jakie zaistniały w Rwandzie. Po masakrze ludności z grupy Tutsi (przypomnę, że w ciągu trzech tygodni wymordowano, głównie maczetami, ok. 800 tys. ludzi!), popłynęła fala Hutu – w większości sprawców ludobójstwa – w stronę Tanzanii, Burundi i dawnego Zairu. Zgromadzeni w licznych obozach dla uchodźców, stali się „wdzięcznym” obiektem zainteresowania telewizji i prasy, które ochoczo relacjonowały ten „dramat humanitarny”. Jak pisze Polman: „Masowa ucieczka Hutu okazała się największym, najszybszym i najgorzej zinterpretowanym exodusem w całej historii pomocy humanitarnej” (s. 32).  Nie bez przyczyny wspominam tu o udziale mediów, bowiem odgrywają one ogromną rolę w nakręcaniu „przemysłu pomocowego”. Dość wspomnieć, że istnieje wprost proporcjonalna zależność pomiędzy zainteresowaniem dziennikarzy danym kryzysem a hojnością ofiarodawców. Jeśli byt organizacji zależy od tego, ile środków finansowych pozyska, ile byłaby w stanie zrobić, aby zdobyć przychylność mediów? Pozostawiam to pytanie otwartym. Nie sposób wymienić tu wszystkich zagrożeń, jakie dostrzega autorka książki. Pomoc humanitarna to także poniekąd wielki biznes, a masowość zjawiska („supermarket pomocy”) przyczynia się do wzrostu konkurencji między graczami na tym rynku. To generuje oczywiście wiele sytuacji patologicznych.

Dobrze, że jest ktoś taki jak Linda Polman – kto trzyma rękę na pulsie, krytycznie analizuje zjawiska, wydawałoby się, na pierwszy rzut oka, bezsprzecznie pożyteczne, kto nie daje zwieść się pozorom. Obawiam się tylko tego, że „Karawana kryzysu” to książka zbyt jednostronna – jako że eksponuje motyw nadużyć w obszarze pomocy humanitarnej, może nadszarpnąć i tak już wątły poziom zaufania społecznego Polaków. Nie chciałabym, żeby tak się stało, bo „warto pomagać”. I jeszcze jedna uwaga: tam gdzie mowa o wielkich pieniądzach, łatwo też o populizm. Nadużycia finansowe zdecydowanie potępiam, ale, jak słusznie zauważyła we wstępie do książki Janina Ochojska-Okońska – nawet najbardziej ideowi działacze organizacji humanitarnych mają rodziny, muszą gdzieś mieszkać i coś jeść. Potrzebują też do swojej pracy dobrych (niezawodnych) samochodów, komputerów czy telefonów satelitarnych. Czy to już luksus czy jeszcze konieczność? Myślę, że konieczność.

Za egzemplarz książki dziękuję portalowi:

1 komentarz:

  1. Książka wydaje się bardzo ciekawa, zerknę i być może przeczytam.

    OdpowiedzUsuń